RELACJE

Szczerze o Mystic Festival 2025: Gdzie ogień, tam i popiół

Relacja z Mystic Festival 2025

Za nami Mystic Festival 2025. Impreza już po raz czwarty odbyła się w Gdańsku, tym razem w dniach 4-7 czerwca. Z kolei drugi raz z rzędu dzięki uprzejmości organizatorów z Mystic Coalition mieliśmy okazję go dla Was relacjonować. Przez cały czas trwania festiwalu mogliście w naszych mediach społecznościowych oglądać zdjęcia z wydarzenia, na naszym kanale YouTube pojawiły się już pierwsze materiały wideo, najwyższa więc pora również na dłuższą i bardziej szczegółową relację tekstową.

Z tą długością postaram się jednak nie przesadzać. Kto czytał moją relację z zeszłorocznej edycji, ten pamięta, że rozrosła się ona do monstrualnych rozmiarów i musiała zostać podzielona na dwa osobne artykuły, żeby ktoś w ogóle chciał doczytać ją do końca, więc tym razem zmieniam taktykę. Nie znajdziecie w niniejszym tekście bardzo szczegółowych raportów z każdego koncertu, jaki udało mi się zaliczyć, a stosunkowo krótką pigułę z każdego dnia – występy najlepsze, najbardziej zaskakujące, najbardziej rozczarowujące oraz garść ogólnych uwag organizacyjnych i nie tylko. Gotowi?

Warm Up Day – środa. Rozgrzewka na wysokich obrotach

Mysticowa środa to już tradycyjnie „dzień rozgrzewkowy”, stanowiący swoistą nagrodę i bonus dla tych, którzy jako pierwsi kupili karnety na festiwal. Koncerty zaczynają się później, a kończą wcześniej niż zwykle, nie działa jeszcze główna scena, a pod pozostałymi jest nieco luźniej. Tym niemniej występy wcale nie są mniej atrakcyjne niż w pozostałe, pełnoprawne trzy dni. Co więcej, wydaje mi się, że tegoroczny Warm Up Day należał do najciekawszych w historii tego metalowego festiwalu w Polsce, bo charakteryzował się równym poziomem i kilkoma naprawdę fantastycznymi gigami.

  • Koncert dnia: Midnight – zespół, który lubię nazywać „black metalowym Motörhead” na żywo nie zawodzi nigdy. Ten ich „zblekowiony” speed metal rozpięty na czysto rock’n’rollowym kręgosłupie to muzyka idealna do szaleństw pod sceną i na Mysticu potwierdziło się to po raz kolejny. Niesamowita energia, setlista pełna hitów i dobre nagłośnienie złożyły się na porywający występ Athenara i jego zamaskowanych kolegów.
  • Zaskoczenie dnia: Castle Rat – przedfestiwalowy odsłuch debiutanckiej płyty Amerykanów „Into the Realm” zrobił na mnie pozytywne wrażenie, ale nie zachwycił. Koncert Castle Rat był jednak wybitny, a ich bardzo teatralny pod względem oprawy scenicznej i jednocześnie bardzo tradycyjny w warstwie muzycznej doom metal to jest absolutnie sztuka przeznaczona do doświadczania na żywo. Spójna historia opowiadana kolejnymi kawałkami, które łączyła narracja w wykonaniu wokalistki o pseudonimie Rat Queen, stroje niczym z konwentów fantastyki, tancerka w kostiumie Szczurzej Śmierci, a nawet walki na miecze – czego tam nie było! Oglądało się to mimo padającego deszczu świetnie, a i słuchało równie dobrze – nawiązania do Black Sabbath, Witchfinder General czy Pentagram są w końcu zawsze mile widziane.
  • Rozczarowanie dnia: Covenant – pionierzy kosmicznego symfonicznego black metalu grający w całości swoją słynną płytę „Nexus Polaris” mieli zabrać nas w sentymentalną podróż w późne lata 90. – co mogło pójść nie tak? Zaczęło się od kilkunastu minut obsuwy, co na festiwlau zdarza się niezwykle rzadko, bo organizatorzy pilnują tu czasówek jak oka w głowie. Techniczni stroili instrumenty, realizator kręcił gałkami, a wszystko po to… by perkusja, klawisze i damskie chórki całkowicie zagłuszyły gitary i główny wokal. No i te przaśne, odpustowe melodyjki, które w tym zespole drażniły zawsze, a pozbawione agresywnego kontrastu drażniły jeszcze bardziej niż zwykle. Podobno brzmienie poprawiło się po kilku utworach, ale tej chwili już nie doczekałem, gdyż ewakuowałem się spod Shrine Stage, czyli większej z dwóch klubowych scen tejże metalowej imprezy, za ścianę, aby zająć sobie dobre miejsce na zbliżający się koncert zespołu Bewitcher na Sabbath Stage.

