RELACJE

White Ward w Polsce. Relacja z koncertu w Warszawie (23.04.24)

White Ward Warszawa
Koncert zespołu Faun

We wtorek 23 kwietnia nasz kraj odwiedził ukraiński zespół White Ward, aby w warszawskim VooDoo Club dać jedyny polski koncert podczas swojej kwietniowej trasy po Europie. White Ward towarzyszyły formacje Dymna Lotva i Las Trumien. Jak wszystkie trzy zespoły poradziły sobie na scenie i czy spełniły oczekiwania niezwykle tłumnie zgromadzonej publiczności (impreza była całkowicie wyprzedana i bilety nie były dostępne na bramce)?

Czytaj też: Carpathian Forest w klubie Proxima. Relacja z koncertu

Tłum w VooDoo Club, czyli złe miłego początki

Wieczór zaczął się dla mnie od małego zamieszania – czasówka opublikowana na stronie wydarzenia na FB mówiła o rozpoczęciu koncertów o godz. 19:30, jednak nic takiego się nie wydarzyło, a na pojawienie się na scenie pierwszej kapeli czekaliśmy jeszcze niemal pół godziny. Dopiero po imprezie zorientowałem się, że na wstawionym tuż przed nią plakacie informującym o wyprzedaniu biletów godzina startu została zaktualizowana na 20…

Opóźnienie ostatecznie wyszło jednak koncertowi na dobre, bo przyznam szczerze, że chyba jeszcze nigdy nie widziałem tak długiej kolejki do wejścia do VooDoo Club, a byłem na miejscu ze sporym wyprzedzeniem. Ludzie wciąż jeszcze wchodzili, gdy pierwsza w rozpisce Dymna Lotva zaczęła już swój set, ale gdyby nie przesunięcie startu, to myślę, że około połowa zainteresowanych mogłaby tego występu po prostu nie zobaczyć.

Dymna Lotva, czyli black, folk i słowiańskie rytuały

Historia grupy Dymna Lotva jest tyleż ciekawa, co trudna. Formacja powstała w 2015 r. w Mińsku i szybko stała się rozpoznawalną marką na białoruskiej scenie metalowej, jednak muzycy musieli wyjechać z ojczyzny z powodów politycznych. Trafili na Ukrainę, gdzie z kolei w 2022 r. zastała ich rosyjska inwazja, uciekli więc do Polski. Tutaj zimą tego roku wrócili do koncertowania, zbierając dobre opinie i powiększając swoje grono fanów.

Prezentowana przez nich mieszanka atmosferycznego doom metalu, blacku, post-blacku i folku to nie jest do końca mój typ grania, ale koncertowo obroniła się nadspodziewanie dobrze. Dymna Lotva wytworzyła w klubie bardzo specyficzny klimat, doskonale współgrający z melancholijno-emocjonalnym przekazem kapeli. Wykonawczo też wszystko się zgadzało – fajne, jadowite gitary, dobra, szybka praca perkusji i charakterystyczny wokal Katsiaryny „Nokt” Mankevich.

Lubię, kiedy wokalistki w ekstremalnym metalu potrafią ryknąć, choć czasem i czysty, melodyjny damski głos może się dobrze zaprezentować na tle instrumentalnego hałasu. Nokt ryknąć potrafi, ale zdecydowanie jeszcze lepiej radzi sobie właśnie w czystych partiach, nadając im charakter rytualnego starosłowiańskiego zaśpiewu. Słuchając jej na żywo nie mogłem opędzić się od skojarzeń przede wszystkim ze starym Percivalem, choć i dalekie echa głosu Eli z Narbo Dacal były miejscami obecne.

Wrażenie uczestnictwa w pogańskim rytuale potęgowała choreografia i stroje muzyków. Instrumentaliści w poszarpanych czerwonych szatach z kapturami byli wprawdzie bardzo statyczni na scenie i nie ruszali się za wiele, za to Nokt w wieńcu z kwiatów na głowie wiła się przy mikrofonowym statywie niczym w transie, gestami rąk jakby rzucając zaklęcia w stronę publiki. Bardzo ciekawie się to oglądało.

Choć studyjna twórczość grupy Dymna Lotva najczęściej bywa określana jako mieszanka doom metalu z post-blackiem i okazjonalnymi wstawkami folkowymi, to w wydaniu koncertowym element folkowy gra dużo większą rolę. Owszem, gary i wiosła głównie cisną do przodu, czasami zwalniając w doomowