25 września w stołecznym klubie Stodoła odbył się jedyny polski koncert trasy „Domination European Tour” niemieckich power metalowców z Primal Fear, których supportował zespół Eleine. Jak wypadły na scenie obie grupy? Czy frekwencja dopisała, a organizacja stanęła na wysokości zadania? Odpowiadamy w poniższej relacji z wydarzenia.
Czytaj też: Relacja z koncertu Dark Angel. Mroczny Anioł powrócił w wielkim stylu
Eleine – trochę symfonii na otwarcie wieczoru
Bramy klubu przy ul. Batorego w Warszawie otworzyły się w czwartkowy wieczór o godzinie 19, a około 19:40 na scenie szalał już pierwszy z dwóch występujących tego dnia zespołów. Szwedzi z Eleine wykonują symfoniczny power metal z damskim wokalem w wykonaniu frontmenki Madeleine Liljestam i, co ciekawe, grają na dwie gitary elektryczne, ale bez basisty. Stylistyka ta leży, delikatnie mówiąc, dość daleko od tego, co w metalu lubię najbardziej, ale muszę przyznać, że Eleine jest zespołem dobrym w swojej konwencji i całkiem przekonującym na żywo.
Ich trwający około 50 minut występ brzmiał bardzo solidnie, szczególnie duże wrażenie robiły naprawdę fajne gitarowe solówki, a kapela kipiała dynamiką i energią. Tak naprawdę tylko głos Madelaine, liderki i współzałożycielki grupy, nieco odstawał od reszty – moim zdaniem jej wokal, choć niewątpliwie technicznie bardzo dobry, jest trochę zbyt „ugrzeczniony” i ma za mało metalowego wygaru. Rozumiem, że tak ma być i akceptuję symfoniczno-operową konwencję, choć jak wspomniałem, nie należy ona do moich ulubionych. Nie zmienia to jednak faktu, że koncert Eleine był naprawdę okej, zwłaszcza że instrumentaliści zespołu bardzo dali radę.
Primal Fear – wyjątkowy power metal zza zachodniej granicy
Pół godziny przerwy na zmianę scenografii i punktualnie o 21 z głośników leciało już intro zwiastujące początek występu Primal Fear. Niemiecki power metal najczęściej, poza kilkoma chlubnymi wyjątkami, kojarzy się z muzyką dość toporną, kiczowatą i pompatyczną, ale załoga Ralfa Scheepersa należy właśnie do tych nielicznych wyjątków. Do ich wczesnej twórczości mam stosunek mocno sentymentalny, a że nie widziałem ich na żywo równe 20 lat, byłem bardzo ciekaw w jakiej są formie, zwłaszcza po ostatnich zmianach składu i najnowszej, nadspodziewanie dobrej płycie „Domination”.
Najkrócej rzecz ujmując, absolutnie nie zawiedli. Powiem więcej, był to chyba jeden z najlepszych klubowych koncertów, na których byłem w tym roku. Może otwierający setlistę „Destroyer” odegrany został jeszcze trochę zachowawczo i z pewną nieśmiałością, ale już kolejny nowy numer, „I am the Primal Fear” zabrzmiał dokładnie tak, jak powinien – ciężko, potężnie, energetycznie i bardzo przebojowo, porywając publikę pod sceną do zabawy i wspólnego śpiewania.
Sam zespół też dał się porwać emocjom, a uśmiechy nie schodziły z twarzy jego członków przez cały wieczór. Ralf po niemal każdym utworze dziękował zgromadzonym w Stodole fanom za wsparcie, a nowa gitarzystka Thalìa Bellazecca była prawdziwym wulkanem energii i dobrego humoru. Trochę bardziej statycznie prezentował się tylko weteran składu, Mat Sinner, no ale nie wymagajmy za wiele od sześćdziesięciolatka, który nie tak dawno ledwo uszedł z objęć śmierci po poważnym ataku serca. Choć w kilku momentach nawet jemu udzieliła się świetna atmosfera wydarzenia.

Lista utworów, czas trwania i ogólne wrażenia z koncertu Primal Fear
Jeśli chodzi o dobór kawałków Primal Fear na ten dość długi, niemal półtoragodzinny występ, to zespół oczywiście postawił w większości na nowe numery, ale znalazł również czas na rzeczy starsze. Były więc: „Chainbreaker” i wykonany na zakończenie „Running in the Dust” z debiutu, „Final Embrace” z „dwójki”, tytułowy numer z mojego ukochanego „Nuclear Fire”, czy też przejmujące, hymniczne „Metal is Forever”. Nie zabrakło także niespodzianek – instrumentalnego „Hallucinations” czy też wykonanej a cappella ballady „Hands of Time”, podczas której obowiązkami wokalnymi podzielili się: Scheepers, Sinner i drugi gitarzysta Magnus Karlsson.

Zespół stanął na wysokości zadania, serwując fanom doskonałe rock’n’rollowe show, niepozbawione zarówno ogromnej ilości czadu, jak i chwil wzruszeń. Ralf Scheepers pokazał, że mimo wieku wciąż jest w niesamowitej formie wokalnej, a instrumentaliści nie ustępowali mu poziomem ani trochę. Co tu dużo mówić, Primal Fear odstawił po prostu doskonałą sztukę, wcale nie gorszą, a może nawet jeszcze lepszą niż te 20 lat temu, gdy widziałem ich na Stadionie Śląskim przed Iron Maiden, kiedy to grali w naszym kraju po raz pierwszy. Oby wracali częściej!
Organizacja koncertu w klubie Stodoła – jak było, jak będzie?
Warto wspomnieć, że ten wspaniały koncert zorganizowany został w całości siłami samego klubu Stodoła bez wsparcia żadnej agencji bookingowej, co ostatnio nie zdarza się zbyt często. No i podobnie jak pod względem artystycznym, tak organizacyjnie i realizacyjnie nie mam się do czego przyczepić. Wszystko odbyło się zgodnie z rozpiską czasową, a nagłośnienie i oświetlenie stały na bardzo wysokim poziomie.
Stodoła dysponuje fajną, dużą salą, która tego wieczoru była wypełniona może w połowie, albo i nawet mniejszej części. Niestety frekwencja nie dopisała, a szkoda, bo koncert Primal Fear był po prostu porywający i nieobecni mogą tylko żałować, że ich tam zabrakło. Pamiętam, że klub ten był kiedyś bardzo ważnym miejscem na metalowej mapie Warszawy, ale w ostatnim czasie kapele wykonujące nasz ulubiony gatunek muzyczny nie goszczą w nim już tak często. Mam jednak nadzieję, że ten stan rzeczy się zmieni, a sami organizatorzy nie zrażą się do zapraszania kolejnych metalowych zespołów w swoje progi. Bo poza rozczarowującą frekwencją, pod żadnym innym względem o rozczarowaniu nie ma mowy! To był po prostu wspaniały wieczór z tradycyjnym heavy/power metalem w roli głównej.
Zdjęcia z koncertu: Łukasz Marciniak, Luxus Photo