To był wietrzny i mocno deszczowy wieczór we Wrocławiu, idealny aby czcić szatana i wybrać się na metalowy koncert. A że główną gwiazdą był legendarny Tom G. „Warrior” i jego Triptykon, to w zasadzie nie było nad czym się zastanawiać. Ta noc miała jednak kilku bohaterów, a jednym z nich było samo Centrum Koncertowe A2 – nowe miejsce na wrocławskiej i ogólnopolskiej mapie eventowej. Miejsce, które szczerze mówiąc przerosło moje oczekiwania…
A2 jest nieformalnym następcą zamkniętego niedawno klubu Alibi, który możecie kojarzyć z kilku naszych wcześniejszych relacji, jednak nowa miejscówka z poprzednią tak naprawdę nie ma wiele wspólnego. I nie chodzi wyłącznie o zupełnie nową lokalizację, ale tak naprawdę, praktycznie o wszystko. A2 jest duże, mieści się w industrialnej hali z bardzo wysokim sufitem, i swoim kształtem przypomina nieco wielki prostokąt. Z tego co wiem, wchodzi tam około 2000/2500 osób, tak więc znacznie więcej niż do starego Alibi. Bary, szatnia oraz toalety „przyklejone” są jak najbliżej ścian, a stoliki i miejsca siedzące umieszczone są daleko od sceny. Dzięki takiemu zaaranżowaniu przestrzeni, płyta jest naprawdę spora, a brak praktycznie jakichkolwiek większych elementów zasłaniających widok sprawia, że scena jest dobrze widoczna praktycznie z każdego punktu w lokalu. W A2 jest naprawdę dużo miejsca ale jest też dosyć mrocznie. Hala jest mało – ale za to dobrze – oświetlona (chodzi przede wszystkim o jakość lamp), chociaż momentami światła padały tak, że nie było dobrze widać muzyków na scenie. Zupełnie osobny temat to dźwięk i nagłośnienie, jedno z lepszych jakie słyszałem w Polsce. Nie wiem jak było na innych koncertach w A2, ale ten był w większości znakomicie nagłośniony, bardzo dobrze słychać było poszczególne instrumenty i żaden nie dominował nad całością. Na początku przez chwilę stałem nawet tuż przy samym głośniku, i mimo że było bardzo głośno, a ze sprzętu leciały przecież iście piekielne dźwięki, ani razu „nie urwało mi głowy” i dało się wytrzymać. Zarówno niskie, jak i wysokie dźwięki, które w Alibi często rozwalały bębenki, tutaj brzmiały dobrze, na co wpływ mają też na pewno świetnie wygłuszone ściany. W A2 spokojnie mogłyby grać zespoły kalibru Anthrax, Testament czy – powiedzmy – Marilyn Manson, nie mówiąc już o takich grupach jak Gojira, Mastodon, Opeth, Meshuggah czy Behemoth. Zanim jednak na dobre popuszczę wodze fantazji, wrócę do piątkowego wieczoru, bo to przecież artyści wtedy występujący stanowią główny punkt tej relacji.
Na początek, widownie rozgrzewała polska Mord ’A’ Stigmata, band cieszący się sporym zainteresowaniem metalowej społeczności. Panowie wyszli na scenę o godzinie 19:00 i wtedy właśnie wszyscy po raz pierwszy zaczęli przecierać oczy i uszy ze zdumienia. Wiem, że po raz kolejny wracam do chwalenia A2, ale naprawdę nie pamiętam żebym słyszał kiedyś tak dobrze brzmiący i nagłośniony support. Mówimy o kapeli, grającej jako pierwsza z czterech na tej mini trasie, a jej występ brzmiał lepiej niż w przypadku niejednego zagranicznego headlinera na różnych innych koncertach. Zaryzykuję stwierdzenie, że grupa pod tym kątem wypadła nawet lepiej niż sam Triptykon! Muzycy promują obecnie swoje ostatnie dzieło, zawierająca cztery utwory płytę „Hope” i widać było, że ich sztuka spotyka się ze sporym entuzjazmem publiczności. Mord ‘A’ Stigmata słyszałem bardzo dobrze, za to praktycznie w ogóle nie byłem w stanie ich dostrzec, bowiem – i tutaj mały minus dla A2 – maszyna do produkcji dymu była tak tego wieczoru eksploatowana, że zadymiła praktycznie całą scenę. Momentami nie było dosłownie nic widać, a gęsta mgła gryzła w oczy i gardło. Nieco lepiej było podczas koncertu kolejnego bandu, czyli Blaze of Perdition. Na tyle dobrze, że dało radę nawet przyjrzeć się zamaskowanym muzykom. Lubelska grupa zmasakrowała słuchaczy swoim mocarnym black metalem, piekielnym wokalem oraz zabójczymi blastami, choć całość nie brzmiała już tak dobrze, jak w przypadku poprzedników. Nieco oddechu oraz więcej melodii wprowadziła kolejna grająca tego wieczoru kapela, niemiecki Secrets of The Moon. Zespół grający swoistą mieszankę black metalu i occult rocka, zaprezentował się bardzo dobrze, widać też było że ma kilku wiernych fanów, którzy pod sceną śpiewali teksty utworów. Muzycy zaprezentowali zarówno starszy, jak i nowszy materiał, usłyszeliśmy też reprezentację ich ostatniego jak na razie albumu „Sun”, ze znakomitym „Man Behind the Sun” na czele. Warto też po raz kolejny zaznaczyć, że nad mrocznym i tajemniczym klimatem koncertu cały czas rzetelnie „czuwali” ludzie od świateł oraz człowiek odpowiedzialny za maszynę do wytwarzania dymu, która po raz kolejny kopciła niemiłosiernie.
