RECENZJE

Recenzja: Sodom „The Arsonist”. Weterani w przyzwoitej formie

Sodom płyta The Arsonist
Koncert zespołu TSA

27 czerwca ukazał się kolejny album thrash metalowych weteranów z Sodom. Czy po ponad czterdziestu latach kariery i kilkunastu albumach długogrających jedna z najważniejszych nazw nie tylko niemieckiej, ale i światowej sceny thrash ma jeszcze coś ciekawego do powiedzenia i coś świeżego do zaoferowania? Sprawdzamy to w niniejszej recenzji płyty „The Arsonist”.

Czytaj też: Recenzja Cryptopsy – „An Insatiable Violence”. Czemu to jest takie dobre?

Sodom to ikona thrashu, która nigdy nie spuszczała z tonu

O tym, że Sodom jest metalową ikoną, chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Co ważne, to także jeden z nielicznych zespołów z thrashowej czołówki, które zawsze trzymały równy poziom, nigdy nie szły na kompromisy, nie eksperymentowały z brzmieniem i nigdy swojej muzyki nie „ugrzeczniły”.

Nawet największym amerykańskim gwiazdom gatunku zdarzały się wstydliwe wpadki wydawnicze, jeśli zaś chodzi o scenę niemiecką i tamtejszą „wielką trójkę”, to chyba właśnie Sodom z jednej strony nigdy radykalnie nie zmienił swojego stylu, a z drugiej wciąż potrafił w jego ramach tworzyć coś interesującego. Gdy Destruction od lat nagrywa kolejne takie same płyty jak z elektronicznego generatora kolejnych takich samych płyt Destruction, a Kreator coraz bardziej mięknie i „melodyjnieje”, załoga Toma Angelrippera bynajmniej tempa nie zwalnia i nie spuszcza z brutalnego tonu.

W 2018 r. do Sodom powrócił Frank „Blackfire” Gosdzik, gitarzysta ze składu, który nagrał m.in. kultowe albumy „Persecution Mania” i „Agent Orange”. Z nim na pokładzie zarejestrowano kilka EP-ek oraz dwa longplaye: solidny, ale nie wyróżniający się niczym szczególnym „Genesis XIX” oraz jubileuszowy „40 Years at War”, zawierający nagrane na nowo stare numery z całego przekroju działalności zespołu.

Czy po 3 latach od premiery tamtej płyty Sodom dostaliśmy coś, na co warto było czekać?

I tak i nie. Ale zacznijmy od początku – album otwiera minutowe, utrzymane w bliskowschodnim klimacie intro „The Arsonist”, płynnie przechodzące w pierwszy pełnoprawny utwór na płycie, „Battle of Harvest Moon”. Nie jest to może jakiś wielki hicior, ale piosenka ma wszystko, za co pokochaliśmy Sodom w przeszłości – tnące riffy, galopującą perkusję oraz szorstki wokal Toma, krzyczącego jak zwykle o wojnie, zabijaniu i sprzęcie używanym do tychże. Po prostu klasyczny Sodom.

Potem wjeżdża singlowe „Trigger Discipline”, jeden z najlepszych i najbardziej przebojowych numerów na płycie. Absolutnie się nie dziwię, że został on wybrany, by promować album „The Arsonist” jeszcze przed premierą. Słychać tu nawiązania do Slayera i to, co ciekawe, z tych raczej późniejszych – zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej. Gitary i perka chodzą jak w „Repentless”, a i Angelripper mocno leci tutaj swoim imiennikiem zza oceanu. To jednak wcale nie wada – całościowo kawałek wypada bardzo dobrze.

Podobnie jest w przypadku drugiego singla – „Witchhunter”, dedykowanego zmarłemu byłemu perkusiście zespołu, Chrisowi Witchhunterowi. Tylko że tutaj już mamy 100% Sodomu w Sodomie, tego brzmienia i tego głosu nie da się pomylić z żadnym innym. Po nim na chwilę zwalniamy i dostajemy ciężki, walcowaty „Scavenger”, kolejny naprawdę dobry strzał. Zresztą wszystkie utwory prezentują co najmniej przyzwoity poziom aż do numeru 10 na trackliście – rock’n’rollowo-punkowego „A.W.T.F.”, który jest z kolei hołdem dla innego nieżyjącego już muzyka – Algy’ego Warda z grupy Tank.

