Zabierając się za tę recenzję, przypomniał mi się pamiętny rok 2023 i moje nieudane doświadczenia z ówcześnie wydanym brutal death metalem. Ogólnie nie byłem jakiś specjalnie usatysfakcjonowany muzyką, która w tamtym okresie się pojawiała, i oczekiwałem jakiegoś przełomu. Czegoś, co mnie wbije w fotel, zbałamuci i pozostawi straumatyzowanym.
Sprawdź też: Recenzja płyty Benediction – „Ravage of Empires”
Po Cryptopsy niewiele się wówczas spodziewałem. 8 września pojawiła się ich płyta „As Gomorrah Burns”, i nie zrobiła na mnie wrażenia. Jedną z przyczyn było to, że jakoś nigdy nie umiałem zaakceptować Cryptopsy w jej obecnej formie, na co miał wpływ pod wieloma względami spartaczony „The Unspoken King” z Mattem McGachym na wokalu i jego deathcore’owy vibe. Późniejsze wypusty również przyjąłem z obojętnością.
Lecz problem „As Gomorrah Burns” nie leżał stricte w osobie McGachy’ego, a bardziej na odbiorze Cryptopsy jako formacji zmęczonej wieloletnią egzystencją. Była próba napisania czegoś fajnego, jednak wydało mi się to wariacją na temat wszystkich ulepionych w przeszłości patentów, posklejanych ze sobą na tani klej. A przynajmniej tak to wspominam.
Ostatnia nadzieja była w Suffocation. Liczyłem, że chociaż Terrence Hobbs i jego brygada nie dadzą dupy, jednak się przeliczyłem – „Hymns of the Apocrypha” jeszcze bardziej mnie zniesmaczyło niż wspomniane „As Gomorrah Burns”. Z tego drugiego przynajmniej niewiele pamiętałem.
I niestety zniechęciło mnie to do dalszego śledzenia poczynań zarówno Cryptopsy, jak i Suffocation. Dlatego wydanie „An Insatiable Violence” było dla mnie niemałym zaskokiem, z mojej perspektywy płyta ukazała się nagle. Zwłaszcza, że po tak długiej przerwie ze strony Flo Mouniera i spółki nie spodziewałem się, że Kanadyjczycy będą próbowali coś nowego ukręcić wkrótce po wydaniu „As Gomorrah Burns”.

Fot. Mihaela Petrescu
Jedno Cryptopsy, trzy twarze
Cryptopsy to dla mnie problematyczna kapela. Nigdy faktycznie nie umiałem jej w 100% zaakceptować, gdyż za czasów Lorda Worma traktowałem ich niczym doskonale naoliwioną maszynę, precyzyjną zegarmistrzowską robotę, ogółem opus magnum brutal death metalu, gdzie wgniatające w glebę elementy wprowadzone przez starsze kapele doprowadzone zostały do ekstremy, później jeszcze okraszone na dodatek fajnie współgrającymi elementami progresji i melodii.
Gdy z formacją pożegnał się Lord Worm, a w jego buty musiał wejść Mike DiSalvo, napotkałem pierwsze zgrzyty. Hardcore’owa maniera tego faceta kompletnie mi nie leżała, nie zgrywała się tak z instrumentalnym rozpierdolem. To już nie było to, Mike nie potrafił z siebie wydobywać tak pokręconego growlu jak poprzednik. Był dla Cryptopsy zdecydowanie za grzeczny.
O obecnym gardłowym zasilającym kanadyjską formację już wspomniałem – był wokalistą jakich wiele na scenie. Takie Cryptopsy potrzebowało gościa, który autentycznie będzie pierdolnięty na dekiel i całym sobą będzie to okazywać. Jeśli Matt chciał, by metaluchy traktowali go poważnie, musiał nieco się doszlifować. I nie chodzi tu o wpierdalanie robaków na scenie, nie musi być od razu drugim Lordem Wormem.