Nigdy nie byłem miłośnikiem Alice in Chains, dlatego też z pełną premedytacją i czystym sumieniem odpuściłem sobie solowy koncert Jerrego Cantrella, zwłaszcza że częściowo pokrywał się z występem Zemial, ale z tego co słyszałem, fani byli zachwyceni.

Świetnie zaprezentowała się też na Park Stage główna gwiazda „dnia zerowego”, czyli Exodus. Tę ikonę thrashu z Robem Dukesem na wokalu widziałem już w 2011 r. podczas Metal Hammer Festivalu i wypadła fajnie, choć nie wybitnie. W międzyczasie z Exo odszedł Dukes, a wrócił Steve „Zetro” Souza, a ja miałem nadzieję, że właśnie z tym legendarnym frontmanem Amerykanie zaprezentują się w Gdańsku. Tymczasem na początku roku zespół ogłosił kolejne rozstanie z Zetro, a za mikrofon wrócił… znów Dukes. Żałowałem tego, ale po koncercie żałować przestałem. Panowie są niby o 14 lat starsi, a wypadli znacznie lepiej niż wtedy w Spodku!

Dzień pierwszy – czwartek. Świetny black metal i przyjemny stoner na Mystic Festival

  • Koncert dnia: Beherit – był to jeden z tych występów, których nie da się opisać, tylko trzeba je przeżyć. Wyczekiwana ikona z Finlandii wreszcie w Polsce, w dodatku na naszym największym festiwalu. Oszczędne oświetlenie, dużo dymu, miażdżące, toporne, jadowite riffy przetykane klimatycznymi, ambientowymi intrami dały wrażenie autentycznego diabelskiego rytuału, a czyste zło lało się z głośników. „The Gate of Nanna” odegrane na koniec… no po prostu nie mam pytań. Mistyczna sztuka godna imprezy ze słowem „Mystic” w nazwie.
  • Zaskoczenie dnia: Absu – koncertowy skład projektu Zemial, wspierany wokalnie przez Proscriptora McGoverna, który dzień wcześniej na Sabbath Stage prezentował swoje kawałki, tym razem na Shrine wykonał numery z bogatego dorobku swojego obecnego frontmana. Po licznych przerwach w graniu i chyba jeszcze liczniejszych zmianach nazwy, McGovern znów działa pod szyldem Absu i udowadnia dlaczego jest uważany za jednego z klasyków amerykańskiego black metalu. Sam nie spodziewałem się po nim wiele, ale dostałem dobre, dynamiczne, lekko teatralne show, może i odrobinę kiczowate, ale przede wszystkim wypełnione solidną dawką chwytliwego, melodyjnego black/thrashu.
  • Rozczarowanie dnia: Nile – choć bynajmniej nie ze względu na formę zespołu. Faraonowie death metalu grali na Shrine Stage podczas gdy na zewnątrz lał deszcz, co spowodowało straszny ścisk w klubie, wypełnionym nie tylko licznymi fanami zespołu, ale też po prostu ludźmi ewakuującymi się spod scen plenerowych pod dach, by nie zmoknąć. Ruchem kierowała ochrona wpuszczająca na salę nowe osoby tylko wtedy, gdy ktoś wcześniej ją opuścił. Tłocząc się więc w kolejce i słuchając Nile niemal bez widoku na scenę spotkałem wychodzącego z klubu znajomego, który widział ich już na żywo wielokrotnie i stwierdził, że nie dość, że w środku jest tłoczno i gorąco, to brzmienie jest fatalne i nie ma po co nawet próbować wchodzić. No i tyle mnie było na Nile, a że deszcz akurat trochę zelżał, poszedłem pod Desert Stage zobaczyć kawałek występu Elder w oczekiwaniu na Beherit.

