RECENZJE

Recenzja: Benediction – „Ravage of Empires”. Niepotrzebny powrót?

Recenzja płyty Benediction Ravage of Empires
Koncert zespołu Faun

Benediction to marka, z którą większość przeciętnych wyjadaczy przynajmniej raz miała styczność. Na swoje lata prezentowali trochę przestarzały death metal, mocno zakorzeniony jeszcze w latach osiemdziesiątych, pozostając daleko w tyle za wieloma przedstawicielami swojego gatunku.

Nie można im było jednak odmówić zapału do pracy, pomysłowości i uporu jeśli chodzi o dłubanie w rozwijaniu czegoś, co na początku lat dziewięćdziesiątych powoli przestawało mieć rację bytu.

Wiele kapel się rozwijało, oni natomiast pozostali sobą – ba, nawet mieli fanów, zatem popyt na grubo ciosane potupajki nadal był. Patrząc na to, że ich pierwsze trzy płyty („Subconscious Terror”, „The Grand Leveller” i „Transcend the Rubicon”) szybko posiadły status kultowy, niespecjalnie przejmowali się kierunkiem, w którym zmierza scena… do czasu.

W połowie lat dziewięćdziesiątych, wiele kapel death metalowych robi gwałtowny zwrot w kierunku innych brzmień pod naciskiem spanikowanych wytwórni nagraniowych, widząc iż nowa dekada przyniosła kilka nowości w podgatunkach. I to powoduje, że panowie z Benediction robią wyraźny shift brzmieniowy, inspirując się mocno hardcore punkiem, który wraz z nastaniem lat dziewięćdziesiątych przeżywa drugą młodość za sprawą swojej nowojorskiej odmiany.

Jednak sam w sobie zespół był daleki od dobrej formy. „The Dreams You Dread” z 1995 przyjmuje się dość kiepsko, zaś „Grind Bastard” jest łabędzim śpiewem do tego, co było jeszcze na początku ich działalności. Tej presji nie wytrzymuje Dave Ingram, który po nagraniu wcześniej wspomnianego „Grind Bastard” odchodzi z zespołu.

Od tej pory Benediction popada w swego rodzaju marazm, i to nawet mimo tego, że zdecydowali się kontynuować z nowym gardłowym, Davem Huntem. Z jego udziałem wydane zostały płyty „Organised Chaos” w 2001 i „Killing Music” w 2008, jednak wysiłki Benediction zdały się na nic; do dalszego egzystowania potrzebne były poważne zmiany.

Zespół Benediction
Zespół Benediction
Fot. Karen Rew

Zmiana wokalisty na Dave’a Ingrama to wymiana niedziałającego trybiku

W 2019 roku, po latach twórczej stagnacji w obozie Benediction coś wyraźnie zaczęło się dziać. W niewyjaśnionych okolicznościcach odchodzi Dave Hunt, dzięki czemu oczy odrodzonej sceny deathmetalowej ponownie kierują się w ich stronę.

Mimo, że nie wiadomo jak konkretnie postąpią Darren Brookes i Peter Rew przy wybieraniu wokalisty, ich działaniom przyglądają się fani mający nadzieję, że do formacji powróci Ingram; ewentualnie Barney, choć wszyscy wiedzą, że to marzenie ściętej głowy.

Również jako pomysł na nowego gardłowego pojawia się możliwa kandydatura Karla Willetsa z Bolt Thrower. Skoro Ingram po wycofaniu się ze swojej macierzy ryczał dla Bolciarzy, to czemu Willets nie mógłby udzielić swojego głosu dla Benediction?

Ostatecznie jednak (mimo początkowej niepewności) Dave Ingram decyduje się na powrót do swojej dawnej formacji. Ogłoszono kilka wspólnych koncertów + pierwszy od 12 lat pełny album. Można by rzec, trudna historia zespołu kończy się happy endem… czy jednak aby na pewno?

Czy po pięciu latach Benediction wprowadzi znaczącą poprawę?

Pełniak zwany „Scriptures” ostatecznie ukazuje się w październiku 2020. Płyta postreaktywacyjna zgarnia dosyć mieszany odbiór; z jednej strony najbardziej zagorzali fani nie oczekują od nich niczego wybitnego, byle nie spieprzyli sprawy i wydali znośną muzykę w typowym dla siebie stylu. Inna grupka odbiorców spojrzała na nich z dużo mniejszym entuzjazmem mając świadomość, że to granie jest tak bardzo przestarzałe w dzisiejszych czasach, że takie powroty nie mają sensu.

