RELACJE

Nadeszła zima. Furia, Gaahls Wyrd i Aluk Todolo w Warszawie

Gaahls Wyrd relacja z koncertu w Warszawie
Koncert zespołu TSA

Zakończyła się krótka polska trasa koncertowa zespołu Furia w towarzystwie Gaahls Wyrd i Aluk Todolo. Grupy w cztery dni odwiedziły cztery miasta, grając we Wrocławiu, Gdańsku, Warszawie i Krakowie. Dzięki uprzejmości organizatora, Knock Out Productions, nasza redakcja odwiedziła przedostatni przystanek trasy w stołecznej Progresji, a oto relacja z tego wydarzenia.

Czytaj też: Relacja z koncertu zespołów Sunnata i Narbo Dacal

Aluk Todolo – muzyczna droga przodków

Sobotni wieczór rozpoczęła o godzinie 19 francuska grupa Aluk Todolo. Trio to gra mocno porąbaną muzykę, którą można określić jako spotkanie krautrocka, noise’u, jazzu, psychodelii i ekstremalnego metalu. Brzmi dziwnie? Takie też jest – dziwne, eksperymentalne, transowe i zaskakująco wciągające.

Pięćdziesięciominutowy występ Aluk Todolo wypełniła rozbujana sekcja rytmiczna i gitarowy hałas bez zbędnych słów. Zespół zagrał niemal całkowicie instrumentalnie, tylko jeden utwór przetykając nawiedzonymi szeptami i pokrzykiwaniami, które nadały mu mocno rytualnego charakteru. Ta plemienna atmosfera nie powinna zresztą dziwić, biorąc pod uwagę, że nazwa grupy w języku mieszkańców wyspy Celebes oznacza „drogę przodków”.

W kulminacyjnym momencie koncertu gitarzysta Shantidas Riedacker odłożył swój instrument, z podłogi podniósł zaś pedalboard i zaczął „grać” na nim, kręcąc gałkami i zmieniając efekty, po czym przystąpił do odprawiania „czarów” nad zwisającą na długim kablu z przodu sceny żarówką. Była ona zresztą przez cały koncert Aluk Todolo centralnym elementem scenografii, rozbłyskując i przyciemniając się w zależności od intensywności muzyki. Prosty patent, ale skupiający uwagę publiczności i budujący niesamowity klimat występu.

Zresztą prostota i minimalizm to słowa-klucze charakteryzujące twórczość Aluk Todolo zarówno w kontekście prezencji scenicznej, jak i samej muzyki. Podstawę każdego kawałka tworzył perkusyjny beat w towarzystwie dobrze zaznaczonego, pulsującego basu, a gitara budowała na ich tle kosmiczne pejzaże i prowadziła plemienne rytuały. O ile zdecydowanie nie jest to muzyka, której normalnie słucham, to na żywo wypadła co najmniej intrygująco i potrafiła wessać publiczność w swój świat.

Gaahls Wyrd – esencja norweskiego black metalu

Dwadzieścia minut na przepinkę i totalna zmiana klimatu. Na scenie zameldował się Gaahls Wyrd, czyli najnowszy projekt Kristiana Eivinda „Gaahla” Espedala, black metalowego wokalisty znanego przede wszystkim jako długoletni frontman kultowego Gorgoroth.

Podobnie jak Aluk Todolo, zespół Gaahla wytworzył w Progresji unikalną, rytualną atmosferę, choć osiągniętą zupełnie innymi środkami. Gaahls Wyrd to czysty, diabelsko-pogański norweski black metal bez instrumentalnych udziwnień i międzygatunkowych wycieczek. Kiedy trzeba łojący brutalnie i bez zmiłowania, a kiedy trzeba zwalniający i budujący gęsty, mroczny klimat.

W ciągu trwającego nieco ponad godzinę koncertu świetnie zaprezentowali się instrumentaliści zespołu, ale w formie był również sam Gaahl. Oprócz całej gamy klasycznych blackowych skrzeków i ryków często operował też głębokim, czystym głosem, którego nie powstydziłby się Peter Steele w najlepszych latach Type O Negative. Koncertem w Warszawie Espedal udowodnił swoją wokalną wszechstronność, nieczęsto spotykaną w tym gatunku muzycznym.

Tak jak nie rozczarowała dyspozycja członków zespołu, tak nie rozczarował również dobór utworów. Oprócz kawałków z debiutanckiego albumu „GastiR – Ghosts Invited” i EP-ki „The Humming Mountain” usłyszeliśmy też coś z repertuaru poprzedniej kapeli Gaahla, God Seed, oraz kilka staroci Gorgoroth. Szczególnie odegrane na koniec „Prosperity and Beauty” wzbudziło żywiołowy aplauz publiczności, ale tak naprawdę cały koncert był po prostu bardzo, bardzo udany.