Czwartek był dla mnie dniem najluźniejszym (pod względem liczby koncertów, bo absolutnie nie pod względem frekwencji na nich) i mówiąc szczerze, najmniej ciekawym, ale poza wyżej wspomnianymi występami coś tam jeszcze udało się złapać. Dużo było fajnego stoner/doomu – co prawda spóźniłem się na Dopethrone, ale Ufomammut i wspomniany Elder dali bardzo solidne koncerty na Desert Stage. Od razu po Beherit pognałem do parku zobaczyć końcówkę Suicidal Tendencies.

Weterani crossoveru z USA akurat zapraszali na scenę swoich młodych fanów na wspólne wykonanie „Possessed to Skate” – fajny gest i fura energii, bijącej tak od zespołu, jak i od publiki. Na koniec moja pierwsza podczas tej edycji Mystic Festivalu wizyta pod główną sceną – na In Flames. Bardzo widowiskowy koncert, godny gwiazdy pierwszego dnia, ale jednocześnie przypominający mi dlaczego melodic death metal ze Szwecji jest podgatunkiem, w którym nigdy nie potrafiłem się zakochać.

Dzień drugi – piątek. Król metalu jest tylko jeden, ale inni wykonawcy niewiele mu ustępowali

  • Koncert dnia: King Diamond – nie będę ukrywał, że jestem fanatykiem króla horror metalu. Duńczyk to jeden z najważniejszych artystów w moim życiu, widziałem go po raz trzeci i był to chyba jego najlepszy koncert spośród tych, w których uczestniczyłem. Fantastyczna scenografia i stroje, setlista złożona z samych klasyków oraz dwa utwory zapowiadające nadchodzącą nową płytę. A „Burn” na koniec zasadniczej części koncertu i „Abigail” na bis były niczym spełnienie marzeń.
King Diamond na Mystic Festival 2025
King Diamond na Mystic Festival 2025
  • Zaskoczenie dnia: Eyehategod – żaden ze mnie koneser sludge’u. O Eyehategod wiedziałem wcześniej w sumie tylko tyle, że należą do pionierów tego gatunku, ale ich płyty znałem słabo i niespecjalnie mi się podobały. Dlatego też koncert załogi z Nowego Orleanu był dla mnie nie tylko największym pozytywnym zaskoczeniem dnia, ale chyba nawet całego festiwalu. Jak to cudownie bujało! Ultraciężkie gitarowe riffy w połączeniu z niesamowitą rytmiką, hardcore punkową energią i potężnym głosem Mike’a Williamsa – palce lizać!
  • Rozczarowanie dnia: muzycznie – Cradle of Filth. Przerysowany, groteskowy, piszczący Dani Filth i mało starych utworów z czasów, kiedy „Kredek” dało się jeszcze słuchać. Nie miałem w ogóle w swoim planie tego koncertu, ale kumpel, który nie widział jeszcze nigdy CoF na żywo, chciał na nich pójść, poszliśmy więc razem i tak samo razem wyszliśmy jeszcze przed końcem. Rozczarowanie organizacyjnie – Archgoat na Sabbath Stage. Na Cradle of Filth poszedłem tylko dlatego, że na Finów po prostu nie dostałem się do klubu. Wrzucanie kapel tego kalibru na najmniejszą z mysticowych scen to dramatyczna pomyłka organizatorów.