Mimo początkowego entuzjazmu również z czasem pojąłem, że jest to wyjątkowo trudny powrót do grania. Ich post reaktywacyjny wypierd wchodził mi niczym brokuł dla przedszkolaka i ledwo co byłem w stanie dosłuchać „Scriptures” do połowy. Dlatego, gdy Benediction na początku tego roku zapowiedzieli wydanie „Ravage of Empires”, nie zainteresowałem się tym.

Nawet przedpremierowe single przeleciały mi koło nosa. Po prostu wyrobiłem sobie opinię, że najnowsze dziecko Benediction będzie kalką poprzednika, kolejnym dziadkowaniem i nieśmiesznym żartem na scenie. Mimo to, gdy w pewnym momencie nie wiedziałem już, czego mógłbym posłuchać w pracy, postanowiłem sobie zapuścić „Ravage of Empires”.

Benediction album Ravage of Empires
Benediction album „Ravage of Empires”

Lista utworów:

1. „A Carrion Harvest”
2. „Beyond the Veil (of the Grey Mare)”
3. „Genesis Chamber”
4. „Deviant Spine”
5. „Engines of War”
6. „The Finality of Perpetuation”
7. „Crawling over Corpses”
8. „In the Dread of the Night”
9. „Drought of Mercy”
10. „Psychosister”
11. „Ravage of Empires”

Benediction zabrakło odwagi i pomysłów

Ten album był mniej więcej tym, czego się spodziewałem – potwierdzeniem kiepskiej formy zespołu i wyczerpania z pomysłów. Co prawda większość podobnych portali zmieszało Benediction z błotem za ten wypust, jednak porównując wrażenia ze słuchania obecnej nowości ze „Scriptures” sądzę, że jest lepiej niż było. Ale naprawdę nieznacznie lepiej.

Na plus na pewno zasługuje fakt, że „Ravage of Empires” udało mi się przesłuchać w całości – sami doskonale widzicie, z czym mamy do czynienia, skoro jako „zaletę” wymieniam tutaj fakt, że płyta od początku do końca przeleciała mi na nośniku. Po prostu Benediction wydało płytę mniej męczącą i przebodźcowaną, zwyczajnie prostszą i nudniejszą.

Dziwi zatem fakt, że 5 lat po wydaniu „Scriptures”, nie da się dostrzec jakiejś wybitnie wyraźnej poprawy z ich strony. Nie ma na tym albumie niczego świeżego, ani pomysłowego na ich miarę. Nie jestem w stanie wymienić na tej płycie żadnego kawałka, który mógłby jakkolwiek się wyróżniać, który byłby w stanie przynajmniej otrzeć się o jakiegokolwiek klasyka z ich stajni. I to wszystko zamknięte w 50 minutach siania słuchaczowi miałkiej papki, o której bardzo szybko zapomni.

Prosta rzecz dla prostych umysłów – recepta na „Ravage of Empires”

Potencjał na tą płytę zdecydowanie był. Wszystko na „Ravage of Empires” wskazuje na to, że panowie doskonale rozumieją, na czym opiera się ich urok: na wylewającej się zewsząd prostocie, solidnych bangerach i postawie typu „będziemy robić swoje i iść pod prąd”. I częściowo to się zgadza, zabrakło mi jednak dobrego smaku w tym graniu, który w muzyce jest przecież najważniejszy i kluczowy.

Po przesłuchaniu albumu ani nie miałem ochoty do niego wracać, ani również nie zostały mi w głowie żadne patenty, żadne riffy. Nie poczułem się nakręcony tak, jakbym słuchał największych hiciorów z ich najlepszych lat. Czy to tak wiele, prosić o muzykę napisaną i zagraną z pasją? Kiedyś Benediction korzystając z cepowatej stylistyki umieli wysmarować porządnie brzmiące albumy z lecącymi raz za razem koncertowymi ciosami, do tego w pięknej, klimatycznej oprawie brzmieniowej.

Czy zatem dało się dzisiaj to zrobić lepiej?

Oczywiście, że się dało! Obserwując współczesną scenę widać nie tylko, że death metal konsekwentnie prze do przodu próbując wyciskać nowe brzmienia z szablonu zaprezentowanego ponad 30 lat temu, ale starzy wyjadacze również się nie poddają i mają ochotę serwować nam jakościowe wpierdole, nawet jeśli zostali trochę w tyle w stosunku do obecnej sceny i ich granie można określić „niszowym”.

Najprostszy przykład z brzegu: Autopsy. Ich granie w latach świetności można na swój sposób porównać do tego, co serwowali nam swego czasu Benediction. Po reaktywacji, Chris Reifert i ekipa wysmażyli nam naprawdę dobry krążek „Macabre Eternal”, dodając do skostniałej stylistyki parę zaskakujących nowości. Do dzisiaj zresztą próbują zaskakiwać fanów; a jeśli tego nie robią, to chociaż trzymają się opinii, że powinni wydawać coś, co nie przyniesie wstydu.