Furia – profesjonalna produkcja i artystyczne szaleństwo

Furia należy do tych zespołów, których twórczość studyjna wchodzi mi opornie, natomiast koncerty są zawsze sporym przeżyciem ze względu na ich specyficzną atmosferę. Tym razem Nihil i spółka również nie zawiedli, choć Gaahl postawił im poprzeczkę naprawdę wysoko. Co więcej, zaryzykuję stwierdzenie, że był to jeden z ich najlepszych występów, na których byłem.

Furiaci wciąż ogrywają na żywo album „Huta Luna” z 2023 r. i naturalnie utwory z niego wypełniły sporą część ich trwającego niemal półtorej godziny koncertu, ale na potrzeby trasy odkurzyli też trochę starego materiału, który nie był od dawna (lub nawet nigdy) wykonywany na żywo. Zaczęli więc tematycznie i na czasie – od numeru „Idzie zima”, później usłyszeliśmy m.in. „Krew w kolorze bursztynu”, „Zwykłe czary wieją”, „Wyjcie psy” czy wieńczące występ „Płoń!” z EP-ki z 2009 r. Oczywiście, biorąc pod uwagę ograniczenia czasowe, żeby coś mogło do setlisty wrócić, coś innego musiało z niej wypaść. W Warszawie zabrakło więc tym razem innych wielkich hitów, jak choćby „Są to koła” czy „Opętańca”, o którego publiczność się dość głośno dopominała, niestety bez skutku.

Mając w dorobku siedem długich płyt oraz liczne mini-albumy i demówki ciężko jest opracować na koncert listę numerów, która zadowoli każdego fana. Mnie akurat wspomniane braki specjalnie nie przeszkadzały, gdyż zespół udanie zbalansował stare z nowym, w dodatku był w bardzo dobrej formie, a całość koncertu świetnie uzupełniły klimatyczne wizualizacje wyświetlane na ekranach z tyłu oraz po bokach sceny. Co prawda Furia już od dawna nie jest niszowym zespołem z black metalowego podziemia, ale ich koncert wyprodukowany z takim rozmachem widziałem po raz pierwszy i zrobił na mnie ogromne wrażenie.

W relacji z zeszłorocznego koncertu zespołu Furia w Progresji pisałem o tym, że panowie wypadli w pełni profesjonalnie, choć zabrakło im trochę charakterystycznego pierwiastka szaleństwa. Tym razem było zgoła inaczej. Do bardzo dobrze brzmiącej warstwy muzycznej i całej spektakularnej otoczki widowiska dołożyli to, z czego są od dawna znani. Nihil miotał się z gitarą po scenie niczym jakiś, nomen omen, opętaniec, za perkusją prawdziwe cuda wyczyniał Namtar, zaś stojący po bokach Sars i A swoim dużo bardziej statycznym zachowaniem wprowadzali niepokojący dysonans.

Zresztą Furia to w ogóle zespół sprzeczności – wyrosły z black metalu, choć od dawna już unikający tej etykiety, łączący gitarową ekstremę z ludowością i ambientowymi pasażami, o tekstach na granicy poetyki i grafomanii oraz scenicznym image’u, w którym teatr spotyka rock’n’rolla. Nie jest to kapela dla każdego i za wiele rzeczy można jej wręcz nie lubić, ale klimat, jaki potrafi wytworzyć występując na żywo, jest jedyny w swoim rodzaju.

To, że koncerty Furii przemawiają do ludzi (nawet takich, do których – tak jak do mnie – nie zawsze przemawiają jej płyty), potwierdziła naprawdę solidna frekwencja w sobotni wieczór w Progresji. I zżymać się można, miejscami całkiem słusznie, że to przeintelektualizowany black metal dla hipsterów, tylko co z tego, skoro on (w przeciwieństwie do wielu innych eksperymentalno-metalowych projektów) po prostu dobrze się broni?

Podobne artykuły

Wardruna: Einar Selvik opowiada o nowym albumie „Kvitravn”. Relacja ze spotkania on-line

Agnieszka Kozera

Relacja z koncertu Diocletian. Cesarz war metalu w akcji

Piotr Żuchowski

Młodzież i weterani na Until Death Takes Us III. Relacja z imprezy

Piotr Żuchowski

Zostaw komentarz