Oryginalny głos kultowego Accept, Udo Dirkschneider, świętuje czterdziestolecie wydania słynnej płyty „Balls to the Wall” specjalną trasą koncertową, podczas której jego zespół wykonuje ów album w całości. W ramach „Balls to the Wall 40th Anniversary Tour” odwiedził również Polskę, występując w Krakowie i Warszawie. Dzięki organizatorowi, Knock Out Productions, mogliśmy uczestniczyć w tym drugim wydarzeniu i przygotować dla Was relację z niego.
Inne relacje z koncertów klasyków heavy metalu na naszych łamach:
- Relacja z koncertu Saxon. Stara gwardia w świetnej formie
- Queensrÿche w Warszawie (25.02.25)
- Varsovia Metal Fest. Kolejny dobrze rokujący mini-festiwal?
All For Metal – wojownicy przesłodzonych melodii
Zanim w piątkowy wieczór 7 marca na scenie klubu Progresja zameldował się zespół DIRKSCHNEIDER, czyli Udo Dirkschneider i towarzyszący mu muzycy wykonujący stare klasyki Accept (w odróżnieniu od zespołu U.D.O., który ma dokładnie ten sam skład, gra jednak głównie autorskie kompozycje), warszawska publiczność obejrzała występy dwóch grup supportujących legendę teutońskiego heavy metalu.
Pierwszą z nich był niemiecko-włoski projekt All For Metal. No i cóż ja mogę o tym nietypowym ansamblu Wam napisać? No nie zachwycił mnie, delikatnie mówiąc. Poczynając od image’u scenicznego, w którym nawiązania do klimatu wikingów łączą się z cosplayem wojowników (i wojowniczek, bo na gitarach w All For Metal grają dwie panie) fantasy oraz maskami żywcem wyjętymi z czasów Slipknot zanim stali się sławni i zaczęli mieć budżet na stroje, a kończąc na muzyce, którą jest szeroko pojęty heavy/power metal, doprawiony toną lukru wylewającego się zarówno z gitarowych melodii, jak i wokali w wykonaniu dwóch panów: Antonio Calanny i Tima Schmidta.
Jeśli nie wiecie co gra All For Metal, to weźcie sobie najbardziej kiczowate i przerysowane elementy twórczości Manowar, Powerwolf, Wind Rose czy Rhapsody of Fire i wrzućcie je w jeden zespół, w dodatku próbujący do swojej muzyki podchodzić z przymrużeniem oka, ale w sumie tylko trochę. No nie, po prostu nie. Może zdarzą się tam pojedyncze dobre riffy i jakieś fajne galopki na perkusji, ale ta wszechobecna słodycz i przaśność niestety skutecznie je przykryją. A że metalu „z humorkiem” szczerze nie trawię, to ani muzyka, ani prezencja zupełnie mi w przypadku All For Metal nie podeszła i patrząc po reakcjach publiczności na sali, nie byłem w swoim sceptycyzmie odosobniony.
Trzeba jednak zespołowi oddać, że pod sceną bawiła się podczas jego występu również całkiem liczna grupa jego fanów, a na zakończenie koncertu szóstkę muzyków pożegnały całkiem gromkie brawa. Może wcale nie było tak źle, tylko ja już jestem stary i zrzędliwy? Sprawdźcie sami jeden z ich sztandarowych numerów, „Gods of Metal”, zarejestrowany dzień wcześniej podczas występu w krakowskim klubie Studio, i oceńcie sami.
Crownshift – Finlandia do potęgi n-tej
Nie wiem jaki był dokładnie klucz doboru gości trasy Dirkschneidera, ale drugi support zaserwował nam totalną zmianę klimatu. Zespół Crownshift, bo o nim mowa, to fińska „supergrupa”, w której skład wchodzą byli i obecni muzycy takich formacji, jak Nightwish, Norther, Finntroll czy Children of Bodom. Inspiracje muzyczne Crownshift są dokładnie tak samo szerokie, jak rozstrzał stylistyczny macierzystych zespołów jego członków.
Finowie zaprezentowali nowoczesną mieszankę power i groove metalu, doprawiając ją miejscami odrobiną melodic deathu w bardzo charakterystycznym dla swojego kraju stylu. Nie jest to może najbardziej strawne połączenie z możliwych, ale na tle All For Metal brzmiało całkiem przyzwoicie. Czasem jechali nostalgicznym, wręcz smutnym Amorphisem, a czasem włączali wyższy bieg i serwowali gitarowe partie, których nie powstydziłby się Alexi Laiho.
Oddali zresztą hołd zmarłemu rodakowi dedykując mu wykonany na koniec cover Bodom After Midnight „Paint the Sky With Blood” i muszę przyznać, że był to zdecydowanie najlepszy moment koncertu Crownshift. Świetnie odegrany pod względem technicznym łomot na wysokich obrotach robił wrażenie i pewnie występ Finów podobałby mi się dużo bardziej, gdyby w setliście zmieścili więcej numerów w tym stylu. I gdyby wokalista Tommy Tuovinen był w trochę lepszej formie, bo kilkakrotnie podczas koncertu skarżył się na ból gardła i niestety było słychać, że nie jest w optymalnej dyspozycji.
