RELACJE

Relacja z Metal Kommando Fest IV. Mini-festiwal, który rośnie w oczach

Metal Kommando Fest logo
Koncert zespołu Faun

11 maja, tradycyjnie w VooDoo Club w Warszawie, odbyła się kolejna edycja mini-festiwalu polskiej ekstremy – Metal Kommando Fest IV. Zapraszamy do lektury relacji z tego niezwykle ciekawego wydarzenia.

Czytaj więcej: Relacja z Metal Kommando Fest III. Różne twarze polskiej ekstremy

Na początek zawiał Halny…

Metal Kommando Fest IV zapowiadało się na świetną imprezę już od dawna, wraz z kolejnymi ogłaszanymi zespołami, a jej główną gwiazdą miała być słynna Arkona, jedna z najważniejszych nazw polskiego black metalu lat 90. i wczesnych 2000. Niestety prywatne problemy jednego z członków grupy w ostatniej chwili uniemożliwiły Arkonie przyjazd i zmusiły organizatorów do szukania piątej kapeli do składu dosłowne kilka dni przed wydarzeniem. Organizatorzy festiwalu stanęli na wysokości zadania, a line-up uzupełnił zespół Halny, autorzy gorącego debiutu „Zawrat”, wydanego zaledwie w marcu tego roku.

Halny swoim koncertem otworzył całą imprezę, która wystartowała w sobotnie popołudnie, chwilę po godzinie 18:15. W ciągu około 40 minut zespół wykonał materiał ze swojej pierwszej i jedynej jak na razie płyty, wypełnionej melancholijnym, dość melodyjnym black metalem z tekstami w języku polskim. Choć „Zawrat” zbiera bardzo dobre recenzje w mediach, mnie ten album na kolana nie rzucił – ot, poprawny black, jakich wiele, dość typowy przedstawiciel „nowej polskiej szkoły” tego gatunku. Koncertowo wypadł jednak zdecydowanie lepiej niż się spodziewałem, bardziej dynamicznie i agresywnie niż w studiu.

Zespół Halny zagrał na MKF IV naprawdę dobrze i został równie dobrze przyjęty przez publiczność mimo dość niewdzięcznej roli „otwieracza”, który został dokooptowany do składu tuż przed imprezą i to jako „zastępstwo” scenowej ikony. Tymczasem pomimo wczesnej pory na występ Halnego przyszło bardzo dużo ludzi, a pod koniec setu Opolan sala wręcz pękała w szwach. To był niewątpliwie udany początek festu, choć wciąż zaledwie przystawka przed daniami głównymi.

Okrütni legioniści Antychrysta

Gdy po godzinie 19 scenę przyozdobiły zwisające z sufitu odwrócone krzyże na potężnych łańcuchach, a z głośników popłynęły dźwięki intra otwierającego płytę „Krwawy pontyfikat”, tłum w klubie jeszcze bardziej zgęstniał. Na deski wyszedł jeden z najbardziej kontrowersyjnych młodych rodzimych zespołów – wielkopolski Okrütnik.

Panowie przez pół godziny z lekkim hakiem bez przerwy okładali publiczność mieszanką tradycyjnego speed/thrashu z black metalem i momentalnie porwali zgromadzonych na sali fanów do tańca. Nie ma co się zresztą dziwić, bo Okrütnik na scenie tryska energią, a kawałki takie jak „Wnieborżnięcie Maryi Panny” czy „Legion Antychrysta” to prawdziwie oldschoolowe bangery. Zespół niewątpliwie czerpie z najlepszych gatunkowych wzorców, a nad jego „zblekowionym” speed/thrashem unosi się dobrze wyczuwalny duch pierwszych płyt Kata. Muzycy zresztą sami potwierdzili tę inspirację kończąc swój występ coverem „Wyroczni” ku uciesze rozentuzjazmowanej publiki.

Okrütnik to zespół polaryzujący polską scenę metalową – ma oddanych fanów, ale przez niektórych jest wręcz znienawidzony i bywa często wyśmiewany. Nie da się ukryć, że panowie grać na instrumentach potrafią, ale rozumiem, że poza wielkich obrazoburców, tania prowokacja obliczona na wywołanie kontrowersji i miejscami infantylny gimbosatanizm fanów im nie przysparzają. Tyle tylko, że ja nie postrzegam tego jako wadę zespołu, a po prostu element konwencji, którą przyjęli i się nią bawią. I muszę przyznać, że ja tę konwencję kupuję, zwłaszcza że muzyka, która idzie z nią w parze, jest totalnie w moim guście.

Wojna, krew, śmierć, Sacrofuck

Po naprawdę bardzo dobrym koncercie Okrütnika doszło do znaczącej zmiany klimatu, a na scenie zameldował się jedyny tego wieczoru przedstawiciel sceny death metalowej, warszawski Sacrofuck. Widać było, że stołeczna kapela stylistycznie najbardziej odstawała od reszty składu Metal Kommando Fest IV, bo spora część publiczności bawiącej się na poprzednim występie opuściła salę, by odpocząć w ogródku VooDoo Club i zebrać siły przed koncertem następnego w rozpisce Czorta.

Ci, którzy zostali, doświadczyli srogiej rzeźni, bo Sacrofuck jeńców nie brał. Muzykę zespołu najbardziej obrazowo opisałbym jako Cannibal Corpse na sterydach, dodatkowo podlane brudnym, wulgarnym, trochę grindowym sosem. Krótko mówiąc – temat ciężki i nie dla każdego, zdecydowanie najmniej przystępny ze wszystkich zespołów występujących na MKF IV, co, jak wspomniałem, odbiło się w widoczny sposób na frekwencji podczas jego koncertu.

Sam nie jestem koneserem aż tak brutalnych dźwięków, ale trzeba Sacrofuckom oddać, że zagrali na pełnej intensywności, a solidny moshpit kręcił się od początku do końca ich występu. W styczniu tego roku zespół wydał nowy album zatytułowany „Święta krew” i sporą część setu poświęcił właśnie jemu – usłyszeliśmy m.in. „Wbijam gwoździe w Twoje dłonie”, „Wielką wojnę” czy „El Raval”. Mocne strzały, choć zdecydowanie tylko dla death metalowych fanatyków.

Zespół Czort, czyli manifest niepodległego black metalu

Mimo najszczerszych chęci organizatorów i zespołów, bisy, podziękowania, robienie fotek i przepinki sprzętu spowodowały, że czasówka koncertu opóźniła się o jakieś 20-25 minut w stosunku do pierwotnie opublikowanej, a śląski Czort pojawił się na scenie VooDoo Club, gdy na dworze zapadła już całkowita ciemność, co można w sumie odczytywać jako pewien znak…

W przeciwieństwie do Okrütnika, Sacrofuck i występującego w roli gwiazdy wieczoru Sznura, tej akurat kapeli nie miałem wcześniej okazji widzieć na żywo, ale znam i lubię jej dokonania studyjne, więc i po koncercie spodziewałem się wiele. A dostałem jeszcze więcej niż się spodziewałem – zdecydowanie najlepszy występ całego wieczoru!

Przy nabitej po brzegi sali Czort dał porywające show, tak pod względem muzycznym, jak i wizualnym. Jednolite makijaże na twarzach, kaptury, odwrócone krzyże, ludzkie i zwierzęce czaszki, a przede wszystkim dawka chwytającego za gardło emocjonalnymi melodiami black metalu zrobiły wspólnie wielkie wrażenie. Od pierwszych dźwięków otwierającego set „O stwórcy…” po kończący go „Manifest niepodległej woli” bawiłem się doskonale. A wraz ze mną całkiem spory tłum, bo był to prawdopodobnie najliczniejszy koncert MKF IV, zarówno pod względem liczby osób ruszających się w młynie pod sceną, jak i ogólnie frekwencji na sali. Muzyków zespołu pożegnała w pełni zasłużona gromka owacja. All hail Czort!

Na koniec ostał się nam ino Sznur

W okolicach 22:40 rozpoczął się ostatni występ Metal Kommando Fest IV, a na scenie pojawili się zamaskowani chuligani z grupy Sznur, która po wypadnięciu ze składu Arkony została główną gwiazdą festiwalu. Pato-blackowcy z Wałbrzycha wydali w zeszłym roku bardzo ciekawy album „Ludzina” i wciąż promują go na koncertach, w związku z czym numery właśnie z tego wydawnictwa zdominowały setlistę. Usłyszeliśmy więc „Kurwy”, „Płyny”, „Ul” czy „Stosunek”, podczas którego wokalista symulował tenże z udziałem blond peruki. Nie zabrakło też utworów z wcześniejszych płyt, jak choćby otwierającego koncert „Domu człowieka” czy wieńczącego go „Zdychaj chuju” z tradycyjną dedykacją dla pewnego znanego mieszkańca warszawskiej dzielnicy Żoliborz.

