RECENZJE

Cavalera – recenzje „Morbid Visions” i „Bestial Devastation”

Cavalera
Koncert zespołu TSA

Braci Cavalera zna każdy. Wielu metaluchów rozpoczynało swoją wojaż przez tę subkulturę od zespołów, w których obaj panowie maczali swoje paluchy. Praktycznie każdy zna Sepulturę z czasów, gdy jeszcze liderem formacji był Max. Nieco mniej rozpoznawalne są późniejsze formacje: Soulfly, które starszy z braci założył po odejściu z macierzystej grupy i Cavalera Conspiracy, które powstało po odejściu młodszego z braci z Sepultury i wzajemnej zgody – ot, współczesna inkarnacja starej Sepy.

Jestem jednym z tych kolesi, którzy kiedyś uwielbiali każdy z tych trzech zespołów. Wizerunek Maxa, jego bezpośredniość w przekazie, szczerość, zachowanie na koncertach i łatwo przyswajalna treść muzyczna sprawiała, że chłop zyskał sobie na wiele lat oddane grono sympatyków, które poszło za nim również po odejściu z Sepultury. Do dzisiaj wśród projektów Maxa jest to ten zespół, który budzi najwięcej emocji. Ale po co ja to mówię?

Chodzi o to, że z jakiegoś powodu Max Cavalera stał się ewenementem na metalowej scenie muzycznej, coś jak Phil Anselmo z Pantery lub Jon Nödtveidt z Dissection. Charyzmatyczny lider z ciekawymi pomysłami na muzykę, potrafiący poprowadzić zespół i poruszyć tłum zarówno na koncertach, jak i studyjnie. I nawet mimo, iż Max zaliczył spory spadek jakości względem chłopaków ze swojej macierzystej formacji, to nadal jego muzyka cieszy się zdecydowanie większym zainteresowaniem. Sepultura bez braci spadła mniej więcej do poziomu kapel podziemnych, choć nadal zdarza im się grać koncert jako headliner.

Fanem Maxa Cavalery byłem mniej więcej do roku 2015, gdy po raz drugi pod szyldem Soulfly pojawiła się płyta, która mnie strasznie zniesmaczyła. Kompletnie nie pojmowałem kierunku, w którym Max poszedł w momencie wydania „Savages”, a gdy 2 lata później pojawił się równie słaby „Archangel”, czara goryczy się przelała. Później jeszcze na dobitkę został wydany równie nijaki „Psychosis” Cavalera Conspiracy. Przestałem interesować się czymkolwiek, co Cavalerowie mają do zaoferowania. Do momentu, aż panowie nie ogłosili, że pracują nad remake’ami „Morbid Visions” i „Bestial Devastation”.

Cavalera album Morbid Visions
Cavalera album „Morbid Visions”

Problematyczny oryginał „Morbid Visions” braci Cavalera

Co prawda nie byłem tym faktem podniecony, jak za czasów bycia małolatem, ale uniosłem brew. Pojawiła się w mojej głowie myśl, że może teraz chłopaki po wielu latach wydadzą coś, co będzie dało się jakkolwiek przełknąć.

Sentymentu do starej Sepultury nie mogę sobie odmówić, nawet mimo, iż często wmawiałem sobie, że „to już mnie nie kręci”, „są lepsze kapele”. Tak czy siak, do dzisiaj słuchając płyt z lat 1987-1991 powracają te stare, dobre czasy, które schowały się gdzieś w mojej głowie. Ten okres, gdy moja miłość do muzyki dopiero co się rodziła.

„Morbid Visions” jednak zawsze pomijałem przy słuchaniu dyskografii zespołu, głównym problemem było nieznośne dla ucha brzmienie płyty. I nawet nie byłbym specjalnie zaskoczony, gdybym nie był w tym przypadku odosobniony. Ba, wysnułbym nawet tezę, że z tego powodu rykoszetem oberwało się „Bestial Devastation”. Co gorsza, każdy z tych numerów miał pomysł na siebie, możliwe że w połowie lat osiemdziesiątych obie płyty mogły być jednymi z najciekawszych albumów w ciężkim thrashu – Sepultura już wtedy miała swój styl i ciężko było ją jednoznacznie zaszufladkować. Nie brzmiało to jak cokolwiek, co byśmy w tamtych czasach znali.

