RELACJE

Relacja z Awakening on Tour (24.02), czyli jak death metalowe podziemie wywołało sztorm w Warszawie

Awakening on Tour
Koncert zespołu Faun

Od czego by tu zacząć? Może od tego, że chciałbym przygotować naszych drogich czytelników na długi artykuł dotyczący koncertu, jaki odbył się w sobotę 24. lutego w Voodoo Club. Zagrało kilka kapel (kolejność nieprzypadkowa): Crippling Madness, Toughness, Species, Pandemic Outbreak i Frightful.

Zaczęło się od tego, że rozmawiając z przyjacielem (Bartkiem, liderem Toughness) opowiadałem mu o odczuciach podczas słuchania Crippling Madness. Ten mi wyskakuje z tekstem, że „grają za niedługo w Warszawie”. Wyczaiłem zatem okazję, by móc w końcu zobaczyć zarówno Crippling Madness, jak i Toughness na scenie. Data 24.02.2023 będzie jednym z tych niezapomnianych dla mnie wydarzeń. Myśląc, iż zarówno polski death metal jak i thrash są obecnie w niezbyt ciekawym miejscu w swojej wieloletniej historii, nasze urocze, wesołe podziemie siejące terror wśród pozerów potrafi nawet najbardziej zamknięty umysł wyprowadzić z tego błędu.

Przed koncertem plan był inny – zrecenzowanie Toughness, ogólne omówienie historii kapeli i prosty opis wydarzenia w Voodoo Club. Myślałem, że skupiając się głównie na Crippling Madness i Toughness emocje będą dużo mniejsze. Tymczasem każda grupa, jaką widziałem na koncercie doprowadziła do trzęsienia ziemi. Plany bardzo się zmieniły, emocje trzymają nadal (starcze bóle kręgosłupa i karku także). I w sumie dobrze; jest to element wręcz kluczowy, żeby opowiadać baśnie o ciężkim graniu.

Tuż przy budynku Voodoo Club przywitali mnie chłopaki z Toughness. Tym razem jednak okoliczności były inne niż siedzenie w salce prób i późniejsze raczenie się różnymi używkami. Tego dnia miałem zobaczyć „Sajgon”. Nic jednak początkowo nie wskazywało na to, co się będzie działo. Chwila siedzenia na backstage’u, krótka gadka z kapelami, po czym wchodzą pierwsi kolesie – Crippling Madness i zaczyna dostrajać swoje instrumenty i ustawiać dźwięk.

Crippling Madness – pierwszy zespół, który wystąpił w Voodoo Club

Pamiętacie moje podniecenie płytą Crippling Madnessp pt. „Ponad Zwłokami”? Jeszcze świeżutka bułeczka, wciąż zdatna do zjedzenia, świetnie brzmi w głośnikach. Jest jeden problem – Crippling Madness studyjnie nie brzmi tak dobrze jak na koncercie, o czym miałem dosłownie za chwilę się przekonać. Wchodzi na scenę Baroth w masce, żre prawdopodobnie zimną pizzę i opowiada zgromadzonej gawiedzi o urokach grania przez nich pizza thrashyku.

Tuż po tej gadce walą z potężnym impetem prezentując nam repertuar z najnowszej płyty: „Władcy Nocy”. Kapela łoi, tłum dość szybko się rozkręca. Tak jak przy pierwszym utworze ludzie szybko zaczęli machać głowami, tak przy trzecim lub czwartym numerze zaczyna się pod sceną ostry mosh pit, co chwila przerywany odpoczynkiem na suszenie włosów powietrzem przesiąkniętym ludzkim potem. Możliwe, że spracowany naród przez inflację i pandemię ma mniej energii niż zazwyczaj na rozpychanie się łokciami pod sceną; tak czy siak, to tylko teoria.

W pewnym momencie nawet sam Baroth wskakuje w tłum (bodajże przy wykonywaniu utworu „Zerwij łańcuchy”) i zaczyna nas wszystkich tłuc. W tym momencie zostałem kupiony – ponura atmosfera klubu, ludzie w moshu szaleją, do tego jeszcze wokalista się dołącza – cudownie, a to jeszcze nie koniec wrażeń! Baroth opychając się pizzą zapowiada tajemniczy numer, fani mają go zgadnąć. Pierwsze riffy doprowadzają starych wyjadaczy death metalu do białej gorączki – chłopaki grają „Stigmatized” zespołu Pestilence.

