„72 Seasons” Metalliki, no właśnie. O tym, co myślę, przeczytacie poniżej, ale najpierw słowem wstępu. Wśród fanów od lat panuje przekonanie, że gdyby James Hetfield miał wydać kiedykolwiek album solowy, to brzmiałby on mniej więcej jak zalatujący muzyką country utwór „Mama Said”. Zawsze mnie to śmieszyło, ponieważ jedynym utworem w dyskografii zespołu, którego wyłącznym kompozytorem jest lider Czterech Jeźdźców, nie jest wcale wspomniany klasyk z płyty „Load”, a… „Motorbreath”, rasowy thrasher z debiutanckiego „Kill’em All”.
To oczywiście spore uproszczenie – wiadomym jest, że kompozycję z albumu wydanego w 1996 roku napisał czerpiąc inspirację z osobistych doświadczeń. Widać jednak wyraźnie, że w jego duszy gra nie tylko country i nie jest tak, że najchętniej zaszyłby się w swoim ranczo, grając całymi dniami Hanka Williamsa.
Stąd też myślę, że gdyby Hetfield miał wydać swój album solowy, brzmiałby bardzo podobnie do „72 Seasons”.
Czytaj też:
- Metallica zaprasza za kulisy teledysku do „Lux Æterna”
- James Hetfield przyznaje się do niepewności na scenie
- Metallica przekłada trasę z powodu odwyku Jamesa Hetfielda
Szczery ciężar na albumie „72 Seasons”
Niedawno w swoich mediach społecznościowych Metallica zaprezentowała krótkie wideo z „unboxingu” swojego nadchodzącego wydawnictwa. We wszystkich jego wersjach – od winyla, przez CD, po nawet kasetę magnetofonową – pierwsze zdjęcie we wkładce przedstawia właśnie Jamesa Hetfielda. Ma na nim podkrążone oczy, widoczne zmarszczki, a jego wzrok wpatruje się w nas przenikliwie. Wydaje się, że to nie przypadek.
Najnowsze dzieło muzyków z Bay Area cechuje przede wszystkim ciężar pod względem muzycznym (nie znajdziemy tu ani jednej, nawet quasi-ballady) oraz liryczna, rozbrajająca wręcz szczerość blisko 60-letniego już frontmana. Frontmana, który w ostatnim czasie przeszedł drugi już odwyk alkoholowy, a co więcej rozwodem zakończyło się jego 25-letnie małżeństwo.
Doświadczenia te wyraźnie słychać w tekstach – wyróżnia się tu choćby „Shadows follow” – kapitalny, heavy metalowy banger, z rewelacyjnym wręcz załamaniem w środku oraz mocnym refrenem, w którym Hetfield śpiewa „facing my demons, now I know, if I run, still my shadows follow”. Świetny vibe ma także utwór „Sleepwalk My Life Away” (rozpoczynający się efektownym „dialogiem” między basem a gitarowym riffem), gdzie „Papa Het” zastanawia się:
„Should I fall down, I fall down
Would you come, you come ’round?
Wake me! Caught in this spell I’m dreaming
Wake me! Day after day repeating
Wake me! Sleepwalk my life away”
Kończąc wątek wokalny można dodać, że Hetfield pokazuje tu wielką swobodę za mikrofonem. Szczególnie jest ona słyszalna w takich utworach jak „You Must Burn!”, singlowym „Screaming Suicide”, czy wspomnianym „Sleepwalk…”. Zresztą w najnowszym wywiadzie przyznaje, że tym razem pisząc utwory położył nacisk na właśnie intensywność i wyrazistość swojego śpiewu:
„Zastanawiałem się, co wokal będzie robił w tym lub tamtym utworze? Chodziło o to, bym poczuł się bardziej komfortowo i by zamysł ten był częścią komponowania – także dla reszty zespołu. Żeby np. Lars mógł dzięki temu wyczuć, gdzie wyciszyć, a gdzie mocniej zaszaleć.” – J. Hetfield
Cały wywiad: https://www.metallica.com/so-what/2023-04-10-james-hetfield-the-72-seasons-interview.html
Metallica gra w Twoim domu – o brzmieniu i kompozycjach nowego albumu
Ze względu na pandemię COVID-19, nowy krążek powstawał w domowych zaciszach muzyków Metalliki. Każdy z nich, przy współudziale ekipy technicznej, zaaranżował u siebie prywatne studio, a raz w tygodniu spotykali się na Zoomie by wspólnie pracować nad materiałem. Ten klimat domowego nagrania, dzięki któremu wydaje się, że Hetfield, Ulrich, Hammett i Trujillo tuż obok nas siedzą i grają, udało się przenieść na album. Brzmienie „72 Seasons” jest ciężkie, riffy brzmią mięsiście, a bas świetnie uzupełnia się z perkusją.
