RECENZJE

Recenzja: Sodom – „Tapping the Vein” (Super Deluxe Edition)

Recenzja Sodom Tapping the Vein Super Deluxe Edition

Sodom to ekipa, która zasłużyła sobie na miejsce wśród czołówki thrash metalu. Choć chłopaki są na scenie od ponad 40 lat, ich płyty wciąż są rozchwytywane wśród fanów thrashu i jako jedni z nielicznych przez cały okres swojej kariery idą swoją drogą, nie patrząc na jakiekolwiek trendy. I choć z każdą płytą do ich muzyki wkradały się nowe inspiracje, zawsze gdy przychodził czas na nową płytę, od razu wiadomym było, że będzie grał Sodom.

Ich teutońskie wypierdy cieszą fanów niezmiennie od wielu lat, o czym wiemy nie tylko my, ale również wujcio Tom Angelripper, który ostatnio stara się nam przypomnieć, jak mocno obrośnięte jaja mają starzy wyjadacze prezentując nam piękny oldschool. Jak mu to wychodzi, nie muszę jakoś specjalnie wam udowadniać. Zapewne nawet się nie spodziewał, że muzyka Sodom doskonale wpisze się w obecne trendy, gdzie oldschoolowa ekstrema zdobywa spore grono sympatyków.

Ostatnio ruchy Sodom obserwuje również ich były gitarzysta, Andy Brings. Mimo, iż od ponad 20 lat ze swoimi formacjami nie odnajduje się w graniu thrashu, to nadal spogląda na scenę z nostalgią – i to jest słowo klucz, nostalgia. Z oficjalnej strony Sodomu można wyczytać, iż Andy wyjątkowo ciepło wspomina pracę nad płytą, która miała być „kolejnym albumem do odhaczenia”, aczkolwiek dla niego to było pierwsze, ważne doświadczenie studyjne. Sukces „Tapping the Vein” deko go przerósł, choć obecnie wiemy, że krążek nie stał się równie kultowy jak „Persecution Mania” i „Agent Orange”.

Czytaj: Sodom i Body Count na Mystic Festival 2024

Sodomaniac od 32 lat

Zarówno wujek Tom, pan producent i wytwórnia nagraniowa nie sprzeciwili się pomysłowi, to i Andy chwycił oryginalne, surowe taśmy „Tapping the Vein” i postanowił na nich nieco poeksperymentować. Zespół postanowił dorzucić również kilka materiałów z trasy koncertowej, zaś Harris Johns zajął się remasteringiem oryginału. O owym dokonaniu enigmatycznie razem z chłopakami z Sodom poinformował nas za pośrednictwem Instagrama.

Następnego dnia Sodom na swoim kanale na YouTube wypuszcza zremixowaną wersję utworu „Bullet in the Head”. I choć uwielbiam „Tapping the Vein” takie jakie jest, w oryginale z przykurzonym, lekko sztucznym brzmieniem, tak po odsłuchu remixu podjarałem się i nie mogłem się doczekać, aż odsłucham ten album w nowej wersji. Remaster z tego wszystkiego najmniej mnie interesował, w końcu wiemy na czym one z grubsza się opierają: wyklarujemy go trochę, żeby przestał brzmieć przedpotopowo i będzie git.

Zawartość mogąca przyprawić o ból głowy

Reedycja „Tapping the Vein” ostatecznie pojawia się 15 listopada. Początkowo miałem w planach przesłuchać album od razu po premierze na Spotify, jednak zatrzymały mnie inne płyty, które akurat w tamtym momencie miałem ochotę sobie przypomnieć. Odtworzyłem nowość od Sodom dopiero po 3 dniach od premiery w pracy, zacząłem oczywiście od wspomnianego reduxu (CD2)… i początkowo się zawiodłem.

Utwór „Body Parts” nie brzmiał tak zajebiście jak wcześniej wspomniane „Bullet in the Head” – brzmienie gitar spłaszczone, wokal jakby pozbawiony basowości, perkusja dość mocno schowana. Na „Skinned Alive” gary jeszcze bardziej chowają się z tyłu (słychać jedynie stopę), za to gitary i wokale brzmią jakby lepiej. Z następnym utworem jest podobnie, tylko jakby mastering jest sknocony. Myślę sobie „O co chodzi? Czemu to brzmi aż tak tragicznie? Andy miksował ten album po pijaku, czy co?”. Znając jednak renomę Sodomu postanowiłem słuchać dalej, może dojdę do sedna tego cyrku.

Kapsuła czasu zamknięta w 5 płytach

I po czasie mnie olśniło – na reduxach Andy eksperymentuje z brzmieniem całości i produkcją, każdy utwór brzmi inaczej od poprzedniego. Część z nich zawiera nawet alternatywne ścieżki niewykorzystane w oryginale! Co ciekawe, Andy przy pomocy owego reduxu nie chciał stworzyć dopieszczonej całości, a skupił się bardziej, by uchwycić wszelkie niuanse nagrań widziane od strony kulis.