Pamiętacie, jak mówiłem, że wokalista przypomina wokalnie Patricka Mameli’ego? Mimo, iż Crippling Madness gra ciężki thrash, odnaleźli się idealnie oddając hołd tej death metalowej legendzie. W dodatku zagrali to tak dobrze, że gdyby nie warunki w jakich żyjemy, można byłoby pomyśleć że jest to koncert Pestilence w latach 90. Na koniec zagrali „Zabici przez Napalm” z pierwszej płyty; Baroth kończy pizzę, drze się z pełną gębą, dobranoc ludziska. Po koncercie zacząłem się zastanawiać, czy ich granie to jeszcze thrash, czy może już oldschoolowy death metal na miarę „Leprosy” Death.

Toughness i ich repertuar z „The Prophetic Dawn”

Po zagraniu setu Crippling Madness zbiera swój sprzęt i ucieka na backstage, ciesząc się z sukcesu. Toughness w tym czasie gotuje się do urządzenia rozpierduchy w Voodoo Club. Odpoczywając ledwo dostrzegam, że zaczynają grać! Szybko lecę na górę popatrzeć, jak Bartek z ekipą grają repertuar z „The Prophetic Dawn”.

Co prawda Toughness nie do końca gra w moim stylu, ale słuchając ich na żywo da się do nich przekonać. Chłopaki grają ciężki death metal w oparciu o przeróżne kapele, od Blood Incantation, po Timeghoul, Morbid Angel, Demilich, Adramalech, Atheist, Pestilence… oj to co zrobili chłopaki z death metalem jest zbyt skomplikowane dla prostego umysłu; aby wyłapać wszystko czym panowie się inspirowali, trzeba byłoby spędzić długie godziny na słuchaniu ich płyty.

Tak czy siak, porównując do ich studyjniaka, na koncertach wypadają cudnie. Chłopaki świetnie się ze sobą bawią: Bartek wypada na charyzmatycznego frontmana potrafiącego przemawiać do tłumu z ogromną pewnością siebie i typową dla siebie radochą i ekscytacją (prywatnie nie znałem go od tej strony, co dla mnie jest mega pozytywnym zaskoczeniem). Jego niski guttural growl inspirowany wokalami Anttiego Bomana z Demilich cudnie brzmi na żywo, nie jest zbyt gęsto rozsiany na kawałkach, co daje jednocześnie większą możliwość cieszenia się cudną sekcją rytmiczną, ale także odrobinę wytchnienia gardłu wokalisty.

Ziemowit w skupieniu ze spuszczoną głową głaszcze swój bas niczym kotka (albo rybę z tego mema „kocham cię rybo, pij ze mną kompot”) pozostając przy tym sobą operuje nim w stoickim spokoju grając lekko inspirowane jazzem partie.

Nowy perkusista Jerzy skupia się na graniu setu aniżeli jakichś większych popisach, choć przy takiej technice jaką reprezentuje Toughness siłą rzeczy musi robić spory pokaz umiejętności. I przyznam, wychodzi mu to zdecydowanie lepiej niż ex-bębniarzowi, który choć był szybki, grał zbyt nierówno pasując bardziej do kapeli grindcore’owej powodując większe załamanie w brzmieniu i ogólnej koncepcji muzycznej zespołu (zgrywając przy tym drugiego Micka Harrisa z Napalm Death) – zatem doceniam jego talent, ale lepiej sprawdzał się za czasów Conveyor (poprzedniej grupy Bartka i Damiana).

Jerzy ze swoją precyzją i techniką idealnie pasuje do grania w tak nietypowej formacji jak Toughness. Łukasz prócz robienia groźnych min do publiczności, ze swoim wściekłym riffowaniem i solami doskonale wpasowuje się w stylistykę, którą w pisaniu riffów obiera Bartek. Zatem mamy zgrany skład i sympatycznych, wesołych chłopaków gotujących się na podbój muzycznego podziemia.