Pod względem kompozytorskim postawiono na mocną złożoność utworów, chociaż są one ze sobą wewnętrznie spójne. Nie można tu mówić o swoistym „sklejaniu riffów”, które znamy choćby z wydanego w 2008 roku „Death Magnetic”. Jestem jednak pewien, że pojawią się – niekiedy całkiem uzasadnione – komentarze, że tu i ówdzie można by coś wyciąć, skrócić, by całość była bardziej przystępna.
Komentarz do „Screaming Suicide” Metalliki. Czterej jeźdźcy przeciwko Apokalipsie
Najbardziej jednak brakuje tutaj kompozycji wolniejszej, balladowej, podobnej choćby do „Halo on fire” z „Hardwired…To Self-Destruct”. Po przesłuchaniu pierwszej połowy krążka, która przepełniona jest energią, mocnymi riffami i szybkim tempem, ucho domaga się lekkiego wyciszenia i uspokojenia. Druga połowa tymczasem rozpoczyna się znów heavy metalową „Koroną z drutu kolczastego” (ang. „Crown of Barbed Wire”), która jednak uwiera nie głębią przekazu, a pewną monotonią. Powiew świeżości znajdujemy dopiero na dziesiątym, lekko „misfitsowym” „Too Far Gone?” i późniejszym thrashowym „Room of Mirrors”.
Osobny akapit warto też poświęcić utworowi „Inamorata”, który jest najdłuższym w całej dyskografii zespołu – trwa ponad 11 minut. W zagranicznych recenzjach opisywany był jako nawiązanie do twórczości Black Sabbath i faktycznie można tak o nim powiedzieć – główny riff brzmi bardzo „sabbathowo”.
Co jednak ważniejsze, dopiero tutaj Metallica postanowiła w pewien sposób zerwać ze schematem zwrotka-refren, a nieco zabawić się formą. Mamy tu załamanie w środkowej części, w którym bardzo ciekawą linię basu przełamuje akustyczna gitara (pojawia się po raz pierwszy i ostatni na albumie) i śpiew Hetfielda. Fraza ta ma rozwinięcie w harmonicznym solo, kojarzącym się z lekka z Iron Maiden.
To zdecydowanie jeden z najjaśniejszych momentów „72 Seasons”, chociaż osobiście dużo bardziej cenię utwory takie jak „Shadows Follow”, „Sleepwalk My Life Away”, „You Must Burn!” czy „Too Far Gone?”.
Metallica wciąż zaskakuje
Na koniec odrobina prywaty. Metallikę poznałem jeszcze w liceum – na swoją osiemnastkę dostałem album „Load”, który w dużej mierze ukształtował mój gust muzyczny. Hetfield i spółka towarzyszyli mi na dobre aż do końca studiów – po drodze zaliczyłem premierę albumu „Death Magnetic”, historyczny koncert Wielkiej Czwórki Thrashu w Warszawie czy występ na Sonisphere 2012, kiedy zagrali cały „Black Album”. W międzyczasie premierę miało też pamiętne „Lulu”, czy film „Through the Never”.