Dirkschneider – smakowity jubileusz legendy
Supporty występujące przed zespołem Udo Dirkschneidera wzbudziły we mnie mocno mieszane uczucia, ale na szczęście 72-letni Niemiec nie bawił się w przebieranki rodem z filmów o Conanie ani żadne nowoczesne, eklektyczne eksperymenty. Wyszedł na scenę i szybko pokazał młodszym kolegom o co chodzi w heavy metalu, zaczynając set od jednego z największych killerów z repertuaru Accept, „Fast as a Shark”. Ciężko wyobrazić sobie lepsze otwarcie, a przecież dalej tempo wcale nie siadało, podkręcane takimi klasykami jak „Living For Tonite” czy legendarne „Metal Heart”. Pierwszą, wypełnioną ponadczasowymi hitami część koncertu zakończyła ballada „Breaking Up Again”, którą podobnie jak na albumie Accept „Breaker” z 1981 r. zaśpiewał basista Peter Baltes.

Fot. Materiały promocyjne
Po krótkiej chwili przerwy i zmianie backdropu z tyłu sceny na deskach pojawił się Udo w czapce z daszkiem i okularach przeciwsłonecznych, dając znak do rozpoczęcia celebracji 40-lecia słynnej piątej płyty Accept „Balls to the Wall”. Dirkschneider wykonał ją w całości, co pozwoliło nam usłyszeć nie tylko największe i już dobrze ograne na żywo przeboje, jak utwór tytułowy czy „London Leatherboys”, ale też kawałki mniej popularne, a wcale nie gorsze, w rodzaju „Head Over Heels” oraz „Losing More Than You’ve Ever Had”. Była to piękna podróż w czasie, ale nie okazała się ona wcale ostatnią atrakcją wieczoru, bo koncert bynajmniej nie zakończył się wraz z wieńczącym kultową płytę „Winterdreams”.
Muzycy DIRKSCHNEIDER zaserwowali nam jeszcze bisy, a wśród nich oczywiście obowiązkową „Księżniczkę świtu”, której nie może zabraknąć na żadnym koncercie Udo czy Accept, a także czadowe, rock’n’rollowe „Burning”. To świetny numer, który szczerze uwielbiam, a jeszcze nigdy nie miałem okazji usłyszeć go na żywo, mimo że w ostatnim czasie kilkakrotnie uczestniczyłem w występach zarówno Accept, jak i Udo z własnym solowym zespołem. Wreszcie się udało i była to absolutnie wyjątkowa wisienka na tym i tak nad wyraz smacznym, jubileuszowym torcie.
Udo vs Accept – kto w lepszej formie?
Odejście oryginalnego wokalisty to zawsze duża zmiana dla zespołu, z którą nie wszyscy fani są w stanie się pogodzić. Choć muszę przyznać, że obecne wcielenie Accept z Markiem Tornillo za mikrofonem naprawdę daje radę, to jednak z nieco większą sympatią i sentymentem patrzę na solowe projekty Udo, zwłaszcza teraz, gdy po dołączeniu do ekipy Petera Baltesa jest w składzie jego zespołu więcej członków dawnego Accept niż w obecnym Accept.
W barwach U.D.O. oraz DIRKSCHNEIDER starym wyjadaczom towarzyszą młodsi, ale równie utalentowani koledzy. Andrey Smirnov i Dee Dammers wiedzą doskonale o co chodzi w gitarowym rzemiośle, dobrze prezentuje się również perkusista Sven Dirkschneider, syn Udo. Odegrane w tym składzie klasyki Accept zabrzmiały w Warszawie wcale nie gorzej niż jakby wykonywał je Wolf Hoffmann ze swoimi obecnymi współpracownikami. No i różnicę na plus robiły głos i prezencja samego Udo. Niemiec będzie za miesiąc świętował 73. urodziny i choć widać, że ma swoje lata i nie należy do najbardziej energetycznych frontmanów metalu, jego charakterystyczny głos i unikalna charyzma wciąż robią wrażenie.
Powiem wprost – wszystko na tym koncercie zagrało, jak trzeba. Lider i jego koledzy byli w formie (chyba nawet lepszej niż kiedy widziałem ich pod szyldem U.D.O. w tym samym klubie w 2022 r.), a realizacja stała na bardzo przyzwoitym poziomie. No i fenomenalna setlista – niemal dwie godziny wypełnione muzyką Accept, zarówno największymi przebojami, jak i mniej popularnymi numerami, które niewątpliwie warto było odkurzyć. Czysta heavy metalowa uczta dla fanów starej szkoły.