Koncertowa końcówka lutego 2025 r. w Polsce stała pod znakiem wielkich legend tradycyjnego heavy metalu. Jeszcze nie zdążyły opaść emocje po fantastycznych występach Saxon w Krakowie i Warszawie, a już po paru dniach stołeczną Proximę odwiedził zespół Queensrÿche, by dać tam jedyny polski koncert w ramach swojej trasy “The Origins Tour”. Poniżej znajdziecie kilka słów o tym, w jakiej kondycji są obecnie słynni Amerykanie.
Czytaj też: Relacja z koncertu Saxon. Stara gwardia w świetnej formie
Night Demon – heavy metalowe galopady i doomowe zwolnienia
Zanim na scenie pojawili się klasycy z Queensrÿche, wtorkowy wieczór 25 lutego otworzyła kalifornijska formacja Night Demon. Tercet z USA koncertuje w Polsce dość często, ale ja widziałem ich w akcji po raz pierwszy i muszę przyznać, że wrażenie zrobili co najmniej przyzwoite.
Night Demon solidne heavy metalowe łojenie w starym stylu podlewa sporą dawką mrocznego klimatu, tradycyjne galopady przeplatając spokojnymi, akustycznymi momentami oraz potężnymi, iście doom metalowymi zwolnieniami. To połączenie nie dla każdego jest strawne, mnie samemu najbardziej podobały się te bardziej dynamiczne fragmenty koncertu, ale trzeba przyznać, że to, co w wolnych partiach wyprawiał na basie pan Jarvis Leatherby, zostanie w pamięci na długo. Być może to kwestia specyficznego nagłośnienia całego występu, podczas którego „doły” były bardzo mocno wyeksponowane, ale brzmienie instrumentu lidera Night Demon naprawdę urzekało.
Jeśli chodzi o setlistę, panowie postawili głównie na swój najnowszy album „Outsider”, jednak na koniec usłyszeliśmy dwa utwory z debiutanckiego EP: podniosły, wręcz lekko kiczowaty (ale w pozytywnym znaczeniu) „The Chalice”, podczas którego na scenie pojawiła się zakapturzona Śmierć z tytułowym kielichem w ręce, oraz „Night Demon” – krótki, intensywny strzał, który na chwilę przeniósł wszystkich zgromadzonych na sali w czasy świetności brudnego, rock’n’rollowego speed metalu. Bardzo mocne zwieńczenie udanego występu.
Queensrÿche – jest życie bez Geoffa Tate’a
Nie będę udawał, że jestem jakimś wielkim fanem czy znawcą twórczości Queensrÿche. Był to dla mnie zawsze zespół jednej wybitnej płyty, „Operation: Mindcrime”, ale jego inne dokonania znałem raczej pobieżnie. Jednak gdy nadarzyła się okazja, by zobaczyć tę legendarną kapelę w Warszawie, nie mogłem jej przegapić, zwłaszcza że podczas „The Origins Tour” wykonuje ona swój najstarszy materiał, a także dlatego, że niedawno miałem możliwość zobaczyć w akcji Geoffa Tate’a i bardzo byłem ciekaw, w jakiej formie są jego byli koledzy z macierzystego zespołu.
Grupa Queensrÿche rozpoczęła koncert, podobnie zresztą jak całą swoją karierę, od jednego ze swych hymnów, potężnego „Queen of the Reich”, otwierającego jej debiutanckie EP z 1982 r. Później usłyszeliśmy kolejne numery z mini-albumu, w tym wieńczące go wspaniałe „The Lady Wore Black”, po czym zespół przeszedł do prezentacji w całości swojej pierwszej płyty długogrającej, „The Warning”.
Omawiając wykonania takich numerów jak „Warning”, „En Force” czy „Take Hold of the Flame”, nie mogę powstrzymać się od pewnych porównań. Co prawda ze składu, który nagrywał ten album w 1984 r., w Proximie zobaczyliśmy tylko gitarzystę Michaela Wiltona i basistę Eddiego Jacksona, ale trzeba przyznać, że wszyscy instrumentaliści stanęli na wysokości zadania i stara muzyka Queensrÿche nawet w nowym składzie brzmi na żywo naprawdę dobrze.