To po prostu oczywiste, że Sepultura w założeniu nie miała być drugim Napalm Death lub Carcass, które pod przykrywką czystego hałasu i chaosu objawiającego się wszędzie gdzie się da, kryje morały dla ludzkości – bracia Cavalera chcieli stworzyć muzykę do pogowania, by się dobrze bawić. Przez to cała masa gitarowych patentów i smaczków, wiele riffów z konkretnym pierdolnięciem zostało przysłoniętych przez przerażająco złe nagłośnienie. Sam Igor wspomina, że po wydaniu albumu zespół był niezadowolony z efektu ostatecznego i przez to „Morbid Visions” nie zostało na tyle docenione, by przetrwać próbę czasu.

Cavalera album Bestial Devastation
Cavalera album „Bestial Devastation”

Cavalera „Bestial Devastation”, czyli nie wiem co tu zmieniać

Nie miałem tego problemu z „Bestial Devastation” – mimo, że album pojawił się rok wcześniej w formie splitu, to jednak nad realizacją nagrań te 38 lat temu faktycznie ktoś przysiadł. Pomimo, iż chłopaki ledwo ogarniali, jak się gra na instrumentach, to jednak z powodu dobrej produkcji i wystarczająco odpowiedniego zaangażowania, jakoś nie przywiązywałem do tego aspektu uwagi. Wszystko zdaje się być na swoim miejscu, dziecięce fantazje zostały spełnione – zatem po co to na nowo nagrywać?

Do dzisiaj dobrze mi się słucha tej EP-ki, zatem remake w moim odczuciu bardziej opierałby się na dopieszczeniu pewnych niedociągnięć płyty, z których bracia Cavalera zaczęli zdawać sobie sprawę z czasem, traktując to jedynie jako dodatek do sknoconego debiutu. Zapewne chciano przedstawić pierwotny koncept głoszący, że bez „Bestial Devastation” nie byłoby „Morbid Visions”. Wiedząc, że obie płyty zostaną nagrane na nowo, byłem bardzo ciekaw efektu – zwłaszcza, że spod szyldu Cavalera nic od wielu lat mnie nie zaciekawiło.

Single, które niczego nie zapowiadały

Gdy zaczęły pojawiać się tytułowe single, jakoś nie wzbudziły mojego optymizmu. Po prostu, od nowa zagrane stare utwory z uwspółcześnioną produkcją, tempem gry, nieco zmienionymi aranżami i (oczywiście) teraźniejszym Maxem ze zniszczonym głosem. Nie oszukujmy się, było lepiej, ale nie na tyle, by wzbudzić jakieś większe emocje niż „okej”. Nie spodziewałem się zbyt wiele i pomyślałem sobie, że szykuje się kolejny bubel w wykonaniu chłopaków. W dodatku podwójny.

Gdy w momencie wydania włączyłem sobie „Morbid Visions” na Spotify, to uderzyło we mnie z nieco opóźnionym zapłonem. Słysząc nowy album, zagłębiając się w niego coraz mocniej, zacząłem dostrzegać, że wyszedł im bardzo udany remake! Wychodzi na to, że dobór singli był nietrafiony, utwór tytułowy okazał się tym najsłabszym na nowo nagranym albumie, gdy w oryginale był to jeden z lepszych numerów. A im dalej w las, tym więcej drzew.

Każdy następny utwór to gratka dla fanów oryginału, chcących usłyszeć tę płytę w dużo lepszym świetle – „Mayhem” jest idealnym kawałkiem do pogowania, czysta agresja, zbiór wściekłych riffów i niesamowite tempo; ten utwór mógłby zdecydowanie przyzdobić obok remake’u z 1990 roku „Troops of Doom” któreś z późniejszych wydań „Schizophrenii”. Skutecznie zachęca słuchacza do dalszego odsłuchiwania płyty.

I warto przez nią przebrnąć, gdyż słychać, jak szara rzeczywistość młodych chłopaków starła się z ich ambicjami. Dopiero po latach okazało się, że każdy utwór jest pędzącą maszyną do siania zniszczenia na koncertach – tylko ich pełny potencjał został wykorzystany za sprawą zdecydowanie lepszego brzmienia i wyraźniej brzmiących partii instrumentalnych, zostających w głowie słuchacza na długo i wprowadza w koncertowy szał. Zatem hasło przewodnie obu płyt „See you in the pit” pasuje tutaj idealnie.

Kto by pomyślał, że remake może być dużo lepszy od oryginału?

Nowe „Morbid Visions” słucha się bardzo dobrze. W końcu instrumenty nie stanowią chaotycznej całości, każdy z nich spełnia dokładnie taką rolę, jaką powinien. Każdy pamięta, jak kiepsko brzmiał oryginał – jest to zdecydowanie ten element, który można zostawić gdzieś w tyle i traktować go jako ciekawostkę.