W ciągu ostatnich kilkunastu lat, wielu odwróciło się od Cryptopsy; nie tylko za sprawą słabnącej jakości płyt i starzejącego się składu, ale też i wzrostu konkurencji na scenie brutal death metalowej. Czy Kanadyjczycy są w stanie przełamać ten impas i ponownie zaciekawić głodną mięcha scenę?
Czegoś takiego po Cryptopsy kompletnie się nie spodziewałem
Tak, zdecydowanie Cryptopsy mnie zaskoczyło. Nareszcie po latach miałkich albumów, zespół jest ponownie interesujący i odkupuje swoje grzechy. Przyznam, że „An Insatiable Violence” jest pierwszą płytą po „Once Was Not”, którą jestem w stanie przesłuchać bez krwawienia z uszu. No okej, może i jestem dość mocno dosadny jeśli chodzi o opinię o ich dyskografii z lat 2012-2023; można też dojść do wniosku, że i moje spuszczanie się nad „An Insatiable Violence” jest deko przerysowane.
Mianowicie jezusie fioletowy, jaki oni piękny nakurw tutaj zaserwowali! Nie ma tu aż tak wyraźnego duopolu brutal death metalu i deathcore’u, w głośnikach leci granie przypominające nam o czasach, gdy Cryptopsy było twardym graczem na scenie: z szalonymi (miejscami nawet wyszukanymi) partiami gitarowymi i basowymi, intensywnie blastującym Flo Mounierem, a nawet dopasowanym do tej sieki, znośnie brzmiącym Mattem McGachym.
Wokalista właściwie już na etapie „As Gomorrah Burns” brzmiał całkiem spoko, jednak dopiero najnowsze dzieło Kanadyjczyków pozwala mu się sprawdzić i pokazać, że ten chłop ma jednak jaja. Poprawę z pewnością zaliczył przez ostatnie lata, i nawet jeżeli do spontanicznej dziwności Lorda Worma nie ma podjazdu, to i tak jestem usatysfakcjonowany jego pracą.
Wiadomo, że to już nie są lata młodości i panowie mogli nieco stracić w tym wyczucie, ale i tak nie jest źle. Najważniejsze, że na „An Insatiable Violence” panowie robią to, w czym są najlepsi: sieją brutalno-techniczną rozpierduchę trząsącą głośnikami, aż pies sąsiadów z dołu zaczyna szczekać, a moje koty mają ochotę lecieć ze mną w pogo.
Słychać znaczącą poprawę w porównaniu do poprzednika
Już kilka razy wspominałem, że „As Gomorrah Burns” mi się nie spodobało. No, może jedyne co faktycznie zrobiło na mnie wówczas wrażenie to okładka, ale to raptem szczegół. Na potrzeby tej recenzji próbowałem sobie nawet przypomnieć ten album, by mieć większe rozeznanie w tym, jakie faktycznie zmiany w zespole zaszły.
Owszem, „As Gomorrah Burns” wydawało mi się pod pewnymi względami bardziej różnorodne, jednak niespecjalnie mi to wszystko smakowało. Za dużo było w tym zbędnych melodyjek, za mało faktycznego napierdalania. Całości na pewno nie poprawiała kiepska, plastikowa produkcja. Wiecie, to trochę tak, jakby podać ładnie przyrządzonego łososia, który na etapie podawania go na stół okazał się nadpsuty.
Na najnowszej płycie wszystko jest na swoim miejscu: patenty brutalne i te nieco odjechane od reszty bardzo ładnie ze sobą współgrają, a soczysta produkcja tylko poprawia wrażenia ze słuchania. Pomyśleć, że ten proces zmian trwał u Kanadyjczyków tylko dwa lata; coś jak w okresie między „Once Was Not”, a „The Unspoken King”, tylko że w odwrotną stronę.
No i w przeciwieństwie do poprzednika, „An Insatiable Violence” przeleciało u mnie od początku do końca (hehe). Nawet to nie było jakieś mega trudne zadanie, w końcu nowa płyta Cryptopsy gra w głośnikach tylko pół godziny, co bardziej zachęca do jej kolejnych przesłuchań.
