Alice Cooper – mistrz rockowego horroru i scenicznej makabry, gość, któremu na koncertach odcinano głowę, który uciekał przed potworem Frankensteina i walczył z gigantycznymi noworodkami-zombie, a przede wszystkim niestrudzony rockman i ikona gatunku, powrócił z kolejną płytą! A także głośnym już wywiadem udzielonym serwisowi Stereogum, w którym padły niepoprawne zdaniem niektórych stwierdzenia, ale to zostawmy z boku i zajmijmy się wyłącznie zawartością muzyczną “Road”.
Rzeczony wywiad: https://www.stereogum.com/2233806/alice-cooper-new-album-keanu-reeves-trans-issues/interviews/weve-got-a-file-on-you/
Alice Cooper i garść informacji o nim samym
Alice Cooper, a właściwie Vincent Damon Furnier, urodzony w 1948 roku, jest obecny na scenie już od lat 60. zeszłego wieku. Amerykański artysta uznawany za prekursora shock rocka, jeden z pierwszych twórców łączących muzykę gitarową z horrorowymi tekstami i przerażającym imagem. Do 1975 r. wokalista zespołu Alice Cooper, po jego rozpadzie przejął nazwę jako swój pseudonim (później również oficjalne imię i nazwisko).
Rozpoczął karierę solową, wypuszczając tak klasyczne dla hard rocka płyty jak “Welcome to My Nightmare”, “Hey Stoopid” (gdzie gościnnie pojawili się m.in. Ozzy i Slash) oraz “Trash” z ponadczasowym hitem “Poison”. Jako jeden z pierwszych rockowych wokalistów pojawiał się na scenie w charakterystycznym, upiornym makijażu. Bez Coopera prawdopodobnie nie byłoby Misfits i Kiss, nie byłoby Kinga Diamonda i Mercyful Fate, nie byłoby wreszcie zespołu Ghost i wielu innych popularnych dziś wykonawców. Bez Coopera współczesny rock i metal na pewno wyglądałyby inaczej.
Tymczasem 75-letni muzyk nic nie robi sobie ani z upływu czasu ani z aktualnych muzycznych (i nie tylko) trendów i po dwóch latach od bardzo dobrej płyty “Detroit Stories” powraca z nowym albumem “Road”.
Czytaj też: Recenzja płyty „72 Seasons” Metalliki
Jaką muzykę znajdziemy na płycie „Road” Coopera?
Wspomniane “Detroit Stories” było hołdem Alice’a dla miasta, w którym się urodził, jego muzycznej tradycji i rockowej sceny. Był to prosty, bezkompromisowy, rock’n’rollowy album, momentami kierujący się w stronę bluesowej melancholii, a czasami w stronę punkowego czadu, ale zachowujący styl i klimat charakterystyczny dla solowych dokonań Coopera, zwłaszcza tych późnych.
Już single zapowiadające “Road” zwiastowały, że na najnowszej płycie ta linia artystyczna zostanie utrzymana i tak też się stało. Muzycznie mamy tu do czynienia z prostym, przebojowym hard rockiem, czasem skręcającym w rejony przyległe, ale nieprzekraczającym granic gatunku.
Zawartość “Road” w tym aspekcie określiłbym jako wypadkową Rolling Stonesów, glamu i klasycznego heavy metalu z wczesnych lat 80. z bardzo niewielką domieszką nowocześniejszych, alternatywno-rockowych brzmień (w jednym z utworów gościnnie na gitarze zagrał Tom Morello). Okazjonalnie pojawiają się tu klawisze czy dęciaki, ale o sile płyty stanowi w większości klasyczne rockowe instrumentarium.
Podobno na nowym albumie Alice Cooper chciał uhonorować i zwrócić większą uwagę na muzyków swojego zespołu koncertowego, umożliwiając im większy niż dotychczas udział w komponowaniu piosenek i to słychać. Bardzo podoba mi się praca perkusji Glena Sobela, brzmienie całkiem dobrze słyszalnego basu Chucka Garrica i naprawdę konkretne, drapieżne gitary.
Warto wspomnieć, że na “Road” wróciła do składu Nita Strauss, aktualnie jedna z najlepszych rockowych gitarzystek na świecie. Po epizodzie jako muzyk koncertowy na trasie gwiazdy pop Demi Lovato, była członkini The Iron Maidens przeprosiła się z cięższym graniem w bardzo udany sposób. Wszystko brzmi tu bardzo dobrze, klarownie, wolne partie są odpowiednio ciężkie, szybkie są odpowiednio czadowe, solówki ciekawe, refreny chwytliwe, a nad całością unosi się duch tradycyjnego rock’n’rolla. Niewątpliwie duża w tym zasługa, oczywiście poza samym zespołem, długoletniego współpracownika Alicji, Boba Ezrina, który wcielił się w rolę producenta i współkompozytora dużej części materiału.