Mysticowy piątek zaczął się dla mnie od koncertu zespołu Hellripper. Podobnie jak w przypadku Archgoat, sala pękała w szwach, ale tym razem udało mi się zobaczyć prawie cały koncert szkockich speed metalowców.

Zaraz po nim oberwanie chmury nad Gdańskiem przepędziło ludzi z zewnątrz pod dach, a mnie umożliwiło zobaczenie bardzo ciekawej jubileuszowej wystawy poświęconej Vaderowi. Potem rozczarowujące CoF, za to do końca dnia już same świetne koncerty – Eyehategod, WASP, King Diamond i Arthur Brown – dacie wiarę, że ten zwariowany Anglik ma 82 lata, a jego największy przebój „Fire” (który akurat przegapiłem, bo występ Browna niestety zazębiał się z Diamondem) miał premierę w 1968 roku?

Dzień trzeci – sobota. Jakościowe zakończenie Mystic Festival 2025 w wykonaniu klasyków

  • Koncert dnia: Blood Fire Death – A Tribute to Quorthon and the Music of Bathory – muzycy czołowych szwedzkich i norweskich zespołów black metalowych, takich jak Aura Noir, Enslaved czy Watain, zebrali się, by oddać hołd Quorthonowi, w zeszłym roku na festiwalu Beyond The Gates w Bergen, w dwudziestą rocznicę śmierci założyciela Bathory. Reakcje na ten koncert były tak pozytywne, że kolejne występy projektu wydawały się kwestią czasu i do wydarzeń prawdziwie historycznych można zaliczyć fakt, że pierwszy z nich zagrany poza Skandynawią odbył się właśnie w Polsce. I był niesamowity. Pełen klimatu, świetnych utworów i gości specjalnych na scenie – kilka numerów wykonał oryginalny basista Bathory, Frederick Mellander, po jednym kawałku z kolei zaśpiewali: Nergal (czego w sumie można się było trochę spodziewać) i Attila Csihar (co akurat było sporą niespodzianką). Piękny, wręcz wzruszający ukłon współczesnej black metalowej społeczności w stronę jednego z ojców-założycieli gatunku.
  • Zaskoczenie dnia: John Cxnnor – fajnie jest czasem na festiwalu zajrzeć na koncert, na którym absolutnie nie planowało się być, i zostać totalnie porwanym przez muzykę, której normalnie się nie słucha. W oczekiwaniu na wieńczący cały Mystic Festival 2025 występ Tiamat zameldowałem się pod Desert Stage, gdzie akurat rozpoczynał się koncert zupełnie mi nie znanych artystów z Danii. John Cxnnor, elektroniczno-industrialny projekt muzyków z duńskiej sceny core’owej, po prostu rozłożył mnie na łopatki. Mroczna, gęsta, agresywna elektronika w towarzystwie kilku zmieniających się wokali robiła niesamowite wrażenie. Niby dyskoteka, a jednak jakby rytuał. I to pomimo zupełnie innych niż zwykle środków wyrazu mocno metalowy w swoim charakterze. W domu sobie pewnie tej załogi puszczać nie będę, ale na jej klubowy koncert wybiorę się bardzo chętnie!
  • Rozczarowanie dnia: Sepultura – „Jak to rozczarowanie? To w ogóle spodziewałeś się, że będzie dobrze?”, ktoś może zapytać. Odpowiem – tak, spodziewałem się. Daleko mi od dissowania obecnego składu Sepultury wyłącznie dlatego, że nie ma w nim już braci Cavalera. Płytowo to już na „Roots” nie była moja bajka, ale widziałem Sepę z Derrickiem Greenem na wokalu 10 lat temu podczas festiwalu Brutal Assault i zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie, lepsze niż występujący na tej samej edycji Soulfly z Maxem C. Tymczasem w Gdańsku zabrzmieli płasko i bezjajecznie. Zaczęli co prawda z grubej rury, bo od „Beneath the Remains”, „Inner Self” i „Desperate Cry”, ale już każdy kolejny nowszy utwór wypadał bladziej, więc na wysokości „Kairos” zawinąłem się spod Main Stage jedynie z minimalnymi wyrzutami sumienia. Dzięki temu jednak poznałem muzykę John Cxnnor!