Mamy wspomniane alternatywne ścieżki w postaci nieco przearanżowanych wokali, nieco innych partii basowych, różnych wariacji solówek, brak dodatkowych wypełniaczy w postaci klawiszy na „Reincarnation”, czy echa w „The Crippler”. Nawet Andy wpadł na pomysł, by umieścić niewykorzystane ścieżki perkusyjne Witchhuntera, które od czasu do czasu zawierają pomyłki! Po prostu owy redux jest częścią kapsuły czasu zabierającej nas do procesu nagrywania „Tapping the Vein”.

Trzy ostatnie remixy z CD2 (redux) są z kolei bardzo dopieszczone produkcyjnie, brzmią inaczej niż wersja bazowa, czy remastery – pomruki basu są pięknie słyszalne, Witchhunterowe „tach-tach” mniej brzmi jak „tach-tach”… no wiecie o co chodzi, na to nie dało się nie zwrócić uwagi. Zaś gitary są tutaj wisienką na torcie: brzmią niesamowicie klarownie w porównaniu zarówno do oryginału, jak i remastera przypominając mocno ścieżki nagrane dwa lata wcześniej przez Michaela Hoffmana na „Better off Dead”. Zacząłem się przez to domyślać, czemu Harris Johns zdecydował się na tak dziwnie sztuczne brzmienie gitar – nie chciał, by Andy Brings był drugim Hoffmanem.

Nowe „Tapping the Vein” to również trasy koncertowe

Oczywiście nowe „Tapping the Vein” w wersji tej najbardziej specjalnej zawiera również 3 płyty CD, których zawartość skrywa gigi z trasy: w Cologne (ostatni koncert z Witchhunterem w składzie), Tokio i Dusseldorf – całe szczęście, że jestem kolekcjonerem płyt CD a nie winyli, gdyż tylko w wersji Super Deluxe możemy znaleźć koncerty z Dusseldorfu i Cologne. Czemu całe szczęście? Otóż co do tych nagrań mam spory dysonans, jak w przypadku wcześniej omawianego reduxu, gdyż te naprawdę brzmią kiepsko. Nie są tragiczne jakościowo, ale wykonanie każdego kawałka na nich pozostawia wiele do życzenia, niezależnie od koncertu.

Nie wiem co mam o tym myśleć. Chłopaki zdecydowali się umieścić te koncerty, gdyż dobrze je wspominają, czy może chodzi o przedstawienie zespołu w swoim najtrudniejszym okresie? Witchhunter choć ma swój typowy pałer w łapie, to gra bardzo nierówno, często gubi rytm i jego uderzenia są dalekie od precyzyjnych. Andy ledwo kontroluje swoją gitarę grając bez ładu i składu, często kalecząc riffy i solówki. Jedynie Tom jest na nagraniach w niezłej formie, bo i bas brzmi spoko, i wokalnie też wyrabia.

Moim zdaniem można było z zabiegu umieszczenia bootlegowych nagrań zrezygnować. Owszem, mogą być powiązane ze wcześniej wspomnianą kapsułą czasu, której częścią są również fani Sodom pamiętający te koncerty. Sam w sobie ostatni gig z Witchhunterem w składzie również jest pewną ciekawostką, także dla tych, co znają zespół krócej niż 30 lat i lubią jego perkowanie na wczesnych płytach Wodosa.

I owszem jest co wspominać, zarówno dobre jak i złe chwile. Jednak im bardziej nad tym myślę, tym większy czuję niesmak. Po co umieszczać nagranie, gdzie Witchhunter najprawdopodobniej bardzo mocno wcięty wali w gary? To tak, jakby żona zrobiła swojemu mężowi zdjęcie na łożu śmierci w szpitalu po wypadku, a po latach opowiadała wnukom, że „tak wyglądał ich dziadek”. Trochę mija się to z dobrym smakiem.

Sodom album Tapping the Vein Super Deluxe Edition
Sodom album „Tapping the Vein (Super Deluxe Edition)”

Lista utworów:

1. „Body Parts”
2. „Skinned Alive”
3. „One Step over the Line”
4. „Deadline”
5. „Bullet in the Head”
6. „The Crippler”
7. „Wachturm”
8. „Tapping the Vein”
9. „Back to War”
10. „Hunting Season”
11. „Reincarnation”

Podobne artykuły

Recenzja: Eluveitie – Everything Remains As It Never Was

Redakcja

Recenzja: Cult of Fire – „Moksha / Nirvana”, czyli hinduistyczny black metal po czesku

Marta Trela

Recenzja „Ephemeris” grupy Misanthur, czyli o goryczy i beznadziei istnienia

Redakcja

Zostaw komentarz