Innym przykładem jest Inhuman Condition, będące hołdem Terry’ego Butlera dla oldschoolu, który prawie 40 lat temu łoił wraz z Rickiem Rozzem i Kamem Lee w Massacre. Ich dyskografia może nie powala na kolana, ale doskonale słychać w tym graniu, że panowie potrafią grać z pasją i jak za swoich młodzieńczych czasów, dając nam jak na tacy namiastkę tego, na czym dawno temu opierało się granie death metalu.

Dlaczego nowa płyta Benediction jest tak słaba?

Jedyna myśl jaka mi przychodzi do głowy to taka, że Darren Brookes i Peter Rew mieli dosyć stagnacji, w jaką wpadli wraz z Davem Huntem i postanowili zaprosić do współpracy Dave’a Ingrama, by ten tchnął trochę życia w podstarzałą kapelę. Ingram mimo pięciu dych na karku dalej ma ochotę zwojować scenę, Darren Brookes i Peter Rew zastygli w czasie, o czym jeszcze powiem.

W końcu Ingram po odejściu z Benediction, przez prawie 30 lat przewijał się przez różne formacje. Czasem był zapraszany gościnnie, innym razem miał swoje własne, dość krótko żyjące projekty. Tak czy siak, chłop był i jest częścią muzycznej sceny – i to potwierdza jego zajebista forma wokalna i tekściarska, o dziwo lepsza niż za czasów świetności Benediction!

Chłop ryczy jak niedźwiedź, jest w swoim przekazie cholernie przekonujący! Zasługa to nieco już zdartego z czasem gardła, ale w jego przypadku zdecydowanie wychodzi to na plus. Wypada przy tym nawet lepiej niż Barney na ostatnich dwóch płytach Napalm Death(!), do którego przez większość swojej kariery był przecież porównywany.

Dave obecnie jest tak dobry w swojej profesji, że by wydobyć podobny ryk jak za czasów „The Grand Leveller”, nie potrzebuje już żadnych dodatkowych efektów. Facet burknie, a tłum na koncertach robi w spodnie.

Niestety równie podniecony nie jestem, obserwując „wyczyny” duetu gitarowego. Darren Brookes i Peter Rew przestali rozumieć pasję do muzyki i zamiast wymyślać jakieś nowe, lepsze, bardziej chwytliwe pomysły, pchać jakoś tą lokomotywę do przodu, to są skostniali dużo bardziej niż atmosfera na Disembowelment. Przykro się tego słucha, bo potencjał i chęci są. Nowych pomysłów niestety nie znaleziono, jedynie stary kotlet.

Nudny producent, chcący odhaczyć kolejną robotę – Scott Atkins

Jeśli chodzi o produkcję, odpowiedzialny jest za nią Scott Atkins, znany ze współpracy z Cradle of Filth, Gama Bomb i naszym Vaderem. W przypadku pracy z takim Benediction nawet nie ma sensu oczekiwać z jego strony fajerwerków, byle by ten album nie brzmiał źle – i faktycznie w tym przypadku nie ma tragedii. Instrumentarium jest spoko nagłośnione, może jedynie gitarom pazura brakuje. Ingram schowany jest trochę za resztą, jednak jakoś niespecjalnie mi to wadzi.

I nic bym do tego wyboru nie miał, gdyby Darren Brookes i Peter Rew tryskali pomysłowością na ich miarę. Scott Atkins zdaje się dawać pełne pole do popisu muzykom, którzy prezentują dwie różne postawy: skaczący z podjarki Dave Ingram gotowy podłożyć swoją kolejną ścieżkę wokalną, oraz znudzony kolejnymi godzinami spędzonymi na nagrywkach duet gitarowy.

Tymczasem jeżeli zespół palnął producentowi coś w stylu „ten album ma być jak 'Transcend the Rubicon'”, to ten powinien ich kopnąć w dupę i zmotywować, by ta płyta faktycznie była tak samo (lub przynajmniej częściowo) dobra. Nakierować ich, co powinno pójść do poprawy, co ulepszyć, bądź co zmienić. Scott Atkins tego nie robi i ślepo nagrywa kolejne ścieżki, weryfikując je jedynie powierzchownie.

Podobne artykuły

Recenzja: Six Feet Under – „Killing for Revenge”. Być jak Cannibal Corpse

Adrian Kardasz

Recenzja: Loathe – „I Let It In And It Took Everything”

Miłosz Śmiałek

Niemodny black metal? Wolne żarty! – recenzja Ashes „Ashes”

Paweł Kurczonek

Zostaw komentarz