Za nami siódma edycja wciąż rosnącego w siłę klubowego festiwalu Metal Kommando Fest. Jego historyczna, bo po raz pierwszy dwudniowa odsłona odbyła się w dniach 23-24 maja 2025 r., a zagrało na niej aż dziesięć polskich zespołów prezentujących różne oblicza podziemnego metalu, od staroszkolnego speedu, przez death/thrash po blackową ekstremę. Jak było? Zapraszamy do lektury specjalnej, podwójnej relacji z wydarzenia!
Czytaj też: Metalowa magia i thrash. Co wydarzyło się 9 maja w Warszawie?
Młode kapele, stary styl – Morrath i Night Lord otworzyli Metal Kommando Fest VII
Piątkowy wieczór w warszawskim VooDoo Club rozpoczął się o godzinie 18:30 od występu zespołu Morrath. To wciąż młoda death metalowa horda z Leszna, która powstała w 2017 r. jako Prowler, a obecną nazwą posługuje się od czterech lat. Panowie zdecydowanie anonimami na scenie nie są, ale dopiero na Metal Kommando miałem okazję pierwszy raz widzieć ich na żywo.
Zaprezentowali bardzo solidną porcję death metalu bez udziwnień, z okazjonalnymi odjazdami w stronę thrashu i ukłonami w kierunku klasyki bardziej ekstremalnych dźwięków – w setliście Morrath znalazł się m.in. cover Blasphemy, którego koszulka zdobiła zresztą tors wokalisty Mateusza Hertmanowskiego. Zespół nie pokazał może nic odkrywczego w swoim gatunku, ale słuchało się go naprawdę przyjemnie. Dobry początek festiwalu, tylko zaostrzający apetyt na kolejne występy.
Po pierwszej kommandowej dawce death metalu klimat na sali uległ zmianie i udaliśmy się w podróż do lat 80., w czasy świetności Venom, Exciter i Running Wild, a na scenie zainstalował się speed metalowy Night Lord, tym razem z niejakim Frankiem za perkusją zamiast swojego etatowego bębniarza, Eryka Kuli. W odróżnieniu od Morrath, tę ekipę znam dobrze i widziałem w akcji już kilkakrotnie, zawsze dostając fajne, dynamiczne show. Nie inaczej było ostatnio w VooDoo.
Władcy Nocy zaserwowali warszawskiej publice wszystkie swoje hity, w tym „Death Doesn’t Wait”, „Power of the Night” czy „Ostatni Śmierci Krzyk”. Przy takich speed metalowych bangerach trudno ustać spokojnie w miejscu, fani ruszyli więc do zabawy pod sceną, choć trzeba przyznać, że pod względem frekwencji na sali był to chyba najsłabszy koncert pierwszego dnia MKF VII. Widać, że kommandowa publiczność przyzwyczajona jest bardziej do ekstremy, ale mnie akurat bardzo cieszy otwarcie tego festiwalu, do tej pory głównie skupionego na black i death metalu, na nieco bardziej klasyczne dźwięki.
In Twilight’s Embrace – mrok, mistycyzm, melancholia
Po czcicielach ejtisowej tradycji przyszedł czas na black metalowych poetów śmierci z In Twilight’s Embrace. Był to przez wielu wyczekiwany koncert, o czym świadczyć może najlepiej mocne zagęszczenie tłumu na sali. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że od razu po najsłabszym frekwencyjnie wstępie pierwszego dnia otrzymaliśmy występ frekwencyjnie najlepszy.
Choć „od razu” to jednak stwierdzenie trochę na wyrost, bo Cyprian Łakomy z kolegami kazali na siebie trochę poczekać. Scenę przyozdobił backdrop ITE oraz liczne świece, światło na sali zgasło, ale musiało minąć jeszcze dobrych kilka minut zanim muzycy pojawili się na deskach. Oczekiwanie to wynagrodzili jednak naprawdę konkretnym występem.
Nie jestem może wielkim fanem ani szczególnym znawcą studyjnej twórczości In Twilight’s Embrace, ale bardzo podoba mi się specyficzny mistyczny klimat, który potrafią wytworzyć na swoich koncertach. Agresja połączona z melancholijnymi melodiami i toną mroku naprawdę robi wrażenie, a Cyprian to kawał rasowego frontmana – być może oszczędny w słowach, ale szalenie ekspresyjny mimiką i gestykulacją.
Swoją setlistę na Metal Kommando panowie oparli o płytę „Lawa” z 2018 r., wykonując z niej aż pięć numerów, w tym takie hity jak „Zaklęcie”, „Żywi nieumarli” czy „Ile trwa czas”, które totalnie porwały zgromadzoną w VooDoo publiczność. Widać było, że jej spora część przybyła na festiwal głównie dla In Twilight’s Embrace i wcale mnie to nie dziwi, bo zespół zapewnił jej naprawdę magiczne 50 minut.
