RELACJE

Relacja z polskiego koncertu Satan. W paszczy wieczności

Zespół Satan w Polsce
Koncert zespołu Faun

21 września w Warszawie miała miejsce prawdziwa uczta dla miłośników staroszkolnego heavy metalu. Po raz pierwszy od sześciu lat na jedynym polskim koncercie wystąpiła legenda brytyjskiej nowej fali, zespół Satan, a towarzyszyli jej młodsi koledzy po fachu z USA: Hell Fire i Haunt. O tym, czy metalowi weterani wciąż są w formie i czy rosną im godni następcy, przeczytacie w poniższej relacji z tego wydarzenia.

Czytaj też: Różaniec nie pomógł. Relacja z koncertu Belphegor w Warszawie (05.09.24)

Hell Fire – miła niespodzianka z Ameryki

Bramy klubu Odessa w Warszawie otworzyły się chwilę po godzinie 19, gdy przed nimi w kolejce do wejścia oczekiwał już niemały tłum. Wpuszczanie przez obsługę przebiegło jednak bardzo sprawnie, a sam koncert rozpoczął się nawet przed zaplanowanym czasem – kilka minut przed 20.

Pierwszym z supportów towarzyszących grupie Satan było Hell Fire z Kalifornii. Dowodzony przez Jake’a Nunna amerykański kwartet był też jedyną w rozpisce wieczoru formacją, której muzyki wcześniej nie znałem i muszę przyznać, że zostałem nią bardzo pozytywnie zaskoczony. Panowie wykonują podręcznikowo klasyczny heavy/speed metal, lekko podszyty bujającą, punkowo-motörheadową rytmiką. Słychać tu też trochę Iron Maiden z Paulem Di’Anno, całkiem sporo Helloween z pierwszej EP-ki i longa, a nawet szczyptę wściekłego wczesnego thrashu. Same dobre skojarzenia, prawda?

W ciągu zaledwie trzydziestu kilku minut, jakie zespół Hell Fire dostał od organizatora, zaprezentował się naprawdę fantastycznie. Przebojowe, melodyjne, ale też odpowiednio przybrudzone i niepozbawione dużej dozy czadu kawałki Nunn okrasił bardzo dobrymi wokalami, pokazując, że nie jest mu obcy zarówno czysty wysoki śpiew, jak i bardziej agresywne, speed metalowe darcie ryja. Do tego solidne nagłośnienie i fajny, naturalny kontakt frontmana z licznie już zgromadzoną pod sceną publicznością złożyły się na świetny, energetyczny występ. Aż szkoda, że Hell Fire grało tak krótko, ale cóż poradzić, byli tylko pierwszym supportem. Natomiast na przyszłość zespół zdecydowanie wskakuje na radar, bo z całą pewnością warto go śledzić.

Haunt – od flaków z olejem do energii i dynamiki

Po krótkiej przerwie na dotlenienie się i uzupełnienie płynów w organizmach fanów na deskach zameldował się kolejny reprezentant słonecznej Kalifornii, Haunt. W przeciwieństwie do Hell Fire, ten zespół znałem wcześniej i spodziewałem się po jego występie naprawdę sporo. I również w przeciwieństwie do Hell Fire, tym razem trochę się zawiodłem.

Haunt powstał w 2017 r. jako jednoosobowy projekt wokalisty i gitarzysty Trevora Churcha i dopiero z czasem przeobraził się w pełnoprawny zespół, w obecnym składzie funkcjonujący od zaledwie roku. A że Church jest wyjątkowo płodnym kompozytorem, Haunt ma już na koncie 10 wydanych płyt, zawierających klasyczny amerykański heavy metal, ciążący dość mocno w stronę tradycyjnego hard rocka, a miejscami nawet glamu. Na nagraniach studyjnych zespołu dużo jest melodii i dużo słodyczy, jednak nieprzekraczającej dopuszczalnego stężenia.

Tymczasem koncert w Odessie panowie rozpoczęli dowalając słodyczą znacznie ponad normę. Nie pomogło im też nagłośnienie – odniosłem wrażenie, że w porównaniu z koncertem Hell Fire dźwięk był jakby stłumiony, a najbardziej ucierpiały na tym gitary, początkowo bardzo ciche i schowane w miksie pod perkusją i wokalem. No i co z tego, że gitarzyści wycinali te wszystkie chwytliwe zagrywki i wirtuozerskie solóweczki, skoro niemal nie było ich słychać?

Po bezbarwnej, nudnej jak flaki z olejem pierwszej części występu Haunt, w drugiej realizacja uległa znacznej poprawie, a i muzycy dostali jakiegoś energetycznego kopa, bo z numeru na numer rozkręcali się i zyskiwali na dynamice. Wtedy też usłyszeliśmy najważniejsze sztandarowe utwory grupy, m.in. „Fight the Good Fight”, „Frozen in Time” czy wreszcie zagrane na sam koniec tytułowe „Burst into Flame” z debiutu. Wykonanie tych kawałków udowodniło, że jak Haunt chce, to potrafi!

Był to pierwszy koncert tego zespołu w Polsce, a pod sceną można było zaobserwować całkiem sporo osób w koszulkach z logiem Haunt. No i przyznam, że fani zgotowali Amerykanom naprawdę gorące przyjęcie i bawili się świetnie pomimo nie do końca sprzyjających okoliczności. W mojej prywatnej opinii Haunt wypadł jednak nieco poniżej oczekiwań, choć nie da się ukryć, że druga połowa ich koncertu była naprawdę udana i uratowała początkowo niezbyt dobrze zapowiadający się występ.