Przyznacie, że wyżej opisane wydarzenia czy albumy są dość mocno zróżnicowane i pokazują, że zespół z Kalifornii nie boi się eksperymentów. Dlatego tym bardziej jestem zaskoczony tym, co pokazali na „72 Seasons”.
Chociaż utwory znajdujące się na tym wydawnictwie nie wprowadzają rewolucyjnych zmian, nie są skrajnym odejściem z wytyczonych wcześniej ścieżek, to zawierają bardzo dużą dozę świeżości, oryginalnych pomysłów, a także prawdziwego entuzjazmu z tworzenia muzyki. I to wszystko w obliczu problemów osobistych Jamesa Hetfielda i pandemii, która całkowicie zablokowała rynek muzyczny.
Metallica pokazała, że pozbawiona koncertowania – czyli swojego naturalnego środowiska – może świetnie przekuć swoje frustracje i emocje w coś bardzo pozytywnego – muzykę.

Lista utworów:
1. 72 Seasons
2. Shadows Follow
3. Screaming Suicide
4. Sleepwalk My Life Away
5. You Must Burn!
6. Lux Aeterna
7. Crown of Barbed Wire
8. Chasing Light
9. If Darkness Had a Son
10. Too Far Gone?
11. Room of Mirrors
12. Inamorata
20 komentarzy
Rozumiem, że komuś takie granie może się podobać (mi się nie podoba, a na tej półce muzycznej można znaleźć wiele lepszych albumów).
Rozumiem, że teksty Jamesa mogą robić wrażenie (według mnie tutaj są w porządku, z dużym plusem za poruszane tematy).
Rozumiem, że jego maniera wokalna może komuś nie przeszkadzać, a nawet podobać się (mnie od niej skręca, dobrze, że tutaj trochę przyhamował w tej kwestii).
Czytając recenzje przepełnione „ochami” i „achami” podnoszę ze zdziwieniem brew, ale – jeszcze raz – rozumiem, że ktoś jakimś cudem może naprawdę czerpać radość z obcowania z tym albumem.
Ale, kurczę, podkreślanie jakości brzmienia? BRZMIENIA? Przecież od „Load” każdy ich album pod tym względem to plastik i smutne dziecko „loudness war”. To jest dla mnie w ogóle największa zbrodnia Metalliki „postloadowej” – zamknięcie potencjalnie przyjemnie energetycznych (choć nadal w mojej opinii średnich) utworów w klatkę płaskiego dźwięku.
Właśnie sobie leci w tle nowa Metallica. Pierwsze wrażenia takie sobie. W sumie jak czytam powyższa recenzję (wcześniej też zapoznałem się z oceną na znanym portalu informacyjnym) to odnoszę wrażenie że są dwie grupy fanów Metalliki. Pierwsza fani sprzed ery Load czy nawet Czarnego Albumu a druga grupa to właśnie ci co zaczęli słuchać Metalliki od Load. Ciężko jest pogodzić obie grupy. Prędzej starsi panowie z Kaliforni jednak nagraja coś na modłę loadów niż ich trashowych klasyków. Płytę kupiłem z sentymentu ale nie spodziewałem się cudów. I się nie rozczarowałem 🙂 No cóż, będzie trzeba po raz kolejny posłuchać Master czy And Justice…
Słaba jest ta płyta strasznie. Wymęczone kompozycje, ociężałe brzmienie, teksty też takie sobie. Nie wiem, czym się ludzie zachwycają. Wiele riffów też już gdzieś dało się usłyszeć. Jak już fala marketingu i ekscytacji opadnie, może ludzie dostrzegą całą słabiznę jaka się wylewa z tych nagrań.
Chłop dawno nie słyszał dobrego albumu (Sodom, Overkill, Testament) to mu się podoba taki wysryw – w końcu to Metallica.