Dodam jeszcze, że w przeciwieństwie do tego, co słyszymy na studyjnym albumie, na koncercie było dużo lepsze nagłośnienie – perkusja nie była tak schowana, zatem mogliśmy w pełnej krasie usłyszeć ścieżki perkusyjne zamieszczone na „The Prophetic Dawn” (choć gitary były równie słyszalne, co pewną część zgromadzonej gawiedzi mogło ździebko zdekoncentrować), w końcu odtworzone według właściwej koncepcji. Zatem brawo panowie nagłośnieniowcy, jak i brawo Jerzy! Zasłużyłeś, serio. Na pewno nabijesz tej formacji nowych fanów.

Odbiegając już od ogólnego brzmienia i przedstawiania chłopaków jak zachowują się w swoim żywiole, opowiem o ogólnym feelingu. W przeciwieństwie do Crippling Madness robiącego spory szum wokół siebie, Toughness pozostają stosunkowo skromni, prezentując się niczym siewcy apokalipsy wystrojeni w metalowy merch. Bezradni ludzie mogą to tylko czuć i zamiast pogować, wpatrzeni jak zahipnotyzowani w scenę lekko poruszają głowami. Jeśli jednak uważacie, że gig Toughness wydawał się przez to nudniejszy, dodam że osób pod sceną było zdecydowanie więcej niż przy poprzedniej kapeli. Zatem to nie jest tak, że takie granie nie nadaje się pod koncerty – powoduje po prostu inny feeling, ludzie tego słuchają niczym opery.

Część druga, czyli na scenę wychodzą panowie ze Species

Po koncercie Toughness przystępuje do zbierania swoich przystosowanych do siania masowej zagłady i daje miejsce trzeciej kapeli, której liderem jest Piotrek Drobina z którym miałem przyjemność porozmawiać na backstage’u świeżo po koncercie Crippling Madness i powymieniać się opiniami na temat muzyki (jeśli to czytasz, serdecznie cię pozdrawiam).

Co prawda po sajgonie nie do końca trybiłem co się wokół mnie dzieje i zapewne palnąłem parę bzdur, ale mając świadomość że uczestniczę w konwersacji z dobrym muzykiem, starałem się słuchać co Piecia ma mi do powiedzenia. Zwłaszcza, że gadał z sensem naprzemiennie pykając na basie i co chwila popijając yerbę. Poznając lidera formacji Species od strony bardziej prywatnej miałem zatem świadomość, że zespół może być kolejnym ciekawym kąskiem dla fana metalu. I nie pomyliłem się.

Chłopaki prezentują oldschoolowy thrash metal inspirowany sceną sprzed parunastu lat z domieszką jazzowego grania przypominający trochę kapele pokroju Exodus, Metallica, Megadeth, Havok, Warbringer, Municipal Waste, Iron Reagan i tym podobne granie. Chciałoby się rzec, dla podstarzałego fana thrashu smakowita pozycja do ogarnięcia. Jednak widząc Species w akcji dostrzegam, że również młody fan mógłby przekonać się do tak dobrze zagranej muzyki.

Jak głosi nagłówek tej sekcji, w końcu natrafiam na dobry thrash zagrany na modłę wyżej wspomnianych kapel! Granie świeże, przyjemne dla ucha z typową dla gatunku prostotą i agresją, ale również z naciskiem na technikę i progresję, zwłaszcza w sekcjach instrumentalnych.

Piotrek podobnie jak Bartek z Toughness dość oszczędnie dawkuje wokale w swojej muzyce, skupiając się mocno na sekcji instrumentalnej, dając fanom możliwość cieszenia się cudnymi partiami technicznymi, gdzieniegdzie przeplatanymi inspiracjami jazzem bądź rockiem progresywnym. Naprawdę super mi się ich słuchało.

Do momentu, aż chłopaki nie zdecydowali się zaprosić drugiego gitarzysty i Witka z Truchła Strzygi, by objął stanowisko wokalisty na jeden numer, a konkretnie na cover Kata(!). Zdawałoby się, że tak samo jak przy okazji wykonaniu coveru Pestilence przez Crippling Madness będzie można wyczuć atmosferę podniecenia. Jednak nie do końca, nawet mimo, iż zespół wykonał cover utworu „W Bezkształtnej Bryle Uwięziony” z płyty „Bastard”, który w oryginale uwielbiam.