Tribute to Magnus – wyjątkowy hołd dla polskiej legendy
Opóźnienie w międzyczasie urosło z kilku do kilkunastu minut, starzy fani niecierpliwie przebierali nogami, ale w końcu nadszedł czas, by pokłonić się klasyce polskiego metalu. Połowa składu Ragehammer, połowa składu F.A.M. oraz Patryk z zespołu Deadpoint, prywatnie syn Ediego, oryginalnego basisty i współzałożyciela Magnus, zebrali się pod szyldem „Tribute to Magnus”, by oddać hołd weteranom rodzimego thrash/deathu i wykonać na żywo utwory z ich pierwszych trzech płyt.
Cóż tam się działo! Tymek Jędrzejczyk odziany w karwasze z długaśnymi gwoździami niczym Rob Bandit trzydzieści lat temu, jak zawsze bezpośredni i w charakterystyczny dla siebie sposób zapowiadający kolejne kawałki, obok niego świetni instrumentaliści z czołowych kapel polskiej sceny death i thrash metalowej oraz wspaniały dobór klasycznych kawałków Magnus: od „Pharisee” czy „Man Condemned” z debiutu, przez materiał z kultowej „dwójki” – m.in. „Opresor”, „Terminator”, „Gods of Crime” (pomyłkowo zapowiedziane jako utwór tytułowy) i oczywiście „I Was Watching My Death” – po „Alcoholic Suicide” czy wieńczące cały występ motörheadowo-rock’n’rollowe „Kill Me”. Pięknie to wszystko zabrzmiało, a dodatkowo w jednym z kawałków na scenie pojawił się sam wspomniany wcześniej Edward „Edi” Juszczak z oryginalnego składu Magnus.
Nie będę ściemniać – dla mnie jako młodego metalowca na przełomie wieków Magnus nie był kapelą formatywną, poznałem ją dużo później na swojej muzycznej drodze, mając już gust ukształtowany przez Kata, Vadera, Turbo i innych weteranów polskiej sceny. Tym niemniej szanuję jego pozycję jako zespołu kultowego, bo ten kult nie wziął się znikąd – ich wpływ na ekstremalne kapele, które powstawały w Polsce później, jest niepodważalny, a sama muzyka po prostu bardzo dobra.
Od momentu ogłoszenia składu, który zebrał się na potrzeby tego projektu, bardzo jarałem się tym koncertem i spełnił on wszystkie moje oczekiwania, będąc niewątpliwie najlepszym występem pierwszego dnia Metal Kommando Fest VII. Nie wiem czy był to tylko jednorazowy strzał czy można liczyć na więcej koncertów pod szyldem „Tribute to Magnus”, ale zdecydowanie słychać, że tworzący go muzycy czują ducha starej szkoły. Jeśli ktoś kiedyś zapyta Was czy warto chodzić na tribute bandy, w odpowiedzi weźcie go na gig w hołdzie Magnus. Albo przynajmniej puśćcie poniższy klip z YouTube.
Anima Damnata – gwiazda wieczoru nie brała jeńców
Główną gwiazdą pierwszego dnia Metal Kommando Fest VII był zespół Anima Damnata. Z projektów muzycznych, za którymi stoi Marek „Necrosodom” Lechowski zawsze jakoś bliżej mi było do Deus Mortem, ale Animę szanuję za podejście do muzyki i sceny metalowej w ogóle, bezkompromisowość, surowość i nieoglądanie się na trendy.
Koncert zespołu na MKF też był właśnie taki – surowy, agresywny, nie biorący jeńców. Diabelski death metal z dużą dozą blacku masakrował publikę swoją szybkością, choć muszę uczciwie przyznać, że moim zdaniem Anima Damnata wypadła najlepiej w partiach trochę wolniejszych, jak np. podczas kawałka „Praise the Fall of God”, którego walcowaty, monumentalny początek dał nieco wytchnienia między szybszymi strzałami w rodzaju „Victimize Yourself”, „Antichristian Nuclear Shitslut” czy „Prometheus Coprophagus” – świetnie odegranymi pod względem technicznym, ale jednak nieco monotonnymi.
Styl Animy to agresja, brutalność i dźwiękowa nawałnica cały czas do przodu, podczas której mało jest miejsca na bardziej klimatyczne, melodyjne zagrywki. Ma to swój urok, choć może być momentami nużące, zwłaszcza gdy na żywo wykonywane jest o godzinie 23 na zakończenie maratonu pięciu kapel. Tym niemniej, choć dla mnie ekipa Necrosodoma wypadła poniżej oczekiwań, spora część publiki bardzo dobrze się do jej dźwięków bawiła i ochoczo przepychała pod sceną.
Bądźmy szczerzy – wyjść na deski po takim występie jak „Tribute to Magnus” i zagrać lepiej to duże wyzwanie, zwłaszcza że poprzednie koncerty pierwszego dnia też stały na wysokim poziomie. Zresztą całościowo Metal Kommando Fest już po raz kolejny pokazał, że jest imprezą jakościową i ciągle rozwijającą się. Kilka małych wpadek technicznych na scenie i lekka obsuwa w połowie wieczoru nie były w stanie przyćmić bardzo pozytywnego wrażenia, jakie zrobiła realizacja koncertów, obsługa, oferta stoisk z merchem, no i oczywiście same zespoły.
Dla mnie niestety pierwszy dzień Metal Kommando Fest VII był również dniem ostatnim. Nie miałem możliwości uczestniczyć w sobotnich występach, ale spokojnie, relację z nich znajdziecie poniżej. Oddaję głos Bartkowi Musiałowi, stałemu bywalcowi metalowych imprez w całej Polsce oraz organizatorowi zaprzyjaźnionego z naszą redakcją cyklu koncertów Until Death Takes Us, który gościnnie opisał dla MetalNews.pl wydarzenia z soboty 24 maja.
Dzień drugi Metal Kommando Fest VII – smutek przeszyty melodyką i perkusyjne wbijanie gwoździ
Dzień drugi Metal Kommando Fest w Warszawie był dniem niełatwym. Samo zwleczenie się z łóżka po pierwszym dniu bojów wydawało się wyzwaniem tytanicznym. No, ale wyjścia nie ma. Taki skład nie zdarza się dwa razy!
Trwogę widziałem już wielokrotnie na żywo. Zespół za każdym razem dowozi występy na najwyższym poziomie (no, może z drobnymi wyjątkami). Jego twórczość oscyluje, a jakże, wokół tematyki śmierci. Jest więc smutno, mgliście, depresyjnie, beznadziejnie. Z drugiej strony muzyka, którą panowie raczą grać, wypełniona jest melodią, jaką śmiało można sobie nucić pod nosem od samego poranka. Za każdym razem, gdy zespół zaczyna grać utwory z EP „Vinculum Aeternitatis”, kark sam zaczyna mi podrygiwać w rytmicznych pląsach, bo każdy numer tej kapeli jest kompozycyjnie genialny.
Niemałym więc smutkiem był dla mnie fakt, że na dużą część występu Trwogi… spóźniłem się. Przekonany, że podobnie jak dnia poprzedniego, całość zaczyna się o 18:30, dotarłem dokładnie na tę godzinę. Wówczas to zorientowałem się, że występ bydgoszczan zaczął się pół godziny wcześniej. Udało mi się jednak zobaczyć końcówkę i nie pozostawiła mnie ona bez emocji. Trwoga od zawsze cierpiała na chorobliwą wręcz statyczność na scenie. W sobotę 24 maja jednak ruchu w zespole było jakby więcej, szczególnie wokół osoby wokalisty występującego pod pseudonimem Voortifer. Z rozmów ze współbiesiadnikami wynika, że występ spodobał się szerokiej publiczności. Bydgoszcz ponownie nie zawiodła!
Brutalizm, chamstwo, Szatan – tak można opisać występ morderców z Nekkrofukk. Od pierwszej sekundy perkusja chodziła jak zła i wbijała się w czaszkę. Wokal podążał za drogą wyznaczoną przez bębny i w niebywale lekkiej, a zarazem potwornie ociężałej formie podawał kolejne teksty, które tego dnia brzmiały w VooDoo bardzo czytelnie. W mojej głowie jednak pojawiło się pytanie – jaki cover zostanie zagrany dziś? Na odpowiedź nie musiałem czekać długo. Pomiędzy własnym materiałem utwór wrzucił między innymi utwór „Bite it You Scum” GG Allina i „In League with Satan” Venom. Jeśli kogoś nie oczarowała prezencja i utwory Nekkrofukk, to na wspomnianych coverach na pewno odżył. Zwłaszcza numer pochodzący oryginalnie z wydanego w 1981 roku albumu „Welcome to Hell” rozgrzał publiczność, która poczęła entuzjastycznie podskakiwać, ścierać się ze sobą i wykrzykiwać tekst refrenu. Cóż powiedzieć więcej? Ten zespół to maszyna do zabijania!
F.A.M. oraz Stillborn – grind z blastem i kultura śmierci
Następny na deskach wolskiego klubu ukazał się zespół F.A.M., który był dla mnie zagadką. Po pierwsze, nie znałem jego twórczości, po drugie, opis na Metal Archives prezentowanego przez panów gatunku, zdefiniowanego jako “Death Metal/Grindcore” zdawał się mnie nie przekonywać. Nie dlatego, że tych gatunków (albo ich mieszanki) nie lubię. Wręcz przeciwnie! Zdawali mi się po prostu nie pasować do składu festiwalu, zwłaszcza że wciśnięto ich między opisany wyżej Nekkrofukk a znany i lubiany Stillborn.
Niemniej postanowiłem sprawdzić jak muzycy prezentują się na żywo ze swoim materiałem. Po zobaczeniu kilku kawałków mogę powiedzieć, że zespół F.A.M. być może nie rozczarował, ale także mnie nie porwał. Niby było tam wszystko, co trzeba, to znaczy trochę blastów, trochę świńskich wokali, trochę festiwalu werbla, a z drugiej strony jakby czegoś brakowało. Na szczęście zobaczę ich w bardziej pasującym zestawie podczas tegorocznego Injure Grind Attack, a więc istnieje szansa, że jeszcze zmienię zdanie. Póki co był to jeden z koncertów, które w czasie MKF stawiam bliżej końca stawki, niźli początku.
Stillborn to Stillborn. W zasadzie tutaj można by zamknąć całość rozważań nad występem zespołu. Zaprezentowali wszystko, co mają najlepsze, a jest tych rzeczy niemało. Było agresywnie, bezlitośnie, było szybko, było mocno i było dosadnie. Blast gonił blast, a wwiercający się w mózg riff przeganiał inny riff, który akurat dla odmiany łamał kości. Chłopaki nie brali żadnych jeńców. Na scenie byli nieposkromieni. Takie widowisko się nie nudzi.
Sporą część występu spędziłem w towarzystwie jednego z moich znajomych perkusistów, który to niebywale przeżywał tempo i prezentowane drobne akcenty perkusyjne. Być może nie zauważyłbym niektórych ze wspomnianych, gdyby nie on. Występ totalny. Gdyby nie moja wielka sympatia do In Twilight’s Embrace i niepowtarzalny występ Anima Damnata w dniu poprzednim, Stillborn zająłby miejsce pierwsze. Niemniej znajduje się na pudle i to bezapelacyjnie! Takie występy jak ten po prostu się nie nudzą. Mógłbym oglądać ten sam set regularnie raz w miesiącu.
Arkona – jest lepiej, ale to wciąż nie to…
Arkona od dłuższego czasu na żywo nie daje rady. Jest to przede wszystkim kwestia wykonywanego przez muzyków setu. Generalnie w znacznej większości grali oni dotychczas utwory w języku angielskim pochodzące z płyt „Age of Capricor” i „Stella Pandora”, czasem przecinając to kawałkami pokroju „Zasypiając w strachu” z wydanej w 2013 roku „Chaos.Ice.Fire”. Brakowało natomiast klasyków takich jak „Pluję na twą marność, psie”. Ba! Brakowało jakiegokolwiek utworu z „Imperium”, a o „Bogach Zapomnienia” nie ma nawet co wspominać. Wzburzyło mnie to do tego stopnia, że stwierdziłem, iż trzeci raz oglądać tak skrojonego setu nie będę, a na występie Arkony dezerteruję do domu.
W przerwie między koncertami dostałem jednak info od organizatora, że większość utworów zagrana zostanie w języku polskim. Informację tę potwierdził mi także Greg z Godz ov War Productions, który widział Arkonę dzień wcześniej w MotoPubie w Białymstoku. Wstrzymałem więc konie (w postaci współtowarzyszy) i nakazałem pozostanie na ostatnim błysku majowego Metal Kommando Fest. Zespół istotnie grał po polsku, co znacząco podnosiło wartość występu, ale dalej nie było to to, co trzeba. Nie zrozumcie mnie źle -instrumentalnie ten zespół prezentuje się fenomenalnie, do kunsztu muzyków nie mam żadnych uwag, także prezencja na scenie jest na plus. Brakuje jednak ducha… no, ale to subiektywna opinia.
MKF jak zwykle wypada świetnie. Liczba znajomych na metr kwadratowy przekracza normy, co utrudnia zobaczenie pełnych występów, ale przy odpowiedniej pomocy udało się doświadczyć towarzyskiego elementu, nie tracąc zbyt wiele z widowiska muzycznego. Filip i Piotr, którzy odpowiadają za organizację, po raz kolejny się popisali i pokazali jak to się robi. Wiem, że kolejna edycja nadchodzi wielkimi krokami, zatem nadstawiajcie ucha na echa nowych bitew. W końcu je usłyszycie!