Satan – słuchać, nie moshować!

Na gwiazdę wieczoru musieliśmy chwilę poczekać, gdyż po tym razem dłuższej przerwie, dopiero kilka minut przed 22 sceną zawładnął angielski Szatan. Pionierzy Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, którzy we wczesnych latach 80. stali w jednym szeregu z Iron Maiden, Saxon i Angel Witch, absolutne legendy, tyleż wpływowe, co jednak trochę niedoceniane. Występ zaczęli od dwóch mega-strzałów z debiutanckiego „Court in the Act”: „Trial by Fire” i „Blades of Steel”. A że przy takich klasykach raczej nie da się ustać spokojnie, publiczność od razu ruszyła w moshpit, co doprowadziło do kuriozalnej sytuacji, jaką na koncertach metalowych obserwuje się niezwykle rzadko.

Jeden z najbardziej agresywnych zabawowiczów został dostrzeżony przez wokalistę Satan, Briana Rossa, który najpierw twardo zapowiedział, że tego wieczoru obowiązuje zasada „no moshing”, a gdy sytuacja się powtórzyła… zszedł na chwilę ze sceny, by ostatecznie poprosić o wyprowadzenie delikwenta z sali. Swoją postawę argumentował troską o bezpieczeństwo fanów pod sceną oraz własne, co z boku można było zinterpretować jako gwiazdorzenie podstarzałego frontmana, ale okazało się, że istotnie wspomniany miłośnik mocnych wrażeń nie tylko ostro rozbijał się w młynie, ale też próbował wciągać do niego osoby, które ewidentnie sobie tego nie życzyły. Pacyfikacja zatem uzasadniona, jednak lekki niesmak z powodu zastosowania odpowiedzialności zbiorowej pozostał.

Rossowi nie można odmówić swady tradycyjnego angielskiego dżentelmena. Choć pomimo niesamowitego akcentu okrutnie przegadaną konferansjerkę między utworami mógłby trochę skrócić, to fakt, że gdy przybijał piątki ze zgromadzonymi pod sceną fanami, każdą z przedstawicielek płci pięknej całował zamiast tego w rękę, był nad wyraz uroczy. Charyzma i obycie sceniczne biły od wokalisty Satan na kilometr, ale trzeba uczciwie przyznać, że jednak nie każdy został kupiony jego specyficznym, lekko ekscentrycznym zachowaniem.

Kiedy jednak Brian Ross przestawał gadać, a zaczynał śpiewać, stawał się, zgodnie z nazwą zespołu, prawdziwym diabłem. W październiku wokaliście Satan stuknie siedemdziesiątka, a głos ma wciąż jak dzwon, potężny i przejmujący. Instrumentaliści nie ustępowali mu ani trochę, przez dobre półtorej godziny racząc publikę w klubie Odessa heavy metalem w najczystszej postaci. Były podniosłe hymny w rodzaju „Burning Portrait” czy „Ophidian”, rock’n’rollowe hiciory jak „Break Free”, było absolutnie fenomenalne „Into the Mouth of Eternity” czy wreszcie na sam koniec „Kiss of Death” z pierwszej demówki zespołu nagranej w 1981 r.

Odessa Club i Black Silesia Productions – połączenie idealne

Satan zaprezentował w Warszawie nostalgiczną przejażdżkę po niemal całej swojej dyskografii, zabrzmiał wybornie i – pomijając nieprzyjemną sytuację z moshpitem oraz przydługą gadaninę Rossa między utworami – dał bardzo fajny występ, wykonując szereg klasyków, w tym jeden z gościnnym udziałem Trevora z Haunt. Wydawać by się mogło, że Anglicy pod koniec lat 80. wpadli w tytułową „paszczę wieczności” z mojego ulubionego numeru ich autorstwa, a po reaktywacji w XXI wieku jak gdyby nigdy nic wyszli z niej praktycznie nietknięci zębem czasu. Może nieco mniej dynamiczni, jeśli chodzi o poruszanie się na scenie, ale ani trochę mniej sprawni w grze na instrumentach.

Klasyczne heavy metalowe bandy w składzie, Black Silesia Productions w roli organizatora (pozdrowienia i dzięki za zaproszenie!) oraz klub Odessa jako miejsce imprezy to znane i lubiane połączenie, które sprawdziło się po raz kolejny. Ten zestaw zadebiutował niemal rok temu koncertem grup Omen i Metalucifer, który był wydarzeniem absolutnie wspaniałym i magicznym. Gig Satan tak wysoko ustawionej poprzeczki moim zdaniem nie przeskoczył, ale był w pełni satysfakcjonujący i przyciągnął sporą liczbę fanów, zresztą nie tylko z Warszawy. A w tym roku Black Silesia zaprasza do Odessy na jeszcze kilka świetnie zapowiadających się, choć tym razem bardziej ekstremalnych koncertów, na których nie powinno was zabraknąć. Szczegóły poniżej:

Podobne artykuły

Relacja z koncertu Here On Earth + Let See Thin – Bielsko-Biała, Rudeboy 26.08.2022

Paweł Kurczonek

Relacja: The Dillinger Escape Plan w Polsce – Kraków, 12.10.2013

Tomasz Koza

Ogień w kotle czarownic – relacja z koncertu Rammstein, Chorzów 24 lipca

Mateusz Lip

Zostaw komentarz