Sodom album The Arsonist
Sodom album „The Arsonist”

Lista utworów:

1. The Arsonist
2. Battle of Harvest Moon
3. Trigger Discipline
4. The Spirits That I Called
5. Witchhunter 03:13
6. Scavenger 04:01
7. Gun Without Groom
8. Taphephobia
9. Sane Insanity
10. A.W.T.F.
11. Twilight Void
12. Obliteration of the Aeons
13. Return to God in Parts

Długość płyty Sodom „The Arsonist” – czyżby grupie zabrakło pomysłów?

Dla mnie „The Arsonist” spokojnie mógłby się właśnie po wyżej wspomnianym kawałku skończyć i oceniłbym tę płytę bardzo pozytywnie. Dziesięć strzałów, 35 minut thrashowej jazdy i pozamiatane, dziękuję, dobranoc. Tymczasem po „A.W.T.F.” mamy jeszcze prawie kwadrans grania i trzy zupełnie niepotrzebne, bardzo przeciętne utwory. Może „Obliteration Of The Aeons” jeszcze jakoś się broni, ale dwa pozostałe w ogóle nie zapadły mi w pamięć nawet po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty.

„The Arsonist” jest albumem po prostu trochę za długim, którego końcówka nie trzyma poziomu pierwszej części. Ostatecznie mamy tu 49 minut muzyki, więc może nie jest to jakaś zatrważająca długość, zwłaszcza że w ostatnim czasie Sodom lubił raczyć fanów albumami jeszcze dłuższymi, ale mam wrażenie, że ta płyta byłaby znacznie lepsza, gdyby skondensować ją w czasie 35-40 minut, czyli takim, jak w przypadku wspomnianych na początku tego tekstu największych klasyków zespołu.

Żeby nie było – nowy Sodom to nie jest album zły, podoba mi się nawet bardziej od „Genesis XIX”, ale czuję, że panom zabrakło na nim trochę pomysłów kompozycyjnych. Kilka ostatnich utworów to agresywna thrashowa sieka, czyli niby wszystko spoko, ale jakoś tak bez polotu i bez chwytliwych momentów, których sporo znalazłem w pierwszych kawałkach z „The Arsonist”. Kompozycyjnie solidna szóstka, może z niewielkim plusem, ale gdyby zespół zdecydował się nie wydłużać tego albumu na siłę kilkoma słabszymi piosenkami, ta nota mogłaby być wyższa o co najmniej punkt albo i półtora.

Brzmienie „The Arsonist” – jest dobrze, mogło być lepiej

Brzmieniowo jest przyzwoicie – oczywiście już nie tak brudno i diabelsko, jak w latach 80., ale nie gorzej niż na kilku ostatnich albumach. Bez udziwnień, po prostu słychać, że to zespół Sodom – napędzany wysuniętym na przód perkusyjnym beatem thrash metal, który ma być jednocześnie agresywny, ale i czytelny, bez atakowania uszu ścianą dźwięku. Wiadomo, drugie „Agent Orange”, ani nawet drugie „M-16” to to nie jest, ale podoba mi się. Może tylko niektóre krótkie fragmenty sprawiają wrażenie wyprodukowanych zbyt sterylnie, bez organiki.

Podsumowując, muzycznie „The Arsonist” to rzecz przyzwoita, choć nie wybitna – po prostu dokładnie taka, jakiej od Sodom oczekiwałem po ich kilku ostatnich dokonaniach. Jak zwykle mamy tu teksty o tematyce wojennej, tym razem chyba trochę inspirowane aktualną sytuacją na Bliskim Wschodzie, no i mroczną oldschoolową okładkę w wykonaniu nie kogo innego, jak naszego słynnego rodaka Zbigniewa M. Bielaka. Fani zespołu będą zadowoleni, bo to kolejny Sodom w stylu Sodom – zespołu, który konsekwentnie robi swoje, choć nie da się ukryć, że najlepsze lata ma już za sobą. Reszta raczej się nie zachwyci.

Podobne artykuły

Recenzja: The Sixpounder – The Sixpounder

Tomasz Koza

Recenzja Ennorath „The Virtuous Villainy”, czyli przyszłość należy do bezdusznych

Redakcja

Z kopyta po przetartych ścieżkach – recenzja płyty „Oczy Martwych Miast” CETI

Bartłomiej Pasiak

Zostaw komentarz