RELACJE

Relacja z koncertu Maceration. Death grindowe Walentynki

Maceration relacja z koncertu
Koncert zespołu Faun

Tegoroczne Walentynki obfitowały w opcje dla metalowców zakochanych w muzyce na żywo. Było w ten piątek w czym wybierać, a nasza redakcja, korzystając z uprzejmości Until Death Takes Us, zdecydowała się odwiedzić warszawski klub Potok, w którym pierwszy polski koncert w swojej historii grali Duńczycy z death metalowego zespołu Maceration. Towarzyszyły im rodzime formacje: Kanalia, Nuclear Vomit i Sphere. Zapraszamy do lektury relacji z tego wydarzenia.

Czytaj też: Relacja z koncertu Pit of Horror. Thrashowa uczta w starym stylu

Kanalia – nietypowo, czyli wolno, choć grindowo

Walentynkowy wieczór w Potoku otworzył zespół Kanalia. Ten nietypowy duet, w którego skład wchodzi gitarzystka Julia Kamińska i śpiewający perkusista Jakub Bochenek, nazywa swoją muzykę „slow grind”. Brzmi dziwnie? Takie też jest. Żeby dobrze zobrazować sobie jak gra Kanalia, weźcie tradycyjny grind core z późnych lat 80. spod znaku pierwszych płyt Carcass i Napalm Death i polejcie go smolistym sludge’owym sosem w duchu Eyehategod. Do inspiracji bagiennym wyziewami z Luizjany sam zespół przyznaje się zresztą całkiem otwarcie, bo tytuł jednego z jego utworów, „wehategod”, z pewnością nie może być przypadkiem.

Takie połączenie wolnego hałasu z hałasem szybkim dla wielu może być trudne w odbiorze, a wręcz niestrawne. Przyznam, że po przesłuchaniu debiutanckiego albumu Kanalii „Dead Paradise” też byłem raczej sceptyczny, ale na żywo zadziałało to nadspodziewanie dobrze. Zespół postawił na swoje dynamiczniejsze, bardziej grindujące niż sludge’ujące numery, wykonał też cover „Consequence” z repertuaru starej niemieckiej death/grindowej załogi Ulcerous Phlegm, który bardzo fajnie dopełnił autorską setlistę duetu.

Było mocno nietypowo, bardzo hałaśliwie, ale też dość rytmicznie i miejscami całkiem bujająco, co zespołowi występującemu w charakterze „rozgrzewacza publczności” należy zaliczyć na plus. I choć studyjna twórczość Kanalii to nie do końca moja bajka, koncertowo wypadli naprawdę ciekawie.

Nuclear Vomit – przeboje znane i lubiane

Po występie Kanalii otrzymaliśmy kolejną porcję grindu, jednak tym razem w wersji wesołej, przebojowej i zupełnie nieeksperymentalnej, czyli takiej, jaką lubię najbardziej. Śląskie Nuclear Vomit to już weterani i jedna z najważniejszych kapel rodzimego gore grindu, więc obiecywałem sobie po tym występie naprawdę dużo, zwłaszcza że nie widziałem ich na żywo od wielu lat.

No i nie rozwodząc się zbytnio nad szczegółami, panowie znowu dowieźli to, z czego są znani i za co są lubiani. Były skoczne, taneczne rytmy, świńskie wokale, prymitywny humor, bimber z gwinta, awarie sprzętu i przede wszystkim spora dawka imprezowego klimatu. W setliście znalazły się takie hiciory, jak „Pańćkraut”, „Obora”, „Koryto”, „Vagina Made in China”, „Beaver Fever” czy „Pilnik w sromie”. No i jak tych chłopaków nie lubić?

Nuklearny Wymiot dał bardzo udany koncert i zgromadził na sali stosunkowo liczną publiczność, na pewno dużo większą niż grająca wcześniej Kanalia, a nawet chyba trochę większą od zespołów występujących później. Dobrze brzmiący, wykonany na dużym luzie skoczny grind core rozruszał ludzi pod sceną i zachęcił niektórych do radosnych tańców. Było super!