Obecnie riffowanie brzmi naturalnie i profesjonalnie, nawet słychać w nich resztki tego siarczystego pogłosu z dawnych czasów. To sprawia, że nowe „Morbid Visions” brzmi bardzo autentycznie w swojej stylistyce, tak jak miało za zadanie w początkowym zamyśle jego twórców.

Do tego remake posiada pełnoprawne, dopracowane solówki (zagrane zresztą przez Danny’ego Gonzaleza z Possessed i Gruesome) brzmiące na tle reszty subtelnie, ale nie na tyle, by je przegapić – wystarczy chociażby posłuchać tego zajebistego, dopracowanego solo będącego wisienką na torcie „Show Me the Wrath”. I choć chłop nie ma zbyt wiele wspólnego z debiutem Sepultury, to jednak jego styl świetnie wpisuje się w muzykę zawartą na płycie.

Rozliczenie z przeszłością poprzez poprawę najsłabszych stron płyty

Obecnie na basiku popyla sobie młodszy syn Maxa, Igor Amadeus. Trzeba przyznać, że chłopak radzi sobie z tym instrumentem nie najgorzej, i choć nadal jest on mocno schowany w miksie, to jednak spełnia tradycyjną rolę nadając gitarom głównie ciężaru, żadnych fajerwerków tutaj nie uświadczymy – zresztą, w projektach Cavalery ciężko jest spodziewać się wygibasów na fretlessie. Bo i po co?

Również Igor Cavalera dostał szansę, by naprawić błędy przeszłości: wreszcie po 37 latach mamy poprawioną perkusję. Nie wysuwa się na pierwszy plan i nie kaleczy uszu, nie brzmi jak walenie kijem w plastikową beczkę, a nadaje odpowiedni rytm, jednocześnie wali w słuchacza potężnym młotem podkreślając siekę, zamiast robić z niej jeszcze większy rozpierdacz. Dokładnie o to chodziło! Element, który najbardziej na płycie kulał, w końcu został poprawiony.

Zastanawiacie się pewnie przy okazji, skoro Max i Igor zechcieli spełnić swoje dziecięce fantazje i nawiązać do tamtych lat, czemu nie zaprosili do nagrań Paulo Jr. i Jairo „Tormentora” Guedza? W przypadku Paulo jestem jeszcze w stanie to zrozumieć, w końcu basista Sepultury nie nagrał do oryginalnego „Morbid Visions” żadnej swojej ścieżki, plus jego stosunki z braćmi Cavalera są chłodne – jego obecność byłaby tutaj tak samo potrzebna, jak świni siodło.

Tylko czemu nie zaprosili do nagrań Jairo, skoro to on jest twórcą oryginalnych partii basowych i gitarowych na debiucie Sepultury? Panowie od czasu do czasu wspólnie ze sobą grają i fani pewnie byliby zadowoleni słysząc go ponownie na remake’u.

Sam Jairo też pewnie poczułby się doceniony i niezapomniany, bo widać że chłop w ostatnich latach jest w świetnej formie i pragnie o sobie publice przypomnieć. Trochę nietaktowne zagranie ze strony Maxa, proponując granie na „Morbid Visions” swojemu synowi, który przecież udziela się zarówno w Soulfly, jak i Cavalera Conspiracy.

Bracia Cavalera Igor i Max
Max oraz Igor Cavalera
Fot. Materiały promocyjne

„Bestial Devastation” wyłącznie jako dodatek do pełniaka

W przypadku „Bestial Devastation” nie ma za bardzo nad czym się rozwodzić – jest to po prostu materiał z EP-ki przeniesiony na współczesne czasy, nieco poprawiony aranżacyjnie i dopieszczony brzmieniowo. Pamiętam, że jedyne co mnie faktycznie w tej płycie gryzło, to to przaśne „bekane” intro. Obecnie faktycznie brzmi groźnie i klimatycznie, niczym wstęp do „Total Desaster” Destruction, lub „Outbreak of Evil” Sodomu.

