RECENZJE

Różnorodność stylów. Recenzja „Something To Believe In” zespołu Chemia

Chemia recenzja płyty Something To Believe In

Po 7 latach przerwy Chemia wydaje kolejny, piąty studyjny album. „Something To Believe In” oficjalną premierę ma zaplanowaną na 29. kwietnia. My jednak jesteśmy wcześniej z naszą opinią na jej temat.

7 to również wyznacznik lat, jakich grupa potrzebowała, aby wrócić do współpracy z wokalistą Łukaszem Drapałą. Rzekomo siódemka to szczęśliwa liczba, będąca symbolem doskonałości i zwycięstwa. Czy zadziała ona również na korzyść zespołu i przyniesie sukces i powodzenie w powrocie na rockową scenę muzyczną po dłuższej przerwie?

Zespół rockowy Chemia
Fot. Oliver Price, Video Ink Ltd

Krótkie przypomnienie o zespole

W poprzednich dwóch artykułach ogłaszających premierę płyty, dwukrotnie wspomniałam już co nieco o zespole. Dlatego tutaj, aby dopełnić całości dbając o wstęp, rozwinięcie i zakończenie procesu zwanego pisaniem recenzji, przypomnę już tylko najważniejsze szczegóły.

Chemia powstała z inicjatywy Wojciecha Balczuna w 2007 roku. Na początku grupa jammowała, tworzyła we własnym gronie, pracowała nad materiałem i nie wychodziła z tzw. podziemia. Muzycy koncertowanie zaczęli dopiero w 2010 roku, kiedy to też wydali swój pierwszy album. Potem, rok w rok wypuszczali nowe wydawnictwa, aż do 2015, kiedy wydana została ostatnia płyta „Let Me”. W międzyczasie skład formacji zmieniał się, a w 2016 roku na parę miesięcy działalność grupy została zawieszona.

Od 2015 roku jedyną aktywnością Chemii było koncertowanie. Nie został nagrany żaden materiał czy singiel. Ten hiatus właśnie został przerwany nową płytą.

Flashback z poprzednich wydawnictw Chemii

Zespół Chemia wydał do tej pory 4 albumy studyjne. Pozwolę sobie pokrótce odnieść się do nich, zarysowując nieco muzyczną historię zespołu.

Pierwsza płyta – „Dobra Chemia”, powstała w 2010 roku. Jest to jedyny album nagrany w języku polskim i jedyny, na którym wokalistą nie jest Łukasz Drapała, a Marcin Koczot. Dlatego pozwolę sobie odnieść się do niego w sposób nieco bardziej wylewny.

Biorąc pod uwagę ile miałam lat, kiedy powstał ten album, nie może on nie kojarzyć mi się pozytywnie.  Idealnie oddaje on ducha początku drugiego tysiąclecia, kiedy na fali radiowej były również zespoły takie jak Wilki i Ira. Gdzie istotną rolę odgrywał tekst, a kompozycje były prawdziwe, nieprzekombinowane i do pełni satysfakcji słuchacza niepotrzebne były wariacje instrumentalne czy niespodziewane zawroty akcji w utworze.

„Dobra Chemia” rozłożona na czynniki pierwsze

Moją uwagę na tej płycie zwraca utwór „Jeden świat”, którego brzmienie właśnie przynosi mi na myśl rockowe radiowe hity początku roku 2000. A i sam tekst odnosi się do ludzkich, życiowych problemów opisanych w sposób prosty, ale trafiający do słuchacza, jak miało to miejsce w muzyce rozrywkowej lat 60. i 70. Czuć w muzyce Chemii sznyt tamtych czasów, mimo że styl grania uległ jednak zmianie. Nie zatracił się w tej nowoczesności jednak najważniejszy duch tych melodii – prawda podana prosto, ale nie prostacko.

W utworach można usłyszeć smaczki. W „Jeden świat” występują niejako orientalne wstawki gitarowe, które nadają piosence nieco innego, ciekawego charakteru. „Mantra” pozwala usłyszeć instrumenty smyczkowe w trakcie refrenów połączone z wyraźnym riffem gitary elektrycznej, które przyjemnie współgrają. W czasie nasilenia dźwięków w trakcie refrenu wokalista nie próbuje forsować instrumentaliów swoim wokalem. Za to nieco oddala się, wycofuje, pozwalając instrumentom wyjść na pierwszy plan.

