Varsovia Metal Fest to nowa cykliczna inicjatywa na koncertowej mapie Warszawy, dedykowana fanom klasycznego hard rocka i heavy metalu. Początkowo impreza miała być jubileuszowym koncertem Grzegorza Kupczyka z okazji 40-lecia jego działalności artystycznej, ale wraz z kolejnymi ujawnianymi gośćmi stopniowo przeradzała się w mały festiwal. Jego pierwsza edycja odbyła się 11 stycznia tego roku, a nasza redakcja miała przyjemność w niej uczestniczyć. Jak wypadły zaproszone zespoły i czy pod względem organizacyjnym jest potencjał na więcej? Między innymi o tym przeczytacie w poniższej relacji.
Czytaj też: Relacja z Metal Kommando Fest VI. Przełomowa edycja klubowego festiwalu?
Killuminati – klasyczne hard’n’heavy na start
Sobotni wieczór w warszawskim VooDoo Club rozpoczął występ zespołu Killuminati. Nie byłem na nim wprawdzie od samego początku, ale ta część koncertu, którą widziałem, zrobiła naprawdę solidne wrażenie. Killuminati gra mocno klasyczne hard’n’heavy, w szybszych partiach nieco thrashujące, z naprawdę świetną pracą perkusji i absolutnie nieodkrywczymi, ale całkiem fajnymi riffami.
Choć grupa ma w dorobku wydawniczym tylko jedną EP-kę, tworzą ją muzycy doświadczeni, jak choćby obsługujący gitarę i mikrofon Mariusz Juriewicz, znany również jako wokalista Jaguara – i ich obycie sceniczne naprawdę czuć. Może nie grają nic wielkiego, ale robią to z pasją i sercem, a warszawskiej publiczności zafundowali naprawdę godne otwarcie festiwalu.
Muzycy Killuminati zeszli ze sceny o godzinie, o której pierwotnie miał już zaczynać się koncert kolejnego zespołu w rozpisce. Zaowocowało to kilkunastominutową obsuwą, którą jednak w trakcie wieczoru udało się nieco zniwelować i ostatecznie nie okazała się uciążliwa. Tak oto w okolicach godz. 19 na deskach zameldował się kolbuszowski Iron Head.
Iron Head – nowoczesny rodzynek na dziaderskim feście
To młoda kapela, która mimo że debiut płytowy zaliczyła dopiero w 2022 r. już dorobiła się sporego grona oddanych ultrasów, co było widać podczas festiwalu. Nie skłamię pisząc, że właśnie na występie Iron Head było na sali najwięcej ludzi, i to wcale nie tylko bardzo młodych. Sam zespół gra za to mocno nowocześnie, dość trafnie definiując swoją twórczość jako „heavy metal core”.
Są tu obecne klasycznie heavy metalowe galopki i iście maidenowskie melodyjki, obficie poprzetykane core’owymi breakdownami i okraszone podwójnym wokalem: czystym damskim oraz męskim screamem. No i o ile pod względem instrumentalnym było nawet lepiej niż się spodziewałem, o tyle te wokale i wyrażane nimi teksty okazały się dla mnie niestety nie do przejścia. Mało rzeczy mierzi mnie bardziej we współczesnym metalcorze niż ekspresja śpiewaków wykonujących ten gatunek.
Nie ma co się silić na kurtuazję – muzyka Iron Head to zupełnie nie mój klimat, nie byłem ich fanem przed koncertem i na pewno nie zostanę nim po koncercie. Trzeba jednak grupie oddać, że zaprezentowała w Warszawie sceniczną energię, która totalnie porwała tłum i jako jedyna tego wieczoru potrafiła rozkręcić konkretny moshpit pod sceną.
W składzie imprezy zorientowanej na metalowych dziadersów (i nie piszę tego złośliwie, bo w sumie sam już do nich należę) Iron Head było jedynym nowoczesnym rodzynkiem, który miał tego wieczoru w VooDoo własna publikę, a ta zgotowała mu bardzo gorące przyjęcie. Co prawda część fanów zespołu po jego występie opuściła lokal, nie czekając na koncerty kolejnych kapel, ale to akurat było chyba do przewidzenia.
Aquilla – najlepszy polski retro metal
Po Iron Head na scenie zainstalował się kolejny przedstawiciel młodszego metalowego pokolenia, warszawska Aquilla. O ile o ich poprzednikach trochę się rozpisałem, i to może niezbyt pozytywnie, to tutaj będzie krótko, bo po prostu nie ma się nad czym rozwodzić – Aquilla to moim zdaniem najlepsza młoda polska kapela grająca tradycyjny „retro” heavy metal, hołdujący klasyce lat 80., ale w swoim stylu i bez ordynarnego kopiowania.
W VooDoo po raz kolejny potwierdzili swoją pozycję w środowisku oraz udowodnili, że zwycięstwo w polskich eliminacjach do zeszłorocznego Wacken Metal Battle i późniejszy wyjazd na konkurs podczas tego legendarnego festiwalu, gdzie zajęli drugie miejsce, nie były dziełem przypadku. Klasyczne heavy bez udziwnień, przebojowe, chóralnie odśpiewywane refreny, wirtuozerskie solóweczki, charyzma Kapitana Paradoxa za mikrofonem, cover Riot „Swords and Tequila” zagrany na zakończenie – no rewelacja! Uwielbiałem Aquillę z poprzednim wokalistą, ale aktualny, choć śpiewa nieco inaczej i musiałem się do tego trochę przyzwyczaić, w niczym mu nie ustępuje. Świetny występ, ale mogliby panowie w końcu wypuścić tę zapowiadaną już od zeszłego roku drugą płytę…

Destroyers – skrócona lekcja historii
Chwilę przed godziną 21 klub VooDoo zalała potężna fala nostalgii. Na scenie pojawił się zespół Destroyers, i to ponownie z basistą Wojtkiem Szyszko, który ostatnio ze względów zdrowotnych odpuszczał koncertowanie z kolegami. Destroyers to kapela dla jednych klasyczna i kultowa, przez drugich wyśmiewana i wyszydzana, ale niepodważalnym faktem jest, że to przede wszystkim kawał historii polskiego metalu – oczywiście ze wszystkimi jasnymi i ciemnymi tej historii stronami.
Kumam, że można Destroyers nie lubić i nazywać „Nocnym Kochankiem PRL”, ale jeśli przymkniemy oko na ultrakiczowate teksty Marka Łozy, to muzycznie mamy do czynienia z naprawdę fajnym heavy/thrashem, i to zarówno w najstarszych numerach z drugiej połowy lat 80., jak i tych z ostatniej płyty, nagranej już po reaktywacji grupy w 2019 r.
Podczas Varsovia Metal Fest Destroyersi zaserwowali publiczności niemal wszystko, co najlepsze, z obu er swojej działalności. Było dobre brzmienie, duży luz i dystans, a także trochę scenicznych rekwizytów i „przebieranek” – podczas otwierającej koncert „Zemsty roninów” Marek wymachiwał repliką katany, a „Czarną śmierć” zaśpiewał w pelerynie i masce doktora plagi. Ze starych utworów nie zabrakło „Krzyża i miecza”, „Młota na Świętą Inkwizycję”, „Nocy królowej żądzy”, „Złych” i moich ulubionych „Czarnych okrętów”.
Niestety, aby nadrobić opóźnienie w czasówce i umożliwić gwieździe wieczoru start zgodny z planem, panowie musieli trochę skrócić swój set, w związku z czym nie usłyszeliśmy zapowiedzianej przez Marka i głośno wywoływanej przez publiczność „Carycy Katarzyny”. Ostatecznie nie mogę ocenić koncertu Destroyers inaczej niż pozytywnie, ale lekki niedosyt jednak pozostał.

Grzegorz Kupczyk – nowy zespół, ten sam głos
Po koncercie Destroyers nastąpiła dłuższa przerwa, podczas której odbyło się m.in. meet & greet z zespołami, aż wreszcie na scenie stanęła wspomniana gwiazda wieczoru, czyli Grzegorz Kupczyk we własnej osobie – legenda polskiego rocka i metalu, dawny głos Turbo i Non Iron, założyciel CETI, a także członek wielu innych muzycznych projektów. Według wcześniejszych zapowiedzi na koncercie celebrującym 40-lecie działalności artystycznej wykonać miał materiał z najnowszej solowej płyty oraz największe przeboje Turbo.
Występ rozpoczął się od kilku numerów z zeszłorocznego albumu, jakże oryginalnie zatytułowanego „Grzegorz Kupczyk”. Zabrzmiały one fajnie, ale nie będę udawać, że jestem jakimś wielkim koneserem solowej twórczości Grzegorza. Nie, zdecydowanie bardziej czekałem na stare klasyki i całkiem niezłą ich dawkę otrzymałem w późniejszej części setu. Zaczęło się od „Szalonego Ikara” z debiutu Turbo, potem Grzegorz z kolegami przeszli do „Kawalerii Szatana”, serwując „Wybacz wszystkim wrogom” i „numer drugi”.

Poza zespołem Kupczyka, w którego skład wchodzą obecnie m.in. byli muzycy Oddziału Zamkniętego, na scenie pojawili się też goście specjalni. Współzałożyciel IRY, Kuba Płucisz, zagrał kilka kawałków jako drugi gitarzysta, wykonując np. największy przebój swojego macierzystego zespołu, „Mój dom”. Z kolei Kasia Bieńkowska zaśpiewała w duecie z jubilatem dwa numery Turbo: „Ach! Nie bądź taki śmiały” oraz słynną balladę „Dorosłe dzieci”. Po zakończeniu zasadniczej części setu przedstawiciel Radia Na Tak, Darek Walczyk, wręczył Grzegorzowi Kupczykowi przyznaną mu przez słuchaczy stacji nagrodę solisty roku, a wieczór zwieńczyły bisy: spokojne, akustyczne „Jaki był ten dzień” Turbo oraz czadowy „Edi” z najnowszej płyty.
Ostatni raz widziałem Grzegorza Kupczyka na żywo pewnie ze 20 lat temu, jeszcze w barwach Turbo, i muszę przyznać, że niewiele się przez ten czas zmienił – wciąż ma kawał głosu i wciąż gra rasowe hard rockowo-metalowe numery. Kilka wykonań mocno mnie zaskoczyło na plus, kilku natomiast zabrakło – chętnie usłyszałbym więcej hitów z „Kawalerii” i cokolwiek z późniejszego okresu Turbo.
Zdaję sobie sprawę, że Kupczyk nie chce tylko odcinać kuponów od sławy swojej byłej kapeli, zresztą zawsze było mu bliżej do hard rocka niż tych cięższych odmian metalu, ale przy okazji tego specjalnego, jubileuszowego koncertu mógł pokusić się o sięgnięcie po thrashowego „Ostatniego wojownika” czy coś z powszechnie niedocenianych, a przeze mnie lubianych „Epidemii”. Tym niemniej był to bardzo fajny koncert, choć podobnie jak w przypadku Destroyers – setlista pozostawiła lekki niedosyt. Całość zakończyła się zgodnie z planem, około północy, ale muzyczne rozmowy przy piwie i integracja metalowej braci w klubie oraz jego najbliższych okolicach trwały jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniego dźwięku.
Frekwencja, organizacja i przyszłość Varsovia Metal Fest
Varsovia Metal Fest to kolejny klubowy mini-festiwal, którego domem zostało warszawskie VooDoo. Jak na pierwszą edycję, wyszedł naprawdę dobrze, obywając się bez większych problemów organizacyjnych i technicznych. Ważne, że udało się nadgonić początkową obsuwę, choć trochę szkoda, że odbyło się to kosztem lekkiego skrócenia setu jednego z zespołów. Na plus na pewno trzeba też zaliczyć ogólnie fajny klimat imprezy i równy, wysoki poziom składu.
Grupa Killuminati dobrze poradziła sobie z rolą „rozgrzewacza” publiczności, Aquilla pokazała jak grać tradycyjny heavy metal z indywidualnym charakterem, a Destroyers i zespół Grzegorza Kupczyka zafundowali nam sentymentalną podróż w lata 80. Iron Head stylistycznie mi nie pasują i uważam, że nie pasowali też zbytnio do reszty dość oldschoolowego składu festu, ale trzeba przyznać, że ludzie, którzy na nich przyszli, bawili się świetnie. A fakt, że przyszli głównie na nich i po występie Iron Head (przypominam – drugiej z pięciu kapel w rozpisce) frekwencja na imprezie już tylko malała zamiast rosnąć, to zupełnie inna sprawa.
A propos frekwencji – pierwszy Varsovia Metal Fest odbył się na drugiej, mniejszej scenie VooDoo Club i przewinęło się przez niego około 200 osób, które wykupiły znaczną większość dostępnych biletów i całkiem szczelnie wypełniły salę. To solidna liczba i dobry znak na przyszłość. Potencjał do rozwoju jest i istnieje szansa, że VMF może stać się dla miłośników tradycyjnego hard rocka i heavy metalu tym samym, czym jest obecnie Metal Kommando dla fanów ekstremalnych dźwięków. Fest ten startował zresztą w tym samym miejscu – najpierw kilka koncertów na małej sali, potem przesiadka na dużą, a w tym roku po raz pierwszy edycja dwudniowa. Varsovii życzę podobnego rozwoju, zwłaszcza że jej organizator, Michał Kot, pracuje już nad drugą i trzecią odsłoną. Wypatrujcie wieści o nich na naszych łamach!
1 komentarz
No to nie można było pomanewrować czasem „meet&greet” zamiast skracać seta?