Mój stosunek do twórczości Me And That Man bardzo ewoluował w czasie. Od „jak nie masz chrypki w głosie to jej nie masz i nie udawaj, że jest inaczej”, poprzez „hmm, niezłe” do „ja chcę na koncert!”. Dlatego bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że zespół ogłosił trasę koncertową po Polsce.
W roli supportu na koncertach zaprezentowała się grupa Taraban, której wcześniej nie znałem. Przed koncertem posłuchałem dość pobieżnie albumu „How The East Was Lost”, żeby mniej więcej wiedzieć, czego oczekiwać. Jak wyszło w praniu? Zapraszam do lektury relacji z katowickiego koncertu.
SPRAWDŹ: ME AND THAT MAN I AMALIE BRUUN (MYRKUR) W KLIPIE „ANGEL OF LIGHT”
Na pierwszy ogień Taraban
Jak pisałem powyżej, krakowską formację Taraban poznałem krótko przed koncertem i nie wsłuchiwałem się szczególnie dokładnie w opublikowany w 2019 roku materiał. Już od pierwszych taktów koncertu wiedziałem, że to było moje poważne niedopatrzenie.
Krakowskie trio od samego początku wciągnęło mnie w transową podróż, której nie powstydziłyby się legendy psychodelicznego grania takie, jak The Doors, Jimi Hendrix czy Big Brother And The Holding Company. A fanom wymienionych wykonawców serdecznie polecam rodzimy Taraban. Podczas koncertu grupy czułem, jakbym przeniósł się w czasie do ery Dzieci Kwiatów i dał się porwać na słynny Woodstock.
Przez moment zastanawiałem się, czy zespołowi uda się na żywo odtworzyć tę samą gęstość dźwięku, jaką (pobieżnie, ale jednak) słyszałem na płycie. Wszak mają tylko jednego gitarzystę. Błyskawicznie przekonałem się, że moje obawy były całkowicie bezpodstawne. Brzmienie było masywne, gęste i ani przez moment nie czułem, że „o! tu powinno coś jeszcze być”. Muzyka była kompletna, intensywna i wciągająca.
Pozwolę sobie jeszcze na pozamuzyczne spostrzeżenie. Często w przypadku młodych zespołów sytuacja przedstawia się następująco: fajnie grają, ale widać, że w czym przyszli, w tym wyszli na scenę. No i stoją jak widły w gnoju. Słowem, brak im jeszcze pomysłu na siebie i na swój spektakl. W przypadku Taraban nic takiego nie miało miejsca. Kwieciste koszule, kapelusze, długie włosy, widać, że Panowie doskonale wiedzą, co robią i widać, jak bliskie są im czasy kwasowej rewolucji kolorowych, zwariowanych lat sześćdziesiątych. A ich ogromne zaangażowanie w graną muzykę sprawiło, że wieść o końcu koncertu przyjąłem z niemałym rozczarowaniem.

Czas na gwiazdę wieczoru – Me And That Man
Koncert formacji rozpoczął się „otwieraczem” z ostatniej płyty zespołu – kawałkiem „Black Hearse Cadillac”, zaintonowanym przez Nergala do odtworzonego podkładu. Spokojny, klimatyczny wstęp szybko ustąpił miejsca bardziej energetycznym utworom.
Jako, że do zespołu powrócił John Porter, znaczną część setu wypełniły kompozycje z debiutanckiego krążka formacji nagranego właśnie z tym muzykiem. Jeżeli dobrze policzyłem, aż dziewięć kawałków pochodziło z płyty „Songs Of Love And Death”. Tych bardziej żywiołowych, jak „Nightride” czy wieńczący występ „Shaman Blues”, a także tych spokojniejszych, jak „Of Sirens, Vampires and Lovers”.
A wykonanie na żywo ostatniego z wymienionych utworów mnie zachwyciło. Wszyscy muzycy zeszli ze sceny, został na niej tylko John i jego gitara. Zaskoczył mnie niebywale młody głos muzyka. Gdybym nie wiedział kogo słucham, pomyślałbym, że to jakiś trzydziestoparolatek.
Zresztą to nie jedyny moment, w którym słuchałem i obserwowałem Johna, jak urzeczony. Byłem i nadal jestem pod ogromnym wrażeniem niespożytej energii, którą epatował gitarzysta. Podczas wykonania „Fight!” Walijczyk skakał po scenie z mikrofonem z niemal punkrockowym wigorem! Wybaczcie Panowie, ale uważam, że Wasz (nie wypominając) starszy kolega po fachu zjada Was na śniadanie bez popitki.

Ale Me And That Man to nie tylko John Porter
To kolektyw wyjątkowych muzyków, którzy podczas katowickiego występu dali z siebie absolutnie wszystko. Z ogromną przyjemnością słuchałem gitarowych popisów Nergala i ciepłego głosu Matteo Bassoliego. Myślę jednak, że największą frajdę sprawiało mi obserwowanie Sashy Boole’a. Ten pochodzący z Ukrainy muzyk to prawdziwy człowiek-orkiestra. Śpiewa, gra na harmonijce ustnej, gitarze, banjo i pewnie każdym innym instrumencie, jaki tylko ktoś by mu podsunął.