Osobna kwestia to wokal. Wiele osób twierdzi, że jedynym prawdziwym głosem Queensrÿche był Geoff Tate i że po jego odejściu ten zespół właściwie nie ma racji bytu. Prawdą jest jednak, że Todd La Torre śpiewa w kapeli już od 13 lat i nagrał z nią cztery płyty, więc chyba zadomowił się w Queensrÿche całkiem nieźle, a pogłoski o śmierci zespołu bez Tate’a okazały się mocno przesadzone. A jak Todd wypada na żywo? Świetnie! Byłem naprawdę pod wrażeniem mocy i skali jego głosu. Fantastycznie wyciągane „góry”, klimatyczne, głębokie „doły” i specyficzny feeling oraz zaangażowanie, które wywołuje wrażenie, że La Torre śpiewa swoje własne numery, a nie piosenki nagrane czterdzieści lat temu przez kogoś innego. Nie jest on może zbyt wylewnym frontmanem, jeśli chodzi o kontakt z publicznością, ale wokalistą na pewno bardzo dobrym.
Po odegraniu całego „The Warning” panowie zeszli ze sceny, ale nie mogli pozostać obojętni na głośno wywołującą ich zza kulis publiczność, więc po kilku chwilach wyszli do nas ponownie. No i tutaj ciekawostka. Na poprzednich koncertach trasy „The Origins” Queensrÿche wykonywało na bis kilka utworów z płyt „Rage for Order”, „Empire” oraz „Operation: Mindcrime”, w tym kultowe „Eyes of the Stranger”, i bardzo liczyłem, że ten właśnie numer usłyszę również w Warszawie. Tymczasem z nieznanych przyczyn w Proximie pojawiły się tylko dwa bonusowe utwory, w dodatku zupełnie inne niż zwykle, co wywołało pewną konsternację u osób, które śledziły wcześniejsze koncerty trasy i znały setlisty z Budapesztu, Wiednia czy Monachium. W kolejce do szatni usłyszałem jednego z fanów opowiadającego komuś, że przyjechał na warszawski koncert specjalnie z innego miasta tylko po to, by usłyszeć właśnie „Eyes of the Stranger”. No cóż, kolego, nie tym razem…
Podsumowanie – legendy w cieniu innych legend
Jak wypada na żywo Queensrÿche A.D. 2025? Poza dość dziwną decyzją w kwestii bisów, koncert trzeba zaliczyć do jak najbardziej udanych. Instrumentaliści pokazali dobrą formę techniczną, wokalista, choć zadanie miał niełatwe, poradził sobie wręcz znakomicie, nagłośnienie było porządne, no i sam pomysł na wykonanie w całości dwóch pierwszych, legendarnych nagrań grupy należy uznać za bardzo ciekawy. Panowie zaprezentowali się naprawdę fajnie, występ mi się podobał, a pewnie podobałby się jeszcze bardziej, gdyby nie jeden mały problem.
Tym problemem był fakt, że zaledwie dwa dni wcześniej grał w Warszawie zespół Saxon, w dodatku prezentujący w całości jeden ze swoich najważniejszych albumów, „Wheels of Steel”. Po tym, jak fenomenalnie w Progresji wypadł Biff Byford i spółka, każdy inny heavy metalowy zespół miałby spory kłopot, żeby zrobić lepsze wrażenie od nich, i to stwierdzenie dotyczy również Queensrÿche. W korespondencyjnym pojedynku metalowych ikon zdecydowanie wygrali Brytyjczycy, co absolutnie nie znaczy, że Amerykanie zagrali słabo. Wręcz przeciwnie, tylko że niestety rywal był w szczytowej formie.
Fotografia nagłówkowa: materiały promocyjne