RELACJE

Różaniec nie pomógł. Relacja z koncertu Belphegor w Warszawie (05.09.24)

Belphegor
Koncert zespołu Faun

5 września w klubie Proxima w Warszawie rozpoczęła się ostatnia część trasy koncertowej promującej najnowszy album „The Devils” kontrowersyjnej austriackiej formacji Belphegor. Jak wypadli muzycy zespołu, jak zaprezentowały się supporty i czy pikieta środowisk katolickich wpłynęła na przebieg imprezy?

Sprawdź też inne nasze relacje z ostatnich koncertów muzyki ekstremalnej:

Pierwsze problemy jeszcze przed startem imprezy

Koncert w Warszawie, pierwszy z trzech polskich przystanków na trasie „The Devils Last European Run 2024”, miał pod górkę jeszcze zanim się na dobre zaczął. Środowiska katolickie, szczególnie aktywnie reprezentowane przez powszechnie znaną i lubianą Krucjatę Młodych, dowiedziały się o „satanistycznym spędzie” w Proximie i opublikowały w internecie petycję o jego odwołanie. Pomimo prawie 10 tysięcy podpisów nie przyniosła ona rezultatu, a koncert jednak się odbył, wobec czego przeprowadzono „różaniec publiczny jako zadośćuczynienie za bluźnierstwo”. Uczestniczyły w nim nie wirtualne tysiące, a raczej na oko kilkanaście osób, a protest nie miał nawet miejsca pod samą Proximą, tylko kilkaset metrów dalej, przez co pewnie spora część uczestników koncertu nawet nie miała świadomości, że w ogóle się odbywa.

Takie akcje towarzyszą metalowym imprezom już od dawna, w ostatnim czasie miały miejsce choćby pod bramami Mystic Festivalu oraz przed styczniową trasą Ragehammera i Stillborn, ale zazwyczaj niewiele z nich wynika, stąd należy je traktować raczej jako drobną i zabawną niedogodność niż faktyczne zagrożenie dla przeprowadzenia koncertu. Niestety protestujący fanatycy religijni nie okazali się jedynym problemem dla Belphegora i spółki.

Kilka dni przed wydarzeniem doszło do małego nieporozumienia komunikacyjnego. Organizator opublikował na Facebooku czasówkę koncertu, po czym została ona zmieniona i występy rozpoczęły się pół godziny wcześniej w stosunku do pierwotnego planu. Niestety informację o zmianie przegapiłem, prawdopodobnie nie jako jedyny, przez co spóźniłem się na imprezę i nie zobaczyłem pierwszego z czterech występujących tego wieczoru zespołów, Confess. Wprawdzie niespecjalnie żałuję, bo pobieżnie przesłuchana przed koncertem twórczość studyjna irańsko-norweskiego projektu raczej mnie nie porwała, ale z kronikarskiego obowiązku warto byłoby zobaczyć chociaż kawałek ich gigu, zwłaszcza że historia samej grupy jest bardzo ciekawa.

Confess powstało w 2010 r. w Teheranie, czyli miejscu bynajmniej nie kojarzącym się zbytnio z metalową sceną. Za granie swojej buntowniczej i mocno antyreligijnej muzyki zostali skazani przez islamskie władze na długoletnie więzienie. Po wyjściu za kaucją uciekli do Turcji, a później Norwegii, gdzie wykrystalizował się nowy skład grupy, aktywny do dzisiaj.

Monument of Misantrophy – technika, brutalność… poprawność

Tymczasem lekko po 19:15 na scenie pojawił się drugi z supportów, wiedeński zespół Monument of Misantrophy. Panowie mieli tylko pół godziny, więc od razu przeszli do rzeczy, serwując wciąż jeszcze nielicznej publiczności porcję bardzo brutalnego i dość technicznego death metalu w repertuarze zarówno z najnowszej płyty „Vile Postmortem Irrumatio”, jak i starszych wydawnictw.