Bardzo podobała mi się swobodna atmosfera koncertu. Ogromną przyjemność sprawia mi obserwowanie ludzi, którzy lubią to, co robią. A scenę katowickiego P23 wypełniło pięciu świetnych muzyków, którzy cholernie dobrze bawili się na tej scenie. Roześmiani, radośni, zachęcający publiczność do wspólnej zabawy.
No właśnie, podczas koncertu Me And That Man nie zabrakło również niewymuszonych dowcipów. W pewnym momencie Nergal stwierdził, że w wolnych chwilach zajmują się z Johnem stand-upem. Nie sposób nie zgodzić się z tym zdaniem. Panowie żartowali, wymieniali koleżeńskie docinki, widać, że niewyuczone.
Dystans muzyków Me And That Man do siebie
Adam, zapowiadając utwór „Burning Churches” powiedział, że kawałek ma morski, szantowy klimat i przytoczył anegdotę z innego koncertu. Chcąc wtedy zabłysnąć nawiązał do utworu „12 w skali Beauforta”. I choć skala opisująca siłę wiatru faktycznie ma 12 stopni, o tyle kompozycja grupy Trzy Korony, o którą chodziło Nergalowi to oczywiście „10 w skali Beauforta”. Muzyk dodał, śmiejąc się z samego siebie, że ta wpadka najlepiej obrazuje, jaki z niego żeglarz. Z nas również, bo mało kto wychwycił od razu ewidentną pomyłkę.
Żarty i swobodny klimat nie opuszczały także pozostałych członków zespołu. Sasha podczas zapowiedzi „How Come?” powiedział, że lubi tłumaczyć sobie angielskie tytuły na języki słowiańskie, również na polski. I z „How Come?” wyszło mu „Boże, jak to się, ku*wa, wydarzyło”. Ja nie wiem, ale proszę o więcej!
Widownia przyjęła całą tę energię wręcz doskonale
Od pierwszych dźwięków występu zgromadzona publiczność tańczyła, skakała, śpiewała wraz z zespołem nawet nie czekając na zachętę. Poszczególne osoby pozwalały sobie nawet na dialog z muzykami i widać było, że ci właśnie tego oczekują. Nie obeszło się także bez chóralnego odśpiewania „Blues & Cocaine” oraz „Burning Churches”, którego na tym koncercie po prostu nie mogło zabraknąć, a na który czekałem i byłbym zawiedziony, gdyby się nie pojawił.
Co nie znaczy, że mój wymarzony występ Me And That Man nie wyglądałby nieco inaczej. Gdybym mógł puścić wodze fantazji to poszedłbym na koncert grupy, w którym udział wzięliby wszyscy goście, którzy uświetnili płyty formacji. Zresztą, który z fanów nie chciałby posłuchać na żywo „Losing My Blues” z pijackim sznapsbarytonem Abbatha, „By The River” z udziałem Ihsahna, czy przepięknego „Angel Of Light” z Myrkur. Marzyć nikt mi nie zabroni.
Czy były jakieś wady na koncercie Taraban i Me And That Man?
Gdybym miał na coś pomarudzić to marudziłbym na czas trwania koncertów. Taraban, jako zespół młody stażem, ma w dorobku zaledwie jedną płytę, więc jego możliwości rozbudowania setu są na ten moment ograniczone. Chętnie słuchałbym i oglądał muzyków dłużej, ale szanuję, że nie próbowali na siłę wydłużać swojego występu zapchajdziurami w postaci coverów Jefferson Airplane czy innej Janis Joplin (z ogromnym szacunkiem dla tych wykonawców). Jednak takiej muzyki, dobrze podanej i równie dobrze brzmiącej, po prostu chce się więcej.
Właśnie, brzmienie! Czwartkowa impreza jest trzecią, na jakiej byłem w katowickim P23 i po raz trzeci wyszedłem zachwycony nagłośnieniem. Selektywnie, przestrzennie, bas nie dudnił, perkusja nie zagłuszała reszty. Bardzo, bardzo dobra robota! Identyczne odczucia miałem wychodząc z ubiegłorocznych koncertów Mgły i Deus Mortem. Wróćmy do Me And That Man.
Występ grupy trwał nieco ponad siedemdziesiąt minut, które minęły zdecydowanie zbyt szybko. Co prawda złożyło się na nie aż szesnaście utworów, ale byłbym wpiekłowzięty, gdyby muzycy dorzucili jeszcze coś ekstra na bis. Choć prawdę mówiąc fenomenalny, rozimprowizowany „Shaman Blues” bardzo trudno byłoby przebić.
Posłowie, czyli kilka zdań podsumowania
Cóż mogę napisać słowem podsumowania? Chyba tylko tyle, że z przyjemnością pójdę na kolejne koncerty obu zespołów. Grupie Taraban życzę nieustannego rozwoju i nieosiadania na laurach, a ekipie Me And That Man kolejnych płyt wypełnionych takimi petardami, jak „My Church Is Black” czy „Burning Churches”.
A w ramach post scriptum dodam podziękowania dla ekipy Taraban za rozmowę po koncercie i podpisanie płyty. Czekam na kolejną!