Płytę zakańcza utwór „Damy radę”, który jednak nawet dla mnie jest już nieco zbyt infantylny w przesłaniu i zarówno brzmieniem, jak i tekstowo przypomina mi nieco dokonania zespołu RH+, który chyba najbardziej możemy kojarzyć z utworu „Po prostu miłość”. Już sam tytuł może dać wyraz tego, o czym traktuje piosenka i jakich dźwięków możemy się po niej spodziewać.

Mimo wszystko w całej płycie można odnaleźć przyjemną prostolinijność i jest to ciekawa pozycja jak na tamte czasy.

[newsletter]

„O2” w natarciu

Płyta „O2” to lustrzane odbicie poprzedniczki nagrane w języku angielskim. Szczerze mówiąc to zagranie ze strony zespołu nie jest dla mnie specjalnie zrozumiałe. Ale skoro taki był ich pomysł na drugi studyjny album…

Po odejściu Marcina Koczota w 2011 roku, rolę wokalisty przejął Łukasz Drapała. Grupa postanowiła zatem nagrać pierwszą płytę jeszcze raz, tylko z nowym wokalistą przy mikrofonie i urozmaicić ją o angielskie odpowiedniki polskich utworów z poprzedniczki. Album liczy zatem 24 utwory. 12 z poprzedniej płyty zaśpiewane przez nowego wokalistę i te same 12 utworów przetłumaczone na język angielski. Jedyne, co różni „O2” od „Dobrej Chemii” w części polskiej to zmiana kolejności piosenek. Poza tym kompozycje są takie same.

Co ciekawe, nie wszystkie utwory z pierwszych dwóch płyt zespołu można znaleźć w Internecie. Np. piosenka „The View From Above”, która jest odpowiednikiem polskiego „Tam gdzie jesteś”, jest dostępna tylko w języku obcym. I tylko dzięki temu mogłam usłyszeć, jak brzmi jej aranżacja.

Jest ona w sumie ciekawa. Obecność fletu nadaje jej bardzo celtycki klimat. A że jestem emerytowanym rekonstuktorem historycznym skupiającym swoją działalność na odtwarzaniu życiu Celtów, nie mogę przejść koło tego obojętnie. Pierwsza część utworu jest spokojna, zaś w drugiej mamy już do czynienia z hard rockiem i zmiennym metrum. Solówka gitary zaś brzmi bardzo power-metalowo, by potem ustąpić na nowo spokojnemu brzmieniu.

Ta różnorodność zatem, o której wspomniałam w tytule recenzji, pojawiała się już wcześniej w muzyce Chemii. Nie zawsze było jednak tak barwnie.

„The One Inside” studzi ciekawość

Niewiele ani dobrego, ani ciekawego można powiedzieć o tej płycie. Album jest niesamowicie jednostajny i monotonny. Każdy utwór zagrany jest w tym samym tonie i rytmie. Znajdziemy tam ze trzy ballady i jedną, lekko swingującą piosenkę. Nie da się powiedzieć nic więcej, gdyż nie wynosi się tu na piedestał żaden utwór. Płytę zamyka bardzo spokojna piosenka, zaaranżowana w całości na pianinie, która nie pasuje do tego albumu, zwłaszcza jako zamykacz.

„Let me” – ostatnia płyta grupy

Zespół eksperymentuje tutaj trochę bardziej, sięgając w nieco odmienne rewiry niż w monotonnej w brzmieniu płycie-poprzedniczce. Momentami album brzmi bardzo amerykańsko, porównując nieco jego brzmienie do stylistyki The All American Rejects czy tym podobnych zespołów rockowych.

Nadal nie jest to jednak coś, co przykuwa większą uwagę, gdyż to brzmienie jest już wszystkim dobrze znane, by nie powiedzieć oklepane. Jest tu jednak mała garstka utworów, które łatwiej jest zapamiętać przez ich lekką inność, jak np. „I Love You So Much”, „She”, “Gotta Love Me” czy zamykacz „Send Me The Ravens”.

„Something To Believe In” wnosi nadzieję

Szczerze mówiąc, słuchając wszystkich płyt Chemii, aby – jak to mówią – rozeznać się w temacie, z niepokojem obserwowałam w swoich reakcjach wyraźny spadek zainteresowania z płyty na płytę i z utworu na utwór. Nie wiedziałam zatem czego się spodziewać po nowym albumie i czy nie okazałby się on kontynuacją drogi w dół. Do tej pory, gdybym miała wybierać, najbardziej podobało mi się najdalsze dokonanie zespołu, czyli ich pierwsza płyta sprzed 12 lat z innym wokalistą, którego głos podchodził mi bardziej. Nie był to zatem dobry omen.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy pierwszy raz puściłam „Something To Believe In”. Pierwszy, drugi, trzeci utwór leciał jeden po drugim wraz z moim zaciekawieniem, a ja tylko życzyłam sobie, by ta passa nie została przerwana. I w zasadzie to się udało.