Słuchało się Austriaków całkiem dobrze, choć nie powiem, żeby ich muzyka była jakkolwiek oryginalna czy specjalnie fascynująca. Ot, typowy ekstremalny metal, czasem zahaczający o tematy grindcore’owe, a czasem o Suffocation czy Cannibal Corpse. Przez większość występu gnali do przodu na złamanie karku, okazjonalnie zwalniając. Przyznam, że chyba właśnie te niesamowicie ciężkie zwolnienia podobały mi się podczas setu Monument of Misantrophy najbardziej, choć bez szaleństw – ogólnie oceniam go jako po prostu poprawny.

Malevolent Creation – też death metal, a jakże inny

Co do minuty zgodnie ze zaktualizowaną czasówką, dokładnie o 20:05 na deskach byli już Amerykanie z Malevolent Creation. Jakże inny od Monument of Misantrophy był to koncert! Death metalowi weterani nie musieli ani tworzyć ultrabrutalnej ściany dźwięku, ani popisywać się technicznymi wygibasami, żeby kupić publikę już pierwszym kawałkiem. Po prostu wyszli i odstawili bezpretensjonalną sztukę wypełnioną oldschoolowym death metalem z toną gruzu w brzmieniu, miejscami lekko thrashującym riffem i ogromną dawką dynamiki.

Nie przesadzę pisząc, że choć Malevolent Creation na papierze nie było główną gwiazdą wieczoru, skradło show Belphegorowi. Niespełna rok temu widziałem ich na żywo w innym warszawskim klubie, wówczas w roli headlinera, i mimo sporych problemów technicznych, z jakimi mierzył się zespół, byłem z jego występu zadowolony, ale jednak nie zostałem rzucony na kolana. Tym razem było zgoła inaczej!

Koncert Malevolent Creation był naprawdę dobrze nagłośniony, zespół brzmiał wręcz świetnie i miał bardzo fajny, naturalny kontakt z publicznością. Do tego zaproponował solidną setlistę opartą o utwory z lat 90., na czele z moim ulubionym „Coronation of Our Domain”, choć nie zabrakło innych klasycznych death metalowych bangerów, jak „Eve of the Apocalypse”, „Kill Zone” czy „Blood Brothers”. Krótko mówiąc – było super, a Phil Fasciana i koledzy pomimo już niemal czterdziestu lat na scenie wciąż mają „to coś”.

Belphegor – starannie wyreżyserowany spektakl

Główną gwiazdą, a zarazem drugą austriacką kapelą w zestawieniu był Belphegor z Salzburga. Zespół Helmutha Lehnera to formacja kontrowersyjna z wielu powodów. Oczywiście bluźnierczy, satanistyczny image i teksty sprawiają, że w muzycznym mainstreamie nie ma raczej czego szukać. Z drugiej strony, dla wielu osób związanych z typowo podziemnym środowiskiem metalowym Belphegor to uosobienie kiczu, muzycznej plastikowości i przerostu formy nad treścią. A jaka jest prawda?

Ano taka, że w Warszawie zespół zaprezentował niezłe show, być może o dość teatralnym, miejscami przesadnie podniosłym charakterze, ale oglądało się je naprawdę dobrze. Muzykom Belphegora towarzyszyły na scenie dwa potężne odwrócone krzyże, metalowe czary, rogate czaszki i rozpalone na samym początku koncertu kadzidło. W połączeniu z makijażem członków zespołu, oszczędną i lekko nawiedzoną konferansjerką Helmutha oraz takąż jego gestykulacją, robiło to wrażenie.

Tyle o wizerunku. Czysto muzycznie zaś dostaliśmy około godzinną dawkę black/death metalu, którego może nie jestem wielkim fanem, ale na pewno nie mogę go określić jako zły. Był ekstremalny łomot z dużą dozą klimatu, przy czym właśnie te atmosferyczne, rytualne fragmenty koncertu przemówiły do mnie dużo bardziej niż te tradycyjnie rzeźnickie.