Sobota była dniem intensywnym i przede wszystkim pełnym metalowej klasyki. Przed godziną 19 stawiłem się na Shrine Stage na Death Angel, po drodze wysłuchując fragmentu koncertu Dark Tranquility na Mainie. Amerykanie byli dla mnie jednym z gwoździ programu całej imprezy i nie zawiodłem się na ich występie. Było „Voracious Souls”, był fragment „The Ultra-Violence” na koniec, a i nowsze numery wypadłby bardzo dobrze. Niestety koncert legend z Bay Area pokrył się czasowo z występem naszej rodzimej ikony – Vadera, w dodatku świętującego ćwierćwiecze premiery „Litany” i grającego tę płytę po raz pierwszy w całości. Załapałem się tylko na cztery ostatnie kawałki Petera i spółki, ale i tak było super – ci goście na żywo sprawdzają się zawsze.

Potem prawdziwy maraton biegania między scenami, żeby zaliczyć choćby po krótkim fragmencie występów Apocalyptiki, Pentagram, Blood Fire Death (ten udało się w całości) i Sepultury. Na zakończenie wieczoru niespodziewana perełka w postaci Johhn Cxnnor i wreszcie sentymentalna podróż w towarzystwie Tiamat. Johan Edlund nie jest może w najlepszej formie, ale przynajmniej wyszedł na scenę i trzymał się na niej prosto, co w przeszłości nie bywało regułą.

Kilka lat temu lider Tiamat przeprosił się z trzeźwością, przeprosił się również z bardziej metalowym niż gothic rockowym graniem i na żywo wykonuje głównie utwory z kultowych płyt „Clouds” oraz „Wildhoney”. W Gdańsku setlistę także zdominowały te dwa albumy, a w „The Sleeping Beauty” gościnnie zaśpiewał Erik Danielsson z Watain. Chwilę przed wpół do drugiej w nocy z soboty na niedzielę Mystic Festival 2025 przeszedł do historii przy dźwiękach utworu „Gaia”.

Co się udało, a co nie wyszło na Mystic Festival 2025?

Od reaktywacji w 2019 r. w Krakowie, a w szczególności od przeprowadzki do Stoczni Gdańskiej w 2022 r. impreza ta ciągle się rozwija i rośnie w siłę. W tym roku urosła już tak, że chyba doszła do ściany, którą ciężko będzie w przyszłości przesunąć dalej. Po raz pierwszy wyprzedały się wszystkie karnety trzy i czterodniowe, a ludzi było znacznie więcej niż rok temu już w środę, nie mówiąc nawet o dniach kolejnych. Na pięciu scenach zagrało prawie sto zespołów, a występom towarzyszyły liczne atrakcje pozamuzyczne – wystawa pamiątek z okazji czterdziestolecia Vadera, strefa filmowa VHS Hell, retro gry komputerowe, pokazy wrestlingu czy wykłady i panele dyskusyjne pod hasłem Mystic Talks.

Niestety wzrostowi frekwencji towarzyszyły problemy i wyzwania organizacyjne, szczególnie widoczne przy ul. Elektryków, gdzie zlokalizowane są klubowe sceny: Sabbath (na co dzień klub Drizzly Grizzly) oraz Shrine (na co dzień B90). Zawsze były mocno zatłoczone, ale w tym roku po prostu przestały spełniać swoją rolę, a ludzie musieli zwyczajnie odpuszczać sobie interesujące ich koncerty, bo nie byli w stanie wejść do budynku. Zespoły pokroju Bewitcher, Hellripper i przede wszystkim Archgoat nie powinny grać w tak małych miejscach jak Sabbath Stage.