I tu dochodzimy ponownie do różnorodności, o której wspomniałam w tytule. Tutaj praktycznie każdy utwór jest inny, nawiązuje do innej stylistyki i czerpie wpływy z różnych zespołów. W każdym z nich można odnaleźć riff bądź nutkę, która przypomina nam brzmienie innych grup. To nie oznacza, że Chemia kopiuje. To oznacza, że korzysta z inspiracji i wpływów i wciela to w swoją twórczość.

Pierwsze spotkanie z nową płytą Chemii

Zaczynamy rozbierać „Something To Believe In” na składniki. W zasadzie w przypadku większości utworów można powiedzieć o nich chociaż jedno opisujące je zdanie. Piosenki, może w sposób przesadzony opisane jako bezpłciowe, występują tu pojedynczo, co jest dobrym znakiem, że jednak płyta posiada smaczki, które słuchacz wyłapie z ciekawością.

Album rozpoczyna utwór „Modern Times”. Zaczyna się on od jednostajnego, spokojnego beatu wspartego lekką elektroniką w tle. Odnosi się wrażenie, jakby utwór był lekko swingujący. Wokal w zaśpiewach brzmi trochę jak Miles Kennedy i mam nadzieję, że nie zostanę tu zjedzona za to porównanie przez fanów amerykańskiego idola. Ogólnie rzecz ujmując, ta piosenka to przyjemny otwieracz, który nie przytłacza na początku szeregiem dźwięków nie od parady.

„Angina” zaczyna się lekko orientalnym riffem. Obecność smyczków w tym utworze i delikatne, tak samo orientalne zaśpiewy Drapały brzmią nieco jak u Zahera Zorgatiego – frontmana tunezyjskiej progmetalowej grupy Myrath. Lekko przesterowana, przydymiona solówka gitary elektrycznej, w połączeniu ze smyczkami w tle stanowi ciekawy element utworu.

„New Romance” to ostatni singiel, jaki mogliśmy usłyszeć przed premierą płyty. Na tym utworze usłyszymy dużo przesteru. Zespół wykonał tu zabieg nałożenia dwóch wokali: mocno zelektronizowanego niskiego głosu i samego Łukasza Drapały. Wyłapać tu jednak można parę ciekawych zaśpiewów. To są pojedyncze smaczki, ale jeśli się je usłyszy, zwracają one naszą uwagę i zaznaczają inność w utworze. Sam refren zaś jest śpiewny i wpada w ucho.

„The Widows Soul” brzmieniem na myśl przywodzi mi trochę Sunrise Avenue, trochę Kings of Leon. Utwór sam w sobie jest – powiedziałabym – bardziej popowy, niż rockowy. Podchodzą mi tu bardziej zwrotki, niż refren, który wybrzmiewa w trochę innym rytmie, niekoniecznie wg mnie idealnie współgrającym z resztą piosenki. Jednakowoż część tego utworu zostawia jakiś przyjemny ślad w uchu.

Ciąg dalszy przesłuchania

Tytułowy „Something To Believe In” zaczyna się bardzo rytmicznie, melodyjnie. Brzmienie wręcz zachęca do pokręcenia nóżką. Utwór śpiewny, zakrawający trochę o podobność w brzmieniu do Maroon 5 na płycie „Hands All Over”. Nie mogę też powstrzymać się od odniesienia się do podobności brzmienia wokalu w krótkich momentach na zwrotkach do głosu Ozzy’ego Osbourne’a.

„Beneath The Water Line” rozpoczyna się takim brzmieniem gitary, że nie da się go nie skojarzyć nieco z „Tears Don’t Fall” Bullet For My Valentine. Poza tym piosenka jest stonowana, stosunkowo spokojna, oparta na konkretnym, powtarzalnym riffie. Znów możemy usłyszeć tu sporo przesterowanych dźwięków i ubarwiających brzmienie pojedynczych, nienachalnych, acz zauważalnych wokaliz.

„Blood Money” to pierwszy utwór, w przypadku którego niewiele mam do powiedzenia na temat jego brzmienia. Jednak w trakcie jego słuchania wytworzyłam sobie opinię, iż płyta ta nie ma nic wspólnego z cięższym rockiem i riffami, które można było niekiedy usłyszeć na poprzednich dwóch albumach. Ale to dobrze, to wcale nie umniejsza jej przyjemności brzmienia, wręcz przeciwnie. Na dwóch poprzednich płytach wszystko było monotonne i na jedno kopyto. Na tym albumie każdy utwór przywodzi skojarzenia z innymi zespołami, utworami i stylami, co robi go tylko ciekawszym.