Dla mnie Metallica skończyła się po czarnej płycie, by odzyskać moje zainteresowanie wydaniem „Hardwired… To self destruct”. Ta płyta pozytywnie mnie zaskoczyła. To był bardzo udany powrót Hetfielda do formy, który na chwilę odzyskał wenę twórczą. Wywaliłbym tylko pierwszy i ostatni kawałek, które uważam za, słabe. Niemniej kompozycje z „Hardwired”, do mnie trafiały na tyle, że miałem ochotę czasami do tej płyty wracać. Niestety, najnowsza zupełnie nie podnosi mi ciśnienia, mimo, że wydaje się być kontynuacją poprzedniej, tyle, że ze znacznie słabszymi utworami. Wleciała mi prawym uchem, wyleciała lewym i to by raczej było na tyle. Nie ciągnie mnie by puścić ją sobie od początku. Jest to dzieło do bólu przeciętne, do tego dość monotonne, kawałki na jedno kopyto, słychać tu wtórność do bólu. Nie ma oczywiście tragedii, płyta jest w zasadzie poprawna, ale to za mało, bo od marki Metallica oczekuję jednak czegoś ponadprzeciętnego.
Male resume… Właśnie, kiepskie brzmienie tej płytki jak z marketu czy galerii; nudne to wszystko i nijakie, przewidywalne… Do tego irytujący i manieryczny wokal… Szkoda.
Pop metal jak ten cały nu metal!?
A znam M od ich pierwszej koncertowej epki, zdaje się Phantom Lord, później były boskie: Ride i Master… ogień, lekkość, świeżość i wpadało to wszystko w ucho.
Płyta generalnie słaba, robiona na sile , stare zagrywki i mało nowych pomysłów , hardwire to….. była o dużo lepsza . Szkoda bo czekałem na ta płytkę .
Sukcesem tego albumu jest to, że nagrany został przez zespół Metallica. – Gdyby nagrał to ktokolwiek inny, nikt by o tej płycie nie wspomniał. Wielu kupi płytę ze względu na sentyment do ulubionego zespołu i chyba tylko tyle.
Nigdy nie sądziłem, że nagram płytę, która bedzie mi się bardziej podobała niż Metallica.
Nigdy nie sądziłem, że dwa dni po premierze przerwę odsłuch Metalliki by włączyć swoje kawałki.
Nigdy.
Smutek.
Wg mnie płyta dobra, trochę gorsza od poprzedniczki, ale i tak jestem pozytywnie zaskoczony.
Ta płyta się sprzeda świetnie, gdyż to Metallica, ale też z tego powodu będzie najbardziej krytykowana. Taki urok bycia legendą.
Natomiast krytyka zawsze jest gdy coś wydaje wielki zespół, który jeszcze budzi emocje. Gdy nagrywali coś podobnego do thrashu to było źle, teraz nagrali coś w stylu (Re) Loadów i też jest źle.
W ciągu ostatnich kilku lat widziałem co najmniej kilkanaście komentarzy, że byłoby fajnie, gdyby na koniec kariery zagrali coś w stylu Load. I to się stało – emerytura coraz bliżej. Faceci mają ok. 60 lat na karku i lubią zmieniać style.
Nowa płyta buja, ma świetne momenty, masę melodii i charyzmatyczny wokal Heta. Sentyment? TAK!
To jest przecież naprawdę dobra płyta. Kompozycje takie jak Screaming Suicide, Too Far Gone, Lux Aeterna czy Room of Mirrors są naprawdę świetne. Jest być może kilka momentów do odcięcia np. w tytułowej kompozycji, ale to płyta to co najmniej mocna czwórka.
Płyta moim zdaniem dobra, prawie trzyma poziom Hardwired …, Wiem że zaraz ktoś napisze: kiedyś nagrali Kilka em all, Ride the lightning, Master of puppets, to był trash metal nic im nie dorówna. Trzeba jednak wziąć pod uwagę dwie rzeczy , po pierwsze chłopski się starzeją fizycznie – serce dalej chce ale dupa już nie nadąża, a druga sprawa, przeciez muzyka się cały czas rozwija , zmienia , zmieniają się trendy a Meta cały czas siedzi gdzieś tam w topie , to już kurde 40 lat. Ja słucham Mety od początku, jak dam radę jeżdżę na koncerty i cieszę się każdym dniem dopóki grają. Wyluzujcie i cieszcie się Metą…
W jakim topie? Chyba tylko sprzedażowym 😀 Zejdź na ziemię. Jadą wyłącznie na renomie, którą osiągnęli płytami z lat 80-tych. Gdyby to wydał jakiś no name, nikt by się tym nie zainteresował 😉
Overkill to też nie młodzieniaszki,a zobacz jak przyp….lili na nowym Scorched. Obecna Meta to radiowa komercja.