Poza tym, zastosowano tu podobne zabiegi jak na „Morbid Visions”: album został zagrany z większą werwą, gdzieniegdzie zmodyfikowano ton gitar i aranże, plus wydobyto z nich więcej mięcha. Tak czy siak, remake „Bestial Devastation” został odegrany zgodnie z oryginałem, niemal non stop do niego nawiązuje. Jest dobry, ale raczej traktowałbym go jako suplement do słuchania wraz z nowym „Morbid Visions”. W końcu teraz to pełniak jest tutaj prawdziwą gwiazdą – „Bestial Devastation” chowa się w jej cieniu. Warto było go zagrać na nowo, choćby z czystej ciekawości, jak ten album brzmiałby w dzisiejszych czasach, a nie po to, by coś w nim poprawiać – bo wad tam było naprawdę niewiele.

A jednak nie wszystko dopięte na ostatni guzik

Choć pospuszczałem się nad tym, jak dopieszczono produkcję, jak dużo aspektów zmieniono w brzmieniu i perkusji, tak muszę też znaleźć coś, co mi tutaj nie pasuje – i wcale nie muszę daleko szukać.

Jak już mówiłem wcześniej, Maxa od wielu lat charakteryzuje menelskie darcie ryja. Niestety, ale nie umiem tego inaczej nazwać. Po dawnym buntowniczym wygarze pozostało tylko wspomnienie. I teoretycznie można byłoby uznać, że obecnie jego partie wokalne bardziej pasują do surowej i brudnej otoczki wczesnych płyt niż kiedykolwiek, wcale tak nie jest.

Ciężko zatem nazwać pracę nad wokalem „progresem”. Jedyne co faktycznie zostało poprawione, to jego rozmieszczenie w miksie – nie jest już tak bezczelnie wysunięty do przodu, że niekiedy atakuje słuchacza ear rapem, aczkolwiek nadal pewien niesmak pozostaje jak się go słyszy. Niestety, jest to niestety gorzka pigułka, którą trzeba przełknąć, nawet mimo posiadania przez Maxa statusu „człowieka niezastąpionego”.

Mimo to, Max postanowił zrobić pewien użytek ze swojego głosu, mianowicie w utwór „Crucifixion” został wpleciony pewien easter egg. Pamiętacie ten ear rape w refrenie? Jest do tego subtelne nawiązanie w postaci mocniejszego nagłośnienia jego partii wokalnych w refrenie tegoż kawałka. Mimo, że nie jestem fanem jego obecnego głosu, tak ten zabieg dziwnie mi się spodobał – może to było coś w rodzaju autoszydery.

Wspominałem również o tym, że bracia Cavalera zachowali się trochę nietaktownie, ignorując możliwość zaproszenia do zagrania „Morbid Visions” i „Bestial Devastation” oryginalnego twórcy ścieżek gitarowych i basowych, Jairo Guedza. Wcale nie musiał grać partii gitarowych, słysząc na płycie Daniela Gonzaleza jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, żeby ktoś inny tak fajnie ozdobił tą płytę w tak dobre partie gitar.

Partie basowe na obu albumach są jednak na tyle proste, że choćby z czystej symboliki można było zaprosić byłego członka Sepultury. Do tego fajnie by to zadziałało jako promocja zespołu Jairo nawiązującego do starych czasów, The Troops of Doom.

Obecność Igora Amadeusa na tej płycie przywodzi mi na myśl zjazd absolwentów, lub byłych pracowników jakiejś firmy, w którym udział bierze syn jednego z nich. Młody może i nie jest złym muzykiem, tylko zerkając na książeczkę zastanawiam się, dlaczego Max pomyślał sobie, że to będzie dobry pomysł, a jego brat się na to zgodził?

Tajemnicze nowe utwory: „Burn the Dead” i „Sexta Feira 13”

Jest również inny aspekt, który nie do końca mi pasuje, mianowicie rzekomo odnalezione w szufladzie, nigdy nie nagrane kawałki sprzed 40 lat: „Burn the Dead” umieszczone na nowym „Morbid Visions” i „Sexta Feira 13” z „Bestial Devastation”. Coś ciężko mi uwierzyć, że są to stare numery, mianowicie swoją stylistyką brzmią zbyt nowocześnie w porównaniu do pozostałych kawałków na płycie. Nie żeby to była wada, ale utwory te burzą zwartość całości obu albumów.

„Sexta Feira 13” spokojnie mogłoby się znaleźć na debiucie Cavalera Conspiracy, „Inflikted” i jakoś specjalnie by się nie odznaczało na tle pozostałych kawałków. Cechuje ten numer całkiem sympatyczna, ździebko punkowa budowa z przejściem w stylu Celtic Frost i druga połowa kojarząca się z ciekawszymi momentami na „Beneath the Remains”. Wprawdzie jest to bardzo dobry kawałek, ale nie wierzy mi się, że został napisany 38 lat temu.