Trochę country w rocku?

„Tumbleweed” – tu następuje zmiana brzmienia i inspiracji. Utwór bowiem jest ewidentnie w stylu country. Zarówno akustyczna gitara na wstępie, jak i obecność harmonijki i płynący folkowy wokal bardzo to zaznaczają. Piosenka jest swego rodzaju balladą, najspokojniejsza ze wszystkich do tej pory, a zbliżamy się już do końca płyty.

„The Best Thing” to kolejny utwór w stylu country, ponownie zaczynający się od motywu harmonijki. I ponownie jest to ballada. Szczerze mówiąc, mogłaby ona trwać jakieś 40 sekund krócej, a jej brak na tej płycie też nie wpłynąłby negatywnie na finalny efekt. Jako druga ballada w tym samym stylu zaczyna trochę nudzić zwłaszcza, że do tej pory każdy utwór był inny i reprezentował inny styl, a tu mamy pierwszy raz do czynienia z powtarzalnością.

„Eagles In The City” to spokojne, niewyróżniające się niczym zakończenie. Utwór zakańcza się wyciszeniem jako jedyny na całej płycie, co w sumie jest już rzadko praktykowanym zabiegiem w muzyce.

Ogólne wrażenia

Tak jak już wspomniałam, poprzednie dwie płyty Chemii były kreowane zbyt mocno na pewną stylistykę amerykańskiego, raz cięższego, raz lżejszego rocka z jakimiś lekko metalowymi sznytami. I zabieg ten nie wyszedł dobrze, zabrakło tam inności, czegokolwiek, co przykułoby uwagę słuchacza.

Ta płyta zaś jest zupełnie inna. Jest lżejsza w odbiorze, jest różnorodna, przynosi wiele skojarzeń. Nie bez kozery (sic!) tak nagminnie podawałam po drodze nazwy zespołów czy konkretnych utworów, których brzmienie przypominało mi to, co słyszałam na „Something To Believe In”, gdyż to jeszcze bardziej zaznacza tę różnorodność. Te nawiązania jednak nie przychodziły w bólach i z wysiłkiem. One pojawiają się automatycznie w głowie słuchacza i na pewno jest to bardzo indywidualne w zależności od tego, czego on na co dzień słucha i z jaką muzyką jest na „Ty”.

Na wyraźną uwagę zasługuje wokal. Drapała, który niespecjalnie zachwycił mnie swoim głosem na poprzednich płytach, nie robiąc z nim nic, co mogłoby urozmaicić mało ciekawe kompozycyjnie utwory, tym razem stanął na wysokości zadania. Nie są to zabiegi wygórowane, ale brak jakichkolwiek smaczków na poprzednikach sprawił, że nawet nieduże ilości ozdobników na kolejnej płycie są miłym zaskoczeniem. Wokalista bawi się głosem, zahacza nim o rewiry, w które nie zachodził wcześniej, co dało w całości o wiele lepszy rezultat.

Brzmienie na „Something To Believe In”

Za brzmienie płyty odpowiadał Andy Taylor – producent muzyczny mający za sobą współpracę z muzykami takimi jak Robert Palmer, Rod Stewart czy Belinda Carisle. To on również jest twórcą tekstów wszystkich piosenek na płycie.

To co rzuca się w uszy, a co (przynajmniej w moim odczuciu) takie częste nie jest, to świetna słyszalność basu, który niejednokrotnie stanowi pierwszy plan utworu. Nasilenie dźwięku perkusji, gitary i wokalu jest wyważone, na piedestał nachalnie nie wychodzi żaden instrument.

Długość utworów jest w przewadze podobna i wynosi ona od 3,5 do 4 minut. Są to utwory typowo radiowe, gdzie ich długość nie koliduje z czasem antenowym, jaki można poświęcić na jedną piosenkę. Nie ma się też wrażenia, że płyta jest za długa, ani za krótka. Cała różnorodność, jaką muzycy chcieli na niej pokazać, została uwzględniona.

Próby solowej kariery wokalistów Chemii

Czytając artykuły, szukając w Internecie pewnych informacji pod tę recenzję, odkryłam, iż spora część zespołu próbowała swoich sił solowo w programach talent-show.

Podróż w kierunku indywidualnej kariery rozpoczął Marcin Koczot w 2011 roku, już po odejściu z Chemii, kiedy to wziął udział w pierwszej edycji „The Voice Of Poland”. Doszedł do etapu bitew, lecz nie przeszedł dalej.