Jak się Metallicę rozpoczęło od Load i jeszcze się podnieca późniejszym paździerzem, to nie dziwię się, ze się wystawia laurkę 😉 Naprawdę chłopie posłuchaj dobrej muzyki, a potem bierz się za recenzowanie. Referencje masz ujowe i to straszliwie 😉 Tego samego dnia co to żółte gunwo miał miała miejsce premiera nowego Overkill, które pokazuje środkowy palec panu Hetfieldowi i spółce
Płyta może nie najgorsza, ale nie tego oczekujemy od Metalliki. Zwłaszcza, że od Hardwired upłynęło 7 długich lat… Przecież to zawodowi muzycy, autorzy najlepszych płyt w tym gatunku…W tym czasie można było stworzyć dużo lepszy materiał, nawet na dwa, trzy albumy. Bez wydłużania na siłę utworów, a właściwie sklejanych do kupy riffów z różnych pomysłów, z różnych okresów… Tak niestety tworzy od pewnego czasu ten zespół. Riffy bardzo wtórne, nudne. Gra Larsa woła o pomstę do nieba. Ile można katować jeden element zestawu perkusyjnego? wszystkie przejścia, akcenty, intra na werblu? Kirk powtarza znajome fanom, elementy własnych solówek sprzed lat, zero kreatywności. Obaj muzycy przestali się rozwijać wiele lat temu. Ich rówieśnicy z Overkill, Testament czy Megadeth pokazują, że można w tym wieku utrzymać formę, zagrać pomysłową, dobrą i szczerą muzykę. Jako wieloletni fan, jestem rozczarowany.
Moim zdaniem oprócz standardowych bolączek Zespołu, Urlich zarżnął tą płytę. W porównaniu z hardwired ten chłop śpi za garami. Może się zmęczył przy hardwired i na 72 season już mu energii nie starczyło. Dosłownie każdy kawałek to zelpek tych samych trzech albo czterech motywów na garach. Wiadomo nigdy tytanem garów nie był ale tu po prostu nie da się chłopa słuchać taki nudny. I cholera, te dłużyzny, kązdy kawałek można by było skrócić o połowę i nic by nie straciły. A ostani kawałek to chyba za karę dla wytrwałych ma 11 minut. Kurde, od czarnej płyty czekam na powrót starej dobrej Metallicy i nic. Na Hardwired coś drgnęło w dobrym kierunku, ale widać że panowie już po za to co pokazali na Load nie wyjdą. Pomimo tego ciągły szacun za pierwsze 4 płyty.
Tego samego dnia co ten niby dobry album,wyszedł krążek Overkilla „Scorched”. I Overkill zmiótł Metallikę z powierzchni ziemi. Gdyby ten krążek nagrała jakaś świeża kapela,to nikt by o tej płycie nie usłyszał. Komercyjne,miałkie,bez pazura. Nadaje się to co najwyżej do rmf-ów czy innych zetek. Overkill uderzył zadziornym thrashem,Meta przynudziła radiowym hard&heavy.
Oprócz „Scorched” Overkilla,który wyszedł tego samego dnia co „72 Seasons”,we wrześniu skopał wszystkim tyłki Megadeth ze swoim nowym krążkiem. Meta przy nich wypada bardzo,bardzo blado.
Niestety Metallica od dawna nagrywa płyty nie z serca a z głowy i wychodzą takie dziaderskie płyty jak ta…szkoda.