23 listopada 2023 r. w warszawskim klubie Hydrozagadka odbył się zorganizowany przez agencję Piranha Music koncert trzech polskich grup black metalowych. Wszyscy wykonawcy to kapele grające od niedawna, ale w większości złożone z doświadczonych muzyków z niemałym stażem scenicznym. O tym, jak zaprezentowały się w stolicy formacje Maruntuka, Yfel 1710 i Piołun, przeczytacie w niniejszej relacji.
Sprawdź inne relacje z metalowych koncertów na naszych łamach:
Maruntuka – black/sludge’owi eksperymentatorzy
Wieczór rozpoczął się od występu najmłodszej w zestawie, lokalnej formacji Maruntuka, dla której koncert u boku doświadczonych kolegów był jednym z elementów promocji debiutanckiej płyty “Ooz”, wydanej w czerwcu tego roku. Ten materiał w wersji studyjnej nie zachwycił mnie zbytnio, pewnie ze względu na swój dość eksperymentatorski charakter i nieortodoksyjne podejście do black metalowego tematu, ale miałem cichą nadzieję, że na żywo numery Maruntuki zabrzmią lepiej.
Warszawski zespół gra fuzję blacku i sludge’u, do której naprawdę trzeba się przekonać, by ją docenić. Mnie podczas koncertu zdecydowanie bardziej przypadły do gustu fragmenty, w których pokazywał na scenie swoje prostsze, bliższe tradycyjnemu black metalowi oblicze. Im więcej było dziwnych odjazdów, zahaczających nawet o post-metal, tym było niestety gorzej.
Maruntuce trzeba jednak oddać techniczną sprawność muzyków i fakt, że potrafili zbudować na scenie niezły, mocno transowy klimat. Osiągnęli też naprawdę potężne brzmienie, którego ciężar mógł być aż zaskakujący, biorąc pod uwagę, że zespół występuje jako trio i ma w składzie tylko jedną gitarę. Nadrabia za to solidną sekcją rytmiczną, w szczególności dobrze słyszalnym, dudniącym basem.
Muzyka Maruntuki jest w znacznej części instrumentalna, co też nie ułatwia jej odbioru, natomiast obowiązkami wokalnymi we fragmentach, w których głos się pojawia, dzielą się wszyscy trzej członkowie grupy. Na koncercie najlepiej w tym aspekcie zaprezentował się moim zdaniem perkusista o ksywie Wróbel, dysponujący typowo blackowym, głębokim wokalem.
Choć ściana dźwięku produkowana przez Maruntukę nie była łatwa w odbiorze, zespół niewątpliwie pokazał się z ciekawej strony. Mnie najbardziej spodobały się ich czysto black metalowe patenty, których nie było jednak wcale zbyt dużo w porównaniu z natężeniem sludge’owo-post-blackowego hałasu. Mam wrażenie, że stylistycznie Maruntuka lepiej pasowałaby do jakiejś psychodelicznej czy noise’owej imprezy niż do zespołów występujących po niej w Hydrozagadce. W lutym w tym samym klubie miał miejsce przystanek wspólnej trasy koncertowej Lasu Trumien i Guantanamo Party Program – tam w roli supportu Warszawiacy sprawdziliby się idealnie.
[newsletter]
Yfel 1710 – black metalowy koncert roku?
Po krótkiej chwili przerwy, jaką publiczność dostała na otrząśnięcie się ze sludge’owo-blackowego transu, na scenie pojawił się grający znacznie bardziej klasycznie olsztyński Yfel 1710. Projekt pod wodzą znanego z Non Opus Dei i Narrenwind Tomasza “Klimorha” Klimczyka zadebiutował w 2020 r. świetną płytą “Willa wisielców”, by dwa lata później poprawić jeszcze lepszym splitem z Martwą Aurą oraz kolejną długogrającą płytą “Zlatują się ćmy”. Do tej pory nie koncertował jednak zbyt dużo, a czwartkowy wieczór był pierwszą okazją, by zobaczyć go na żywo w Warszawie.
Setlista Yfel 1710 składała się głównie z utworów z ostatniego albumu, który podoba mi się trochę mniej od poprzedników, ale kawałki ze “Zlatują się ćmy” wypadły na żywo równie dobrze, co wcześniejszy materiał, i zdecydowanie bardziej przekonująco niż na płycie. Ich wersje studyjne są dość “gęste” produkcyjnie, a wokale znacznie mniej zrozumiałe niż na poprzednich wydawnictwach grupy. W Hydrozagadce wszystko zabrzmiało zaś niezwykle selektywnie, a świetne nagłośnienie wokalu Klimorha sprawiło, że można było się delektować każdym słowem jego pokręconych liryków.
1710 to rok, w którym Polskę nawiedziła epidemia dżumy, a większość tekstów Yfel 1710 traktuje właśnie o zarazie i śmierci, a także opowiada prawdziwe tragiczne historie miejsc w Olsztynie, rodzinnym mieście grupy. Usłyszeliśmy zatem opowieść o tytułowej “willi wisielców” z debiutu, czyli utwór “Warszawska 107”, kawałek o nazistowskim zbrodniarzu Eriku Kochu “Barczewskie noce 2”, a także m.in. “Zbieracza ciał”, “Przybądź Diable” czy “Wszystko, co sprawi, że będzie nas mniej”.