Mariusz Dyba, wokalista Chemii w latach 2016-2018, z którym zespół nie nagrał żadnej płyty, a tylko koncertował, również ma szereg doświadczeń. Wystąpił w 5. edycji „The Voice of Poland” również odpadając na etapie bitew, w 10. edycji „Must Be The Music” oraz w pierwszej, reaktywowanej po latach edycji Idola emitowanej w 2017 roku. W tym ostatnim programie mu się poszczęściło, gdyż wygrał cały konkurs.

Nie wiedziałam, że swoich sił w ten sposób próbował aktualny wokalista zespołu, Łukasz Drapała. I jest to sprawa świeża, gdyż frontman Chemii wystąpił w programie „Mam Talent” w 2021 roku dochodząc do etapu półfinałów.

Słów kilka o samym wokaliście

Wspomniałam już wcześniej o swoich reakcjach i emocjach związanych z wokalistą Chemii. Poświęcam mu osobny akapit, gdyż wciąga mnie on w najbardziej ambiwalentne odczucia.

Kiedy słyszę nagrania Drapały solowo za pośrednictwem serwisów muzycznych, jego śpiew jest praktycznie na linii prostej, osadzony ciągle na mocnej chrypie, gdzie nie słyszy się specjalnej modulacji i cały utwór ciągnięty jest na tym samym poziomie. Komuś może podobać się taki wokal, ale innych, po jakimś czasie słuchania, może on zwyczajnie nudzić. I mnie, szczerze mówiąc, nudzi. Ostatnie dwie płyty zespołu, o czym też już pisałam wyżej, były bardzo monotonne, nieciekawe, bez żadnej niespodzianki i zaskoczenia.

Tym bardziej doceniam to, jak wokal Drapały brzmi na płycie „Something To Believe In”. Gdyby brzmiał on tak jak na poprzedniczkach, nie miałabym wiele do powiedzenia o tym albumie. Ale Łukasz bawi się tu swoim głosem, ubarwia nim utwory stosując lekkie, acz zauważalne w całości kompozycji ozdobniki, których tak brakowało dotychczas i których brakuje w jego solowych wykonaniach.

Ponad to same utwory są o wiele ciekawsze, inne i każdy z nich daje nam kapkę różnorodności. Wpływy różnych stylów stanowią niespodziankę dla słuchacza i mając z tyłu głowy jednostajność poprzednich płyt, szanuje się zabiegi dokonane na najnowszym albumie jeszcze bardziej.

Podsumowanie

Nie spodziewałam się, że wyjdzie mi z tej recenzji takie wypracowanie. Ale cieszę się, że przeszłam tę drogę, by móc całościowo odnieść się do twórczości zespołu.

Powtórzę niejako to, co pisałam już wcześniej. Ostatnie, moim zdaniem nieciekawe dokonania grupy przyniosły obawę, jak będzie brzmiała nowa płyta wydana po 7 latach. Myślę jednak, że ta przerwa była Chemii potrzebna, by z innej perspektywy popatrzeć na swoją twórczość, by wnieść do swoich dokonań coś świeżego. A wokalista w tym czasie miał chwilę na zastanowienie się co zrobić, by ten album, za sprawą jego głosu był inny i ciekawy. I to udało mu się w stopniu zadowalającym.

Mimo, iż fanką Chemii ani nie byłam, ani nie jestem, po zapoznaniu się z ich historią i całością dyskografii jestem ciekawa, w jakim kierunku zespół pójdzie na następnej płycie. Czy utrzyma poziom, czy obierze inny kierunek, czy zrobi coś odtwórczego lub wróci do jednostajnych brzmień bez fajerwerków? Tego dowiemy się za parę lat, jak mniemam. Ale teraz ważne jest, że powrót Chemii po dłuższej przerwie ma duże szanse na zostanie przyjętym oklaskami zadowolenia.

Chemia okładka płyty Something To Believe In
Chemia okładka płyty „Something To Believe In”

Lista utworów:

1. Modern Times
2. Angina
3. New Romance
4. The Widows Soul
5. Something To Believe In
6. Beneath the Water Line
7. Blood Money
8. Tumbleweed
9. The Best Thing
10. Eagles In The City

Podobne artykuły

Recenzja: Alice In Chains – The Devil Put Dinosaurs Here

Tomasz Koza

Recenzja: Thy Disease – Costumes Of Technocracy

Tomasz Koza

Recenzja: Batushka – „Raskol/Раскол”, czyli wyrób batushkopodobny

Paweł Kurczonek

Zostaw komentarz