Z kolei wrzucenie do B90 takich nazw jak Nile, Municipal Waste czy Death Angel też było lekkim faux pas, bo to kapele zasługujące na znacznie więcej. Organizacja scen klubowych to chyba najważniejszy materiał do przemyśleń na przyszły rok dla Mystic Coalition. Sam nie obraziłbym się, gdyby z koncertów w Drizzly Grizzly całkiem zrezygnowano, a artystów z niego rozlokowano na pozostałych czterech scenach, zaczynając festiwal np. o godzinę wcześniej (w tym roku startował codziennie o 15:30) i skracając przerwy między występami.

Municipal Waste na Mystic Festival 2025
Municipal Waste na Mystic Festival 2025

Fantastyczną natomiast decyzją dotyczącą umiejscowienia scen było przeniesienie w tym roku Desert Stage w nowe miejsce. Ta scena, tradycyjnie poświęcona klimatom stoner/doom/sludge/occult, zawsze była i wciąż pozostała najmniejszą z plenerowych scen festiwalu, jednak wreszcie zaczęła wyglądać godnie i przede wszystkim mieścić znacznie więcej osób. Komfort uczestnictwa w desertowych koncertach jest teraz nieporównywalnie większy niż kiedykolwiek wcześniej. Brawo, organizatorzy!

Znam realia festiwalowe i wiem, że nie jest łatwo tak ułożyć harmonogram czterodniowej imprezy, żeby wszyscy uczestnicy byli w 100% zadowoleni, dlatego nie zamierzam narzekać na program i zazębiające się lub całkiem się pokrywające koncerty. Przy wydarzeniu tego kalibru nie da się uniknąć czasowych kolizji, choć przyznam, że co najmniej dwie z nich były wyjątkowo bolesne. No bo jak tu z czystym sumieniem dokonać wyboru, gdy jednocześnie gra Death Angel i Vader, a parę godzin później I Am Morbid w tym samym czasie, co Tiamat? Ogólnie jednak poziom składu oceniam bardzo dobrze, chyba nawet lepiej niż edycji 2024.

Mystic Festival – miejsce dla kochających metal, ale nie tylko

Od dawna w kontekście tego festiwalu słyszy się głosy, że to taki metalowy Open’er, impreza ze znanymi kapelami dla „normików”, na którą wypada przyjechać i się polansować w social mediach, a niekoniecznie posłuchać muzyki. Pomijając fakt, że dzięki dużym nazwom przyciągającym ludzi organizatorzy mają też fundusze na zapraszanie bardziej niszowych zespołów, uważam, że tegoroczna edycja była najmniej mainstreamowa od 2022 r. Później przez dwa lata co najmniej jeden z headlinerów był zawsze bardziej przystępny i „młodzieżowy” – Ghost dwa lata i Bring Me The Horizon rok temu – a w 2025?

King Diamond – ikona tradycyjnego heavy metalu, o której ostatnie, co można powiedzieć, to że przyciąga przypadkową publiczność. In Flames i Sepultura – czego by nie mówić o obecnej, dalekiej od ideału formie tych zespołów, to jednak artyści zasłużeni i klasycy w swoich gatunkach. Okej, mieliśmy w składzie Bullet For My Valentine i Jinjer, ale z drugiej strony również Death Angel, Suicidal Tendencies, furę świetnego black i doom metalu oraz niemało tradycyjnego deathu – nie mam powodów do niezadowolenia.

