RELACJE

O.D.R.A i Las Trumien w Warszawie – relacja z koncertu, którego prawie nie było

Zespoły Odra i Las Trumien na wspólnej trasie

Ten koncert mógł właściwie się nie odbyć. Jego organizacja do ostatnich godzin wisiała na włosku, ale udało się – 16 listopada występem w Warszawie zakończyła się wspólna trasa zespołów O.D.R.A i Las Trumien w towarzystwie supportującego je Odyum. Zapraszamy do lektury relacji z tego niezwykłego wydarzenia.

Czytaj też: Odwiedziliśmy Metal Kommando Fest VIII (relacja z festiwalu)

Trójgłowy sludge’owy buldożer przejechał przez Polskę podczas dwóch weekendów w październiku i listopadzie, odwiedzając sześć miast. Trasę zakończyć miał w stołecznym klubie Chmury, doszło jednak do fatalnego organizacyjnego nieporozumienia, które prawie zaowocowało odwołaniem ostatniego występu. Bowiem gdy kapele dotarły na miejsce, okazało się, że w Chmurach trwają już przygotowania do… innego koncertu, który był na ten wieczór zaplanowany!

Minęło kilka godzin desperackich poszukiwań zastępczego lokalu i zrezygnowani muzycy niemal już pakowali się z powrotem do busa, aż sytuację uratował wolski Metal Cave. Na dwie godziny przed planowanym otwarciem bram pojawiła się w sieci oficjalna informacja o zmianie miejsca i finał trasy „Just say maybe” doszedł do skutku.

O.D.R.A – brudni bękarci bluesa

Około 20, z lekkim opóźnieniem, spowodowanym oczekiwaniem na ludzi, którzy nieświadomi zmiany pojechali jednak na koncert do Chmur i musieli do Metal Cave dotrzeć z drugiej strony miasta, na scenie pojawiła się O.D.R.A. Na wcześniejszych koncertach trasy to właśnie ten zespół zamykał każdy wieczór, ale ponieważ jego członkowie jeszcze tego samego dnia musieli wrócić do swojego rodzinnego Wrocławia, tym razem wystąpili jako pierwsi.

Zaczęli od utworów ze świeżutkiego splitu z Lasem Trumien „Breslau Spleen”, w dalszej części setu serwując publiczności przekrojówkę ze swojej wcześniejszej twórczości. Zahaczyli o każdy z sześciu albumów długogrających, wykonując m.in. tak uroczo zatytułowane numery, jak „Trupi jad”, „Zdziczały lump” czy „Lament starej kurwy”. Zaprezentowali się jak na sludge’owych weteranów przystało – ciężko, brudno i wulgarnie. Raz szybciej, raz wolniej, ale cały czas bardzo rytmicznie i po prostu naprawdę dobrze.

Na stoisku z merchem dostępna była koszulka O.D.R.Y z hasłem „Breslau Blues Bastards” – i ono doskonale oddaje klimat, w którym panowie się poruszają. W tekstach wielkomiejska depresja i smutek ulicy, zaś muzycznie – potężne riffy, zdradzające jednak mocne inspiracje bluesem. Klasyka przepuszczona przez maksymalnie rozkręcone przestery i na koniec utopiona w lirycznym rynsztoku? Mnie się podoba! Tego wieczoru widziałem zespół na żywo po raz pierwszy i dostałem od niego dokładnie to, czego się spodziewałem po przesłuchaniu ich ostatniego wydawnictwa, o którym tekst nie tak dawno mogliście przeczytać na naszych łamach. Rozczarowania zdecydowanie nie było.

Odyum – jeszcze lepiej niż na płycie

Po krótkiej przerwie deski zajęli muzycy Odyum – nowego sludge/punkowego projektu również rodem z Wrocławia. Panowie formalnie występujący w roli supportu, choć tym razem wyjątkowo nie otwierający całej imprezy, podczas swojego niezbyt długiego setu rozgrzali publikę do czerwoności – jak na dobry support przystało. Zespół wykonał na scenie niemal całą swoją pierwszą płytę „Plan by zgnić”, oczywiście nie pomijając najlepszych utworów z niej – był m.in. „Pająk”, singlowa „Suma istnienia” czy mój ulubiony, doskonale hardcore’owy „Krok w tył”.

Recenzując ich debiutancki album napisałem, że zawiera on numery idealnie skrojone pod granie na żywo, które w wersjach koncertowych mogą nabrać jeszcze więcej mocy niż na płycie. Niedzielny występ w pełni utwierdził mnie w tym przekonaniu. Był czad i agresja, ale nie zabrakło również selektywności brzmienia i instrumentalnego polotu.