Alice Cooper o sobie, czyli teksty i wokal
Podobnie jak w warstwie muzycznej, tekstowo nie ma tu rewolucji i “Road” należy traktować jako swego rodzaju kontynuację “Detroit Stories”, choć z trochę bardziej uniwersalnym przesłaniem. Młody Alice Cooper zasłynął szokującymi lirykami, często o tematyce erotycznej lub makabrycznej, jednak z biegiem czasu chyba nieco “spoważniał” i zaczął śpiewać o rzeczach takich jak nieszczęśliwe związki, trudy życia codziennego i ogólna niechęć do współczesnego świata.
Kulminacją tego podejścia do tekstów piosenek był poprzedni album, zaś na “Road” mamy w większości przypadków wrażenie obcowania z twórczością dojrzałego artysty, który z refleksją spogląda na swoje życie “w drodze” i ciągnie rock’n’rollowy wózek mimo upływu lat.
Motywem przewodnim płyty, którą sam Alice definiuje jako concept album, jest showbiznes, jego jasne i ciemne strony, koncertowanie, podróżowanie, imprezy, dziewczyny… Sporo tu autotematyczności (“I’m Alice”) czy wręcz dokładnych cytatów ze starszych utworów (”All over the World”), co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu. Ja tę konwencję kupuję, choć nie bez zastrzeżeń. Używając w tekstach wielu metafor i porównań, Cooper paradoksalnie pozostaje wierny wypracowanej dawno temu horrorowo-teatralnej stylistyce i swojemu charakterystycznemu słownictwu (utwory “Welcome to the Show”, “Dead Don’t Dance”, “White Line Frankenstein”), jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że wiele tekstów na “Road” jest do siebie po prostu bardzo podobnych.
Nie wiem czy nagrywanie trzynastoutworowej, trwającej 48 minut płyty na jeden, dość w sumie oklepany temat było do końca dobrym pomysłem. Dwa numery wyróżniają się tematycznie na tle całości, niestety na minus – dość łzawa i szczerze mówiąc nudna balladka “Baby Please Don’t Go” oraz “Big Boots”, w którego refrenie Alice śpiewa “She got big boots” w taki sposób, żeby ostatnie słowo brzmiało jak “boobs”. Cycki, hehe, rozumiecie? Czego jak czego, ale żartów w stylu pijanego wąsatego wujka na weselu to się po panu Cooperze nie spodziewałem.
Chociaż tekstowo jest z poziomem “Road” różnie, to wokalnie Alice dowozi to, co powinien. Nigdy nie był szczególnie wszechstronnym śpiewakiem, z szeroką skalą, “górami” niczym Halford czy Dickinson, ale zachwycał charyzmą i siłą głosu. Na nowym albumie również nie ma ani fajerwerków, ani zawodu. Jest chropowaty, męski, rockowy wokal, fajne melodie i trochę fragmentów melorecytowanych. Może nic wielkiego, ale naprawdę przyjemnie się tego słucha. Pokażcie mi drugiego 75-latka w takiej formie wokalnej!
Droga w szczegółach, czyli najlepsze i najgorsze utwory na albumie „Road”
Jeśli miałbym przyjrzeć się bliżej konkretnym piosenkom z “Road” i polecić te, na które warto zwrócić szczególną uwagę, trochę by tego było. Na pewno wszystkie trzy single udostępnione przed premierą, czyli “I’m Alice”, “White Line Frankenstein” i “Welcome to the Show” to przebojowe rockowe bangery, które szybko wpadają w ucho i już po pierwszym przesłuchaniu będziemy sobie nucić pod nosem teksty refrenów.
Bardzo dobrze wypada ciężki “Dead Don’t Dance” z kroczącym gitarowym riffem, przywodzącym nieco na myśl klimaty stoner/southern metalu. Równie fajnie, choć mroczniej i bardziej złowieszczo prezentuje się “The Big Goodbye”, dziewiąty utwór na krążku. No i po nim ta płyta mogłaby się jak dla mnie skończyć.
Dziesiątka to jeszcze całkiem solidny kawałek “Road Rats Forever”, ale trzy ostatnie są zupełnie niepotrzebne. Dwa to spokojne, nieciekawe ballady (ale przynajmniej krótkie), a wieńczący album cover The Who “Magic Bus” to idealnie typowy amerykański “dad rock” z zaśpiewami kręcącymi się wokół gospelu połączonego z country. Sorry, ale z całym szacunkiem dla klasyki – jestem na “nie”. “Road” to ogólnie rzecz biorąc naprawdę fajna płyta, ale lepiej wyłączajcie ją po dziewiątym lub dziesiątym numerze.

Lista utworów:
1. I’m Alice
2. Welcome to the Show
3. All Over the World
4. Dead Don’t Dance
5. Go Away
6. White Line Frankenstein
7. Big Boots
8. Rules of the Road
9. The Big Goodbye
10. Road Rats Forever
11. Baby Please Don’t Go
12. 100 More Miles
13. Magic Bus