Belphegor tą trasą kończył promowanie na żywo swojego ostatniego albumu „The Devils” z 2022 r., więc oczywiście w setliście pojawiły się utwory z tej płyty, choć nie stanowiły większości. Był numer tytułowy, był „Totentanz – Dance Macabre” i „Virtus Asinaria – Prayer”, ale nie zabrakło też starszych i dobrze znanych hiciorów zespołu w rodzaju „Stigma Diabolicum”, „Lucifer Incestus” czy „Baphomet”.

Znawcą twórczości Belphegora nie jestem, ale podczas warszawskiego koncertu dostałem od zespołu dokładnie to, czego się spodziewałem – diaboliczny, rytualny, lekko teatralny spektakl okraszony w miarę fajną muzyką z pogranicza black i death metalu. Tylko tyle i aż tyle, choć biorąc pod uwagę przedkoncertowe oczekiwania, jestem wieczorem w Proximie w pełni usatysfakcjonowany.

Zakończył się on co prawda małym zgrzytem, bo gdy Belphegor zszedł ze sceny po ostatnim utworze, z głośników popłynęło długaśne outro i wielu zgromadzonych fanów miało nadzieję jeszcze na bis, ale niestety mimo dość gromkiego skandowania publiki zespół nie pojawił się już więcej na deskach. W drodze do wyjścia z Proximy padło więc kilka gorzkich komentarzy o zawodzie i olewaniu publiczności, ale mnie akurat brak bisów nie zaskoczył ani trochę. Po tego typu koncercie, który częściowo jest jednak też starannie wyreżyserowanym spektaklem, trudno spodziewać się, że będzie miał miejsce spontaniczny „jeszcze jeden”.

Podsumowanie – krótko o frekwencji i organizacji

Pomijając zamieszanie z czasówką, organizacji imprezy w wykonaniu agencji Winiary Bookings nie można nic zarzucić. Same występujące zespoły wypadły przyzwoicie, a jeden z nich – Malevolent Creation – wręcz doskonale. Lekko zawiodła za to warszawska publiczność, która na koncert kapel bądź co bądź światowego formatu nie stawiła się zbyt licznie. Często o przedkoncertowych kontrowersjach i protestach mówi się jako o darmowej reklamie danego eventu, ale w tym przypadku ani petycja Krucjaty Młodych ani manifestacja w dzień imprezy nie przełożyły się na zwiększone zainteresowanie i szałową frekwencję metalowej braci.

Winą za to obarczyć należy oczywiście Summer Dying Loud – odbywający się w tym samym czasie w Aleksandrowie Łódzkim ostatni w sezonie duży plenerowy letni festiwal ciężkiej muzyki. Przyciągnął on sporo osób, w tym zapewne część potencjalnych uczestników koncertu Belphegora, gdyż atrakcji dla fanów black i death metalu w Aleksandrowie nie brakowało (dokładnie w ten sam dzień występowało choćby Mayhem i Anaal Nathrakh, a cała impreza gościła jeszcze m.in. Borknagar, Masacre czy rodzime Blaze of Perdition).

Cóż, to się właśnie nazywa „kłopot bogactwa”. Metalowych koncertów odbywa się obecnie w Polsce tyle, że organizatorom trudno znaleźć termin niepokrywający się już z jakąś inną imprezą, a fani zmuszeni są często do dokonywania bolesnych wyborów. Tym niemniej ten, kto nie pojawił się na SDL, a mógł za to wybrać się na gig Belphegora i gości, raczej rozczarowany nie był. Winiarom bardzo dziękuję za zaproszenie, a w Proximie melduję się znowu za miesiąc na koncercie formacji 1349, Kampfar i Afsky, który i waszej uwadze polecam, jeśli lubujecie się w black metalu!

Fot. https://www.facebook.com/sethsiroantonartwork

Podobne artykuły

Relacja: Death Angel w Polsce (Sonic Retribution Tour 2011), Warszawa – 01.04.2011

Tomasz Koza

Relacja: Hope, Down to the Heaven – Klub Latawiec, Będzin, 17.11.2018

Paweł Kurczonek

Szwedzki potop dźwięku. Meshuggah zagrała w Warszawie

Albert Markowicz

Zostaw komentarz