Bardziej bym uwierzył, że Max tworząc ten numer poszedł do swojego rodzinnego domu w Belo Horizonte, usiadł u siebie w swoim dawnym pokoju opierdolonym plakatami Hellhammera, Possessed, Venom i Motorhead, wziął swoją starą, rozstrojoną, czerwoną gitarę i wczuł się w tego małolata z dziewiczym wąsem, którym był w latach osiemdziesiątych, by napisać ten utwór.

Po prostu kawałki z „Morbid Visions” i „Bestial Devastation” w swoich czasach ciężko było zaszufladkować mimo, że były dopasowane do tamtych czasów. „Sexta Feira 13” dużo bardziej wtóruje trendom sprzed lat.

Trochę inaczej miała się sytuacja z „Burn the Dead”. Utwór brzmi tak, jakby Max w studiu nagraniowym napisał go na szybko, byle coś tam było – jest to kawałek w większości okraszony blastami i agresywnymi riffami, mógł w ten sposób dać upust fantazji łącząc stylistykę obraną na „Morbid Visions” z tym, co jeszcze próbował sklecać za czasów „Blunt Force Trauma” i „Pandemonium” łącząc to ze stylistyką liderów death metalu w czasach jego triumfu.

Renoma Elirana Kantora, czyli kilka słów o okładce

Okładki obu albumów postanowiłem zostawić sobie na deser, choć tutaj tak samo jak w przypadku całego „Bestial Devastation” nie trzeba wiele słów, by je omówić. Są to po prostu od nowa narysowane grafiki oryginałów, których „reproduktorem” jest Eliran Kantor, izraelski artysta współpracujący z Maxem Cavalerą przy okazji wydawania płyt „Archangel” i „Ritual” Soulfly.

Poza tym, malarz jest znany ze współpracy z zespołami Havok, Incantation, Testament, Sodom, Kataklysm, Kreator, Cryptopsy… można by wymieniać, ale komu chciałoby się to czytać?

Tak czy owak, ilość zespołów z jakimi współpracował artysta nie jest niczym dziwnym, patrząc na jego obrazy – za każdym razem oddaje zespołom prace piękne, często zainspirowane sztuką znaną ze starożytnych fresków, bądź średniowiecznych obrazów. Oddając gotowe obrazy zdobiące okładki „Morbid Visions” i „Bestial Devastation”, malarz potwierdził swoją renomę i odwalił kawał dobrej roboty.

Trochę dłuższe podsumowanie

Bracia Cavalera nagrali „Morbid Visions” na nowo, by pokazać fanom Sepultury, czym ta płyta miała być w oryginalnym zamyśle. Naprawiając błędy przeszłości, Max i Igor udowodnili, jak wyjątkowa jest to płyta na tle pozostałych albumów, jak bardzo odmiennie prezentowałaby się na tle pozostałych reprezentantów sceny, gdyby została nagrana zgodnie z ich ambicjami i pomysłem. „Bestial Devastation” jest tutaj jedynie suplementem, w razie gdyby komuś dokuczał pewien niedosyt po odsłuchaniu longplay’a.

Pierwszy raz mam do czynienia z remake’iem, który najchętniej potraktowałbym jako pełnoprawne wydawnictwo zespołu, traktując po latach oryginał jako zwykłą ciekawostkę. Cała masa elementów została poprawiona: od miksu, aż po aranżacje. Jedynie mógłbym się przyczepić do formy wokalnej Maxa Cavalery, nowych utworów dodanych trochę na siłę i braku obecności Jairo Guedza, twórcy oryginalnych ścieżek gitar i basu. Poza tym, jest to album godny polecenia wiernym fanom, którzy jeszcze nie uciekli.

Oficjalna strona: https://www.cavaleraconspiracy.net/
Cavalera na Facebooku: https://www.facebook.com/cavaleraconspiracy

Lista utworów:

„Morbid Visions”:

1. „Morbid Visions”
2. „Mayhem”
3. „Troops of Doom”
4. „War”
5. „Crucifixion”
6. „Show Me the Wrath”
7. „Funeral Rites”
8. „Empire of the Damned”
9. „Bury the Dead”

„Bestial Devastation” EP:

1. „The Curse”
2. „Bestial Devastation
3. „Antichrist”
4. „Necromancer”
5. „Warriors of Death”
6. „Sexta Feira 13”

Podobne artykuły

Recenzja: Six Feet Under – „Killing for Revenge”. Być jak Cannibal Corpse

Adrian Kardasz

Prowokacyjna, obrazoburcza, wspaniała – recenzja „I Loved You At Your Darkest” Behemotha