Świetnie też dał sobie radę Bartosz „Szkopu” Szkopek, gardłowy Odyum. W recenzji albumu trochę narzekałem na realizację jego wokali w studiu, ale na żywo zyskały one bardzo dużo siły i wyrazistości. Szkopu okazał się również doskonałym, energicznym frontmanem, błyskawicznie nawiązującym kontakt z publicznością, i totalnie kupił mnie swoją prezencją.

Las Trumien – nowości, klasyki i powroty

Gdy nadszedł czas na ostatni, najbardziej wyczekiwany przeze mnie występ wieczoru, na scenie zostali: gitarzysta Bartes i perkusista Śniegu, bo połowa składu Odyum gra również w Lesie Trumien, a do nich dołączyli: Rafał na basie i wokalista Wojtek, jak zwykle odziany w dres i kaszkiet, aby poopowiadać warszawskim fanom trochę przerażających, a jednak prawdziwych historii.

Uwielbiam tę kapelę od czasu jej długogrającego debiutu „Licząc umarłych” z 2021 r. i staram się nie przegapiać żadnego ich koncertu w stolicy, zresztą już kilka relacji z ich występów na łamach MetalNews.pl się ukazało, nie ma więc sensu się specjalnie rozwodzić – Las Trumien po prostu po raz kolejny dowiózł sztukę najwyższej jakości.

Sludge/doom metal podlany różnymi inspiracjami, od sabbathowskiego stoneru po wściekły hardcore, w towarzystwie tekstów o seryjnych mordercach i szczypty wisielczego humoru – to połączenie jeszcze nigdy mnie nie zawiodło. Dodatkowo po raz pierwszy miałem okazję usłyszeć na żywo materiał z wspomnianego wcześniej splitu „Brelsau Spleen”, choć niestety w postaci tylko jednego numeru (drugi był w planowanej setliście, ale został wykreślony w ostatniej chwili).

Przy okazji trasy „Just say maybe” zespół postanowił za to odkurzyć dawno niegrane kawałki z debiutu, usłyszeliśmy więc m.in. „Klan” i „Cmentarz Miłostowo”, zaś na pozostałą część koncertu złożyły się utwory dobrze znane, których nie waham się już nazywać klasykami, jak chociażby „Bandaże i szmaty” czy „Irrumatio”. Wprawdzie należy się Trumienkom mały minus za brak „Synodu trupiego” na koniec, ale rozumiem, że czasówki nie są z gumy, a zamiast jednego tak długiego kawałka można w setliście zmieścić dwa albo i trzy inne, mniej ograne, które też mają przecież swoich fanów. Zresztą zmęczenie i frustracja ciężkimi przejściami poprzedzającymi koncert na pewno też nie nastrajały muzyków do bisowania i jestem w stanie im to wybaczyć.

Metal Cave – kameralna miejscówka na ratunek

Tak naprawdę długość tego koncertu była jedyną jego wadą. Trzy świetne kapele zagrały łącznie w czasie poniżej trzech godzin, ale biorąc pod uwagę okoliczności – dobrze, że zagrały w ogóle. Tutaj ogromne ukłony należą się klubowi Metal Cave, który przyszedł z pomocą, mimo że normalnie w niedziele jest zamknięty, a dźwiękowca (który, swoją drogą, spisał się rewelacyjnie, nagłaśniając wszystkie trzy sety) ściągał z wyjazdu na działkę 🙂

Jestem dość częstym bywalcem warszawskich koncertów, ale w tym lokalu byłem pierwszy raz, choć zapewne nie ostatni, bo bardzo mi się spodobał. To kameralne, oldschoolowe miejsce, idealnie nadające się na małe imprezy dla kilkudziesięciu maniaków, tak jak miało to miejsce w ostatnią niedzielę. Jednak, o czym mało kto pamięta, w swojej ponad dwudziestoletniej już historii Metalowa Jaskinia przy ulicy Jana Olbrachta gościła też nazwy wielkie, jak choćby Dissection na ich reaktywacyjnej trasie w 2004 r. Tego typu kapele w tak małych klubach już raczej nie goszczą, ale ich rola na metalowej scenie wciąż pozostaje ważna – mogą na przykład uratować wieczór dla trzech zespołów i ich fanów, czyniąc go w ten sposób absolutnie wyjątkowym i niepowtarzalnym.

Podobne artykuły

Chainsword w Warszawie. Relacja z release party płyty „Born Triumphant”

Piotr Żuchowski

Relacja: Scorpions, Nocny Kochanek – Gdańsk/Sopot, 01.12.2017

Tomasz Koza

Relacja z koncertu Here On Earth + Let See Thin – Bielsko-Biała, Rudeboy 26.08.2022

Paweł Kurczonek

Zostaw komentarz