Klimorh to doświadczony muzyk, który niejeden koncert już zagrał, ale podczas występu Yfel 1710 widać było, że mimo ponad 20 lat na scenie cały czas mu się chce i czerpie przyjemność z grania na żywo. W przerwach między utworami ocierał twarz ręcznikiem, przez co już po drugim kawałku zniknął z niej prawie cały obowiązkowy blackowy make-up, ale absolutnie nikomu to nie przeszkadzało. Zarówno od lidera grupy, jak i towarzyszących mu muzyków cały czas biła ogromna pasja i zaangażowanie, które udzieliły się również publiczności.
Był to koncert świetny pod każdym względem – doskonale zagrany i zaśpiewany, dobrze nagłośniony, bardzo emocjonalny, z odpowiednio trupią atmosferą, a jednocześnie widoczną frajdą występujących na scenie muzyków. Mam do niego właściwie tylko jeden zarzut – był zdecydowanie za krótki, przez co zabrakło w setliście miejsca dla kilku utworów, które miałem nadzieję usłyszeć.
Tym niemniej ten około czterdziestominutowy występ był absolutnie najlepszym black metalowym koncertem, na jakim byłem w tym roku, a ponieważ miałem ostatnio okazję zaliczyć na żywo nazwy takie jak Watain, Profanatica czy Furia, konkurencja była naprawdę mocna. Sytuacja może się co prawda szybko zmienić, bo już za kilka dni w tym samym klubie zagra islandzkie Misþyrming, które koncertowo potrafi pozabijać jak mało kto we współczesnym black metalu, ale o tym koncercie przeczytacie już niedługo w kolejnej relacji 🙂
Piołun – stara dobra szkoła polskiego blacku
Gwiazdą wieczoru był lubelski Piołun – formacja o dorobku mniejszym niż Yfel 1710, ale również złożona z doświadczonych muzyków, której mózgiem jest Łukasz “Sorh” Barański, związany choćby z Blaze of Perdition i Mānbryne. Spotkałem się z głosami, że ich wydany w zeszłym roku debiut “Rzeki goryczy” to jedna z najlepszych nowych rzeczy w polskim black metalu. Sam może nie podzielam aż tak entuzjastycznych opinii, ale na pewno jest to solidna i godna uwagi płyta, a że Piołun również nie należy do najaktywniejszych koncertowo zespołów, zobaczyć go po raz pierwszy w Warszawie było dużą gratką.
Lublinianie zaczęli punktualnie o 21:30 i uraczyli publikę dużą dawką oldschoolowego black metalu, okraszonego charakterystycznym sznytem polskiej szkoły. Przez większość czasu było więc agresywnie i do przodu, ale też ze sporą dawką melodii i specyficznej melancholii. Skojarzenia z ostatnimi dokonaniami Blaze of Perdition nasuwają się same i nie jest to bynajmniej zarzut.
Piołun oczywiście skupił się na prezentacji materiału z debiutu, ale w setliście pojawił się też jeden nowy, niepublikowany jeszcze utwór, zatytułowany “Czas”. Po około 40 minutach grupa zakończyła swój występ numerem “Antychryst”, w wersji studyjnej wieńczącym też ich pierwszą płytę.
Zespół zaprezentował się naprawdę dobrze i, podobnie jak Yfel 1710, moim zdaniem za krótko. Co prawda Piołun nie ma dużo więcej materiału niż to, co i tak zagrał, ale oceniając imprezę całościowo, trzy koncerty po około 40 minut każdy, zakończone lekko po godzinie 22, zostawiły po sobie spory niedosyt. Zwłaszcza że były to naprawdę dobre występy, dodatkowo bez zarzutu nagłośnione i oświetlone. Za bezproblemową organizację wydarzenia należy się więc klubowi Hydrozagadka i agencji Piranha Music duży plus, a lekki minus – warszawskiej publiczności, która nie stawiła się tego wieczoru szczególnie licznie.
Wiadomo, że w stolicy ciekawe koncerty odbywają się właściwie co chwilę (jeszcze raz przypominam o Misþyrming!), a inflacja nie pomaga w tym, by chodzić zawsze i na wszystko, ale trochę żałuję, że sporo warszawskich black metalowców odpuściło tak ciekawe wydarzenie. Klub może nie świecił pustkami całkowicie, ale jednak przez cały wieczór na sali było nadspodziewanie luźno.
Uważam, że zarówno Piołun, jak i przede wszystkim Yfel 1710 zasługują na wyższą pozycję niż ta, którą obecnie cieszą się na rodzimej scenie, oraz większe zainteresowanie fanów ekstremalnego metalu. Jako że mówimy o zespołach koncertujących rzadko i od niedawna, zobaczenie ich razem na żywo było naprawdę sporym przeżyciem. W tym roku Piołun będzie można złapać jeszcze 2 grudnia w Toruniu na urodzinowej imprezie Piranha Music. Jeśli będziecie w tym czasie w mieście Kopernika lub okolicach, koniecznie zajrzyjcie do klubu NRD – warto!