Sphere – solidna death metalowa tradycja

Klimat w Potoku skręcił w stronę bardziej tradycyjnych death metalowych brzmień za sprawą następnego w rozpisce, stołecznego zespołu Sphere. To kapela z ponad dwudziestoletnim stażem i czterema albumami na koncie, jednak do tej pory jakoś nie miałem okazji zobaczyć jej na żywo, mimo że koncertuje nierzadko i w całkiem doborowym towarzystwie (choćby support przed Left to Die i Incantation w zeszłym roku).

Przedstawiciele lokalnej sceny zaprezentowali dość przekrojowy set, wykonując numery z większości swoich studyjnych nagrań, i wypadli całkiem przyzwoicie, choć muszę przyznać, że na tle gości ze Śląska nie zachwycili. Warszawiacy odstawili po prostu solidną death metalową sztukę, ani bez niepotrzebnych udziwnień, ani bez specjalnych fajerwerków. Było brutalnie, agresywnie i bez zarzutu pod względem technicznym. W pełni satysfakcjonująco, choć daleko od geniuszu, ale nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało.

Maceration – szwedzka szkoła rodem z Danii

Duński zespół Maceration to bardzo ciekawy przypadek. Formacja powstała w 1990 r. na fali rodzącej się, głównie szwedzkiej, fali skandynawskiego death metalu. W 1992 r. wydała kultowy w pewnych kręgach debiutancki album „A Serenade of Agony”, na który wokale nagrał sam Dan Swanö, absolutna legenda i jednoosobowa instytucja szwedzkiego metalu śmierci. Wydawało się, że mogą być jedną z wiodących sił skandynawskiej sceny death, tymczasem niedługo po wydaniu pierwszej płyty wypuścili jeszcze pięcioutworową taśmę promo i… zamilkli na 27 lat.

Maceration powróciło w nowym składzie albumem „It Never Ends…”, a w tym roku wydało drugą poreaktywacyjną płytę, „Serpent Devourment”, którą promuje trasą koncertową. Właśnie w ramach tej trasy 14 lutego zespół dał swój historyczny, pierwszy występ w Polsce.

Od pierwszych dźwięków koncertu Maceration zaatakowało nas charakterystyczne, zimne, chropowate brzmienie, typowe dla Szwecji lat 90. Skojarzenia z Dismember i Grave jak najbardziej na miejscu! Dużo średnich temp, mrocznego klimatu i specyficznej melodyki, jakiej nie powstydziłyby się tuzy gatunku. A w dodatku sporo luzu, energii, rock’n’rollowej radochy z grania i świetny kontakt z publicznością nowego frontmana grupy, Jana Bergmanna Jepsena.

Pierwsze wrażenie było naprawdę rewelacyjne i nie ustąpiło przez cały koncert – Maceration zagrało bardzo konkretną sztukę. Setlistę zdominowały utwory z „nowej ery” zespołu, co jest w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że promuje on obecnie album, który ukazał się niecały miesiąc temu, ale spokojnie, miejsca na parę staroci też nie zabrakło. Szczególne wrażenie zrobiło wieńczące koncert, przepotężne „Pain and Pleasure Incarnate”, porywając całą salę do headbangingu i skandowania tekstu refrenu.

Po około godzinie jakościowego death metalowego łojenia koncert dobiegł końca, pozostawiając publiczność z pytaniem: kiedy ten czas minął i dlaczego tak szybko? Ja takiego death metalu mógłbym słuchać dużo dłużej.