Po krótkiej chwili przerwy, na scenie pojawiły się piękne odwrócone krzyże oraz jeszcze piękniejsze grafiki nieodżałowanego Hansa Rudolfa Gigera, zwiastujące nieuchronne nadejście bestii. Tłum pod sceną zgęstniał i dosłownie chwilę po 22:00 owacyjnie przywitał Toma G. „Warriora” oraz jego drużynę. Zaczęli od potężnego „Procreation (of the Wicked)” Celtic Frost, z albumu “Morbid Tales”. Jest mrocznie, jest bardzo ciężko i po raz kolejny, wszystko bardzo dobrze słychać. Następny w kolejce „Dethroned Emperor” jeszcze raz ucieszył wszystkich fanów Celtic Frost, a zagrana po nim „Goetia” była dopiero pierwszym utworem Triptykon jaki usłyszeliśmy tego wieczoru. Podczas następnych trzech kawałków, pod sceną zaczęło tworzyć się już istne piekło. Najpierw poleciał „Ain Elohim” z repertuaru Celtic Frost, potem „Tree of Suffocating Souls” Triptykonu oraz “Circle of Tyrant” z krążka „To Mega Therion” Frostów. Te numery były chyba najlepiej przyjętymi tego wieczoru i rozkręciły pogo na płycie na dobre. Chwila oddechu przyszła dopiero wraz z następnym w secie „Auroare”, pięknym, niezwykle klimatycznym i wciągającym utworem z ostatniego wydawnictwa Triptykon, „Melana Chasmata”. Z tej samej płyty pochodzi też zagrany chwilę później „Altar of Deceit”, mega ciężki, powolny walec, wgniatający w ziemię swoją mocą. Młyn pod sceną rozkręcił się ponownie podczas szybkiego „Morbid Tales”, ostatniego tego wieczoru numeru Celtic Frost, a na koniec, muzycy zagrali trwający prawie 20 minut, pochodzący z pierwszego albumu Triptykon „The Prolonging”. Długi, wielowątkowy utwór, przytłaczający wręcz swoim ciężarem.
I to by było na tyle, myślę że nikt nie powinien czuć się tym występem zawiedziony. Dostaliśmy sporo klasyki spod znaku Celtic Frost, co szczególnie ciepło przyjęli nieco starsi fani, a i nie zabrakło też najlepszych momentów z dwóch płyt Triptykon. Thomas G. „Warrior” wielokrotnie powtarzał w wywiadach, że czuje się w Polsce bardzo dobrze, a polska publiczność traktuje go wyjątkowo hojnie, i to zdecydowanie dało się odczuć podczas wrocławskiego koncertu. W przerwach między utworami, tłum kilkukrotnie nie pozwalał rozpocząć muzykom następnego kawałka, głośno i długo skandując pseudonim lidera oraz nazwy jego kapel. Muzyk odwdzięczył się później za to przyjęcie cierpliwie rozdając wszystkim chętnym autografy oraz pozując do zdjęć.
Szans na reaktywację Celtic Frost w najbliższej przyszłości raczej już nie ma, kilka lat temu Fischer odrzucił opiewającą na 100 tysięcy euro propozycję godzinnego występu na festiwalu Wacken Open Air, a teraz skupia się na swoim nowym projekcie. Dobrze zatem, że jest Triptykon, bo nie dość że wydał już dwa znakomite albumy, to jeszcze pozwala fanom Celtic Frost szaleć na żywo do swoich ulubionych kawałków z przeszłości. Chodzę na wiele różnych koncertów, bardziej lub mniej metalowych, jednak tutaj naprawdę nie było żartów. To był Metal przez duże „M”. Ugh!