Bullet For My Valentine na Mystic Festival 2025
Bullet For My Valentine na Mystic Festival 2025

Oczywiście sposobowi ogłoszenia głównych gwiazd festiwalu towarzyszyły pewne kontrowersje i zgrzyty komunikacyjne, ale głośne internetowe narzekania jakoś się na frekwencję na samej imprezie nie przełożyły. Ludzie nie zawiedli, organizatorzy w większości wypadków też, natomiast tradycyjnie zawiodła w Gdańsku pogoda. Nie było dnia bez deszczu i choć padał on z przerwami i przeważnie nie był uciążliwy, to jednak piątkowa ulewa pozostanie przeżyciem niezapomnianym. Wiadomo, nad Bałtykiem nigdy, nawet w środku wakacji, nie ma gwarancji dobrych warunków, ale przyznam, że zastanawiam się, dlaczego ekipa organizacyjna z takim uporem trzyma się początku czerwca jako terminu swojej imprezy, kiedy nawet tydzień czy dwa opóźnienia mogłyby w kontekście pogody bardzo pomóc.

Mystic Festival 2026 został już zapowiedziany w terminie 3 – 6 czerwca, więc nawet jeszcze wcześniej niż w tym roku, ale pewnie i tak spakuję sztormiak, kalosze i przyjadę piąty raz do Stoczni na to muzyczne święto. Może mnie przed tym powstrzymać tylko jakiś wypadek losowy albo wyjątkowo słaby line-up, ale o to drugie organizatorów Mystic Festivalu nie podejrzewam.

Owszem, jest to impreza duża, eklektyczna, łącząca w składzie tradycję ciężkiego grania z nowoczesnością, z którą nie jest mi po drodze, a nawet miejscami odważnie wychodząca poza gatunkowe ramy metalu (w tym roku np. Arthur Brown, John Cxnnor, Perturbator, Combichrist), jednak wciąż jak najbardziej metalowa w swym rdzeniu. Na tegorocznej edycji udało mi się zaliczyć w całości lub w dużych fragmentach 24 koncerty, czyli zaledwie około jedną czwartą wszystkich występujących zespołów. To po prostu ogrom dobra, wśród którego zawsze znajdziecie coś dla siebie, jeśli kochacie metal i jego okolice – niezależnie od konkretnego podgatunku.

Podobne artykuły

Relacja: Frontal Cortex, Cereus, Here On Earth – Klub Faust, Katowice, 13.04.2019

Paweł Kurczonek

Relacja z Metal Kommando Fest IV. Mini-festiwal, który rośnie w oczach

Piotr Żuchowski

Relacja: 3-Majówka, Wrocław 1-3.05.2017

Albert Markowicz

2 komentarze

Krzysztof 12 czerwca 2025 at 21:09

Strasznie słaba ta recenzja. Jako rozczarowanie podajesz zespołu typu Covenant których jak sam powiedziałeś „No i te przaśne, odpustowe melodyjki, które w tym zespole drażniły zawsze” po czym idziesz na koncert i dziwisz się że te melodyjki są bo przecież zespół to opowiadał.
Rozczarowaniem drugiego dnia jest Nile bo deszcz – serio? Nie wiem nawet co powiedzieć. Potem idziesz na kredki mówiąc że nie chciałeś iść i jak poszedłeś to się rozczarowałeś. Słabe. Aż dziwne że nie rozczarowała Cie apocaliptyka która grała covery metaliki no bo kto by się spodziewał.

Odpowiedz
Edward 14 czerwca 2025 at 23:30

Ogólnie moim zdaniem dobór jak i skład kapel kicha. Wychodziły mi max 3 kapele ale też bez szału. W zamian pojechałem na King Diamond , Paradise Lost , Angel Witch do Berlina i zabiło poprostu jakością. Do Kinga miałem 5 metrów i widziałem krople potu na jego czole :). Ps. Czasem zamiast kilku dni i miliona kapel zrobić mniej a bardziej jakosciowo. Oczywiście to moja opinia i tyle w temacie.

Odpowiedz

Zostaw komentarz