Ba, nawet gdy na pierwszy rzut uchem najnowsze rzemiosło Cryptopsy wydało mi się brutalnym wypierdem bez większego sensu, to z czasem dało się doszukać poukrywanych smaczków! Tu Christian Donaldson próbuje wydobywać melodyjne solówki w stylu Jona Levasseura, tam nagle wychodzą na pierwszy plan partie basowe Oliviera Pinnarda.
Później wpadnie spoko riff, w innym momencie Cryptopsy próbuje puszczać oczka dla niszowej publiczności lubujących się w defkorach (na szczęście, te patenty jakoś niespecjalnie mi wadziły). Potem zacząłem bardziej analizować tą płytę pod kątem bangerów.
„An Insatiable Violence” – wykryto potencjał koncertowy!
Cryptopsy lubiło w przeszłości wypierdzieć jakiś numer, który będzie nie tylko wgniatający w glebę, ale za sprawą kozackiego riffu zostanie w głowie. Najnowsze ich dzieło nie jest może płyciwem bangerogennym jak ich pierwsze dwa albumy, aczkolwiek da się z niej wyłapać ciekawe kawałki mogące potencjalnie rozruszać tłum głodny krwi.
Choćby warto zwrócić tutaj uwagę na „Dead Eyes Replete” i „Fools Last Acclaim”: te dwa rodzynki poniewierają, hipnotyzują i zmuszają do machania głową, póki nie odpadnie! Całkiem solidne podnoszą adrenalinę potężnymi riffami w sekcjach thrashbeat’owych i breakdown’owych. Na pewno na wyróżnienie zasługuje także „The Nimis Adoration” pokazujący nam, czym będzie ta płyta w pigułce.
Również pewien potencjał na koncertach może mieć „Our Great Deception”, będące w pierwszej połowie brutalną rozpierduchą, by po czasie nieco skręcić w bardziej melancholijny ton. Gdzieniegdzie tutaj ujawnia się pewne mignięcie deathcore’owych patentów, jednak jest na tyle subtelne, że nie jest jakoś specjalnie dokuczliwe. Zdaje się pasować do całości. Podobnie ma się sytuacja z „Malicious Needs”, wprost kipiącym różnorodnością!

Produkcja idealna – a odpowiedzialny jest za nią… Christian Donaldson!
Dwa lata temu grzmiałem: „Producenci, nie bądźcie jak Christian Donaldson”. Cofam te słowa, mianowicie to co tutaj odwalił ten typ to dokładnie to brzmienie, które powinno definiować współczesny death metal. Jest soczyście i selektywnie, ale i całkiem współcześnie. Gitary mają chłodny, lekko industrialny vibe, zaś gary zostały wysunięte do przodu z potężnym werblem i nakurwiają aż milutko się robi na sercu. Gdzieś tam za całą resztą brzdąka sobie Olivier Pinnard na basie, co dodaje nieco tej płycie surowości.
Co się właściwie stało? Jakim cudem Christian odwalił aż tak dobrą robotę, produkując „An Insatiable Violence”? Naprawdę tego nie rozumiem, bo miałem go za partacza – chodzą teorie, że dla Cryptopsy wysmażył zdecydowanie lepsze brzmienie, gdyż lepiej się z nimi dogaduje przez wzgląd na zadawanie się z nimi od dwóch dekad i gitarowanie dla nich.
Może być też tak, że Flo ze spółką pisząc muzykę tak intensywną chciał, by Donaldson osiągnął efekt cechujący najlepsze płyty deathmetalowe. Można tylko gdybać. Tak czy siak, sami możecie tego posłuchać – jak Christian Donaldson chce, to potrafi być zajebisty w swoim fachu.
1 komentarz
Bardzo fajny album.
Album właśnie sound mają nadal Komputerowy, a przynajmniej sterylny.
Może i lepszy od poprzedniej płyty ale nadal to NIE jest brzmienie Brutal Death metalu.
A perkusja, mega Mechaniczne brzmienie !