Po części fajnie. Szkoda tylko, że od tamtego momentu nastąpił straszny chaos względem tego, co mieliśmy okazję usłyszeć wcześniej. Cover został zagrany zbyt na siłę, odchodząc od ogólnej koncepcji Species, zupełnie jakby zagrał to inny zespół. Do tego jeszcze solówka, która brzmiała jakby została zagrana na jakiejś mandolinie czy innym banjo. To było jedyne takie potknięcie, jakie było mi dane usłyszeć. Niemniej, mniej wymagający fani musieli być z tego wykonu zadowoleni. I to wystarczy.

Chłopaki naparzają klasyczny death metal, czyli Pandemic Outbreak

Nie da się nie dostrzec, że w ciągu ostatnich parunastu lat, death metal zszedł do podziemia. I w sumie dobrze, jest tam gdzie jego miejsce – gatunek ten, choć nadal ma spore perspektywy na rozwój, jest również świetnym tematem do wałkowania na jedno kopyto przez dekady. Można zatem powiedzieć, że syn marnotrawny powrócił na łono matki, a więc zamiast gadać że w naszym kraju nie ma dobrego death metalu, polecam poszukać go tam, gdzie małolaty i wytwórnie w latach 90. usilnie grzebały, czyli w naszym kochanym podziemiu.

Z niego wyrósł jeden z potworów, który zaatakował tego wieczoru Warszawę – Pandemic Outbreak. Pamiętam, że gdzieś wcześniej udało mi się obić o tą nazwę. Może przy okazji reklam na Instagramie, albo ktoś na którejś z grup pokazał gawiedzi ten zespół? Nie wiem. Wiem natomiast, że Pandemic Outbreak to młode chłopaki kontynuujący wyznawanie starej, dobrej death metalowej szkoły. Od samego początku walą bezlitośnie ujadającymi gitarami, blastami i growlami. Coś, co każdy doskonale zna, a jednak fani death metalu słysząc tą muzykę na żywo mogą przyznać, że takiego grania nigdy dosyć.

Lider zespołu odziany w koszulkę Deicide przypomina nam, z jakim sortem grania mamy do czynienia. Wszystko się zgadza! Pandemic Outbreak mają w sobie mnóstwo wybuchowej energii, którą bardzo skutecznie przenoszą na rozjuszony wcześniejszymi gigami tłum fanów, machających łbami i co chwila tworzący srogi mosh pit.

Podsumowanie koncertu Awakening on Tour w Warszawie

Zmęczenie jednak coraz bardziej dawało mi się we znaki. Uznałem więc, że po koncercie Pandemic Outbreak nadszedł czas zabrać swoje manatki i pędzić na swój nocleg. Wychodząc stamtąd cały czas towarzyszyło mi poczucie, że uczestniczyłem w wyjątkowym wydarzeniu budzącym sentymenty.

Miałem okazję zobaczyć podziemie kultywujące ponad trzydziestoletnią tradycję wykonywania thrashu i death metalu, w dokładnie taki sam sposób, jakby początek lat 90. nigdy się nie zakończył. Zamiast smartfonów, brakowało tylko ludzi z kamerami na kasety VHS – to chyba jedyna różnica między tym co towarzyszyło nam wtedy, a tym co możemy oglądać teraz.

Emocje i rozmowy o wydarzeniu w Voodoo Club towarzyszyły mi przez przynajmniej tydzień. Warto było przysłowiowo podciągnąć spodnie, wsiąść w pociąg i zobaczyć te wszystkie kapele w akcji, choć faktycznie nastawiałem się na show ze strony Crippling Madness i Toughness. Kończąc tą relację koncertową mogę zatem sparafrazować pewne słowa: „na świecie istnieje cała masa dobrej muzyki, nie wszystko jednak jesteś w stanie poznać. Jesteśmy tylko ludźmi”.

Podobne artykuły

Relacja: Perturbator, H.EXE, Favorit89 – Wrocław, 08.06.2017

Albert Markowicz

Relacja: Scorpions, Nocny Kochanek – Gdańsk/Sopot, 01.12.2017

Tomasz Koza

Relacja: DevilDriver 21.06.2010 – Kraków, Loch Ness

Tomasz Koza

Zostaw komentarz