Wracając do prezencji scenicznej – występy Sznura to zawsze pełne czarnego humoru groteskowe spektakle i nie inaczej było tym razem. Wokalista Zer0 w skórzanej masce i rozchełstanym garniturze trząsł się spazmatycznie i prezentował różne pokraczne wygibasy, a towarzyszyli mu odziani w kominiarki instrumentaliści.

O ile image Sznura nie należy do ortodoksyjnie black metalowych, to jego muzyka ma już znacznie więcej wspólnego z korzeniami gatunku. Na koncercie w VooDoo jadowite, mocno osadzone w blackowej tradycji kompozycje zostały dodatkowo podbite potężną dawką brudu i gruzu. Stało się tak za sprawą nowego basisty, Fai, znanego również z takich formacji jak Gruzja czy Nuclear Vomit, którego instrument był mocno wysunięty i bardzo dobrze słyszalny. Słuchało i oglądało się tych panów naprawdę fajnie – solidny koncert na zakończenie udanego wieczoru.

Lokal i organizacja Metal Kommando Fest IV

Metal Kommando Fest odbywa się dopiero od dwóch lat i ma na koncie cztery edycje (co roku dwie: wiosenną i jesienną), ale w tym krótkim czasie zdążył sobie wyrobić już pewną markę i został ważnym punktem w kalendarzu cyklicznych metalowych imprez, nie tylko w Warszawie, bo na MKF IV przybyło też sporo osób z innych miast.

Organizacja takiej imprezy to spore wyzwanie, a staje się ono jeszcze większe, kiedy na 4 dni przed startem festiwalu ze składu z przyczyn losowych wypada główna gwiazda. Wiele ekip pewnie w takiej sytuacji zastanawiałoby się nad całkowitym odwołaniem wydarzenia. Tymczasem mimo braku Arkony organizatorzy udźwignęli temat doskonale, znaleźli piąty zespół do składu, a fani zaufali im na tyle, że wykupili wszystkie dostępne bilety.

Oczywiście zawsze lubimy kiedy koncerty zaczynają się i kończą punktualnie, ale te dwadzieścia parę minut obsuwy, o których wspomniałem wcześniej, nie było jakoś szczególnie uciążliwe i stanowi właściwie jedyny minus strony organizacyjnej MKF IV, jaki mogę wskazać. Bramka działała sprawnie, kapele nie doświadczyły żadnych poważniejszych problemów technicznych, a dodatkowo, jak to zwykle w VooDoo Club, były bardzo dobrze nagłośnione i oświetlone.

VooDoo jest specyficzną miejscówką – znajdują się w nim dwie sale, w których często imprezy odbywają się równolegle. Podczas Metal Kommando Fest IV tuż za ścianą jubileuszowy set z okazji 25-lecia płyty „Graphite” grała ikona polskiego gotyku, zespół Closterkeller. Publiczność obu koncertów mieszała się przy barze, toaletach i w klubowym ogródku, ale obsługa panowała nad wszystkim, pomieszczenia były dobrze oznaczone i nikt nie pomylił sali, na którą miał wejść 🙂 warto też podkreślić, że na zewnątrz uruchomiono dodatkowy bar, co znacznie skróciło kolejki po piwo i inne napoje.

Fajnie byłoby kiedyś zobaczyć w VooDoo Club całodniowy festiwal zorganizowany przez ludzi od Metal Kommando, na którym zespoły grałyby na zmianę na obu scenach, a łącznie na koncertach bawiło by się 500 osób. Ale nawet połowa tej liczby, bo na tyle organizatorzy oszacowali frekwencję na czwartej edycji, to spory sukces MKF – w końcu pierwszy „sold out” w historii wydarzenia. Gratulacje i oby tak dalej! Tymczasem według zapowiedzi Metal Kommando Fest V odbędzie się już w listopadzie – nie przegapcie go, jeśli kochacie ekstremalny metal i chcecie wspierać podziemną scenę.

Podobne artykuły

Różaniec nie pomógł. Relacja z koncertu Belphegor w Warszawie (05.09.24)

Piotr Żuchowski

Relacja: Manowar – Katowice, 17.05.2014

Tomasz Koza

Relacja z koncertu Assassin w Warszawie. Teutońscy zabójcy w akcji

Piotr Żuchowski

Zostaw komentarz