Szymon

Mocny przekaz – recenzja „Vote is a Bullet” Virgin Snatch

Szymon

8 komentarzy

Łukasz 25 lipca 2023 at 16:00

Co do braku Jairo to się zgodzę. Fajnie by też było, gdyby topór wojenny został zakopany i na wokalach pojawił się Doktor Habilitowany Wagner Lamounier z wiadomo jakiego zespołu, bo to on razem z braćmi założył Sepulturę. Co do Cavalera Conspiracy, to to jest dla mnie prawdziwa Sepultura, która powinna mieć miejsce po Arise (Chaos AD to dla mnie takie samo gówno jak wszystko po nim). Nowe wersje Morbid… i Bestial… nie są dla mnie absolutnie lepsze. Są inne, ale bardzo dobre. Z radością słucham zarówno i oryginałów, które są dla mnie najlepszym okresem Sepultury jak i tych na nowo nagranych. Tyle z mojej strony. Dziękuję.

Odpowiedz
Adrian 25 lipca 2023 at 20:12

To czy remake’i są lepsze od oryginałów, to raczej kwestia gustu i sentymentu do starego „Morbid Visions”. Należy pamiętać, że stare albumy miały wyraźne wady niezgodne z tym, co chłopaki chcieli te wiele lat temu osiągnąć, i to się faktycznie liczy w tych remake’ach.

Co do obecności Wagnera, owszem, nawet fajnie byłoby go umieścić w którymś z dodatkowych utworów. Chciałem zrobić o nim pełny artykuł, tylko wydaje mi się, że byłby zdecydowanie za długi; przy okazji robienia researchu dowiedziałem się, że Max ma żal do Wagnera o to, że w czasach swojej obecności w Sepulturze kradł chłopakom sprzęt i sprzedawał. Wagner może i próbował wyciągnąć rękę do Maxa, ale że drugą stronę znamy z absurdalnej honorowości, to raczej wątpię, że panowie się przeproszą.

Odpowiedz
Łukasz 30 lipca 2023 at 20:25

No właśnie sentyment. Ja uwielbiam tamten okres w czasach Brazylii. Wystarczy wspomnieć takie nazwy jak Sarcofago, Sepultura, Chacal, Sextrash, Mutilator, Attomica, Holocausto czy Mystifier. Ręce same się składają do oklasków. Też słyszałem o tych odpałach Wagnera. Szkoda, bo to połączenie by było niesamowite i tego dziwnego mutanta, który chłopakom ukradł nazwę Sepultura by pozamiatało. Z resztą i tak zamiata.

Odpowiedz
arekn 13 lipca 2024 at 11:06

Nie chcę ale muszę jeszcze dodać mój drugi najlepszy zespół z Brazylii po Sepulturze, Vulcano, dla mnie to taki sam klasyk jak stara Sepultura.

Odpowiedz
Klemrens 26 lipca 2023 at 06:54

Szkoda starego składu sepultura
Obecnie to co robią to tylko skok na kasę ! Zero pomysłów ,obecna sepultura to dno tak samo jak cavalera conspiracy

Odpowiedz
Adrian 26 lipca 2023 at 09:54

Polecam nie myśleć w takich kategoriach i przeczytać tekst.

Odpowiedz
Maliusz 15 sierpnia 2023 at 20:36

długo nie czytałem recenzji, która w tak wielu momentach by mnie wkurzyła. Dla przykładu:Jak można typa z Dissection zestawić z Maxem i Philem? Przecież to jak zestawienie Piaska z Michaelem Jacksonem. Ok, oboje robili pop, ale na „troszkę” inną skalę. To samo się tyczy Dissection, Pantery i Sepultury – łączy je tylko to, że wszystkie można okreśłić mianem metalu.Dwie ostatnie nazwy są wielkie, ogromne, ich płyty raziły znacznie szerzej niż Diss, które operuje gdzieś tam w okolicach blacku i melodić metalu i tylko razi fanów z tego grona. Sepa i Pantera zahaczała fanów wielu gatunków, thrashu, death metalu, nu metalu i jak w przypadku opisywanych materiałów blacku.

Odpowiedz
arekn 11 lipca 2024 at 11:35

Potwierdzam słowa autora recenzji, utwór Sexta Feira 13 brzmi jakby pochodził z odrzutu z sesji do Infliktet z 2008 roku.

Odpowiedz

Zostaw komentarz