Until Death Takes Us – frekwencja i organizacja

We wstępie do niniejszej relacji wspomniałem o innych metalowych imprezach, które odbywały się 14 lutego 2025 r. Koncert Maceration w Potoku nie zachwycił frekwencją, bo bawiło się na nim raptem kilkadziesiąt osób, ale trzeba przyznać, że konkurencja była naprawdę mocarna. W ten sam dzień w Progresji jubileuszowy koncert grało legendarne Turbo, zaś w klubie Chmury hałasowała scenowa młodzież: Garota, Scrüda i Toughness. A to wszystko tylko w samej Warszawie! Gdy dodamy do tego choćby koncert Marduka w Świdnicy czy gruby death metalowy spęd w Bielsku-Białej (m.in. z Defeated Sanity, Putrid Pile i Deivos), okaże się, że walentynkowa oferta dla polskich metalowców była naprawdę imponująca. Tym większy szacunek należy się występującym w Potoku kapelom, jak i organizatorom za to, że dali z siebie wszystko i dowieźli jakościową imprezę dla niekoniecznie wielkiego, ale za to oddanego grona fanów.

Koncert Maceration był kolejnym wydarzeniem odbywającym się pod szyldem Until Death Takes Us. Nie jest to bynajmniej żadna profesjonalna agencja koncertowa, a jednoosobowa inicjatywa, za którą stoi Bartek Musiał, wspierany przez wąskie grono zaprzyjaźnionych osób. I choć działa dopiero od roku, zdążył już zorganizować imprezy muzyczne w kilku polskich miastach, goszcząc na scenie takie zespoły, jak Escalation, Frightful, Toughness czy weteranów z Neolith, a już w marcu ściągnie do nas na trzy koncerty włoskich black metalowców z Kurgaall.

Sam na imprezie robionej przez UDTU byłem pierwszy raz i muszę przyznać, że organizacyjnie zrobiła ona naprawdę dobre wrażenie. Owszem, było kilkanaście minut obsuwy względem opublikowanej wcześniej czasówki, ale nie narzekam, bo bywałem już w Potoku na znacznie mocniej opóźnionych koncertach. Za to przerwy między poszczególnymi występami były krótkie, przepinki sprzętu szybkie, obsługa ogarnięta, problemy techniczne nieliczne, a nagłośnienie naprawdę świetne. Co prawda muzycy trochę skarżyli się na kiepskie odsłuchy, ale mam wrażenie, że to już tradycja klubu, w którym koncert się odbywał, poza tym dla publiczności ta niedogodność nie była ani trochę odczuwalna. Wszystkie cztery zespoły zabrzmiały po prostu bardzo dobrze i selektywnie, nie było żadnych problemów z poziomem głośności czy słyszalnością poszczególnych instrumentów oraz wokali. Doskonała robota nagłośnieniowca!

Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować Bartkowi za zaproszenie (szkoda, że pomimo kilku wcześniejszych okazji dopiero teraz się udało, ale lepiej późno niż wcale!), a Waszej uwadze polecić wspomnianą wcześniej trasę Kurgaall oraz przede wszystkim specjalny charytatywny koncert Scream of Dead Spine, który już 28 lutego odbędzie się w Katowicach.

Tymczasem Warszawa za sprawą Until Death Takes Us doczekała się kolejnej solidnej koncertowej marki. Patrząc na to, jak prężnie rozwija się UDTU, które wyszło już nawet poza stolicę, jak kolejne spektakularne kroki wykonuje Metal Kommando (pełny skład majowej, dwudniowej edycji MKF znajdziecie tutaj), czy wreszcie jak dobrze zadebiutował w tym roku Varsovia Metal Fest, jestem spokojny o przyszłość naszego podziemia. A ponieważ to podziemie istnieje dla nas, fanów muzyki, pamiętajmy, by wspierać swoją obecnością na gigach lokalne kapele i niezależnych organizatorów!

Podobne artykuły

Relacja: Lamb Of God W Polsce, Warszawa – 25.05.2010

Tomasz Koza

30 lat Illusion! Relacja z koncertu w Zabrzu (19.03.2022)

Paweł Kurczonek

Relacja: Trivium, Power Trip, Venom Prison – Warszawa, 25.03.2018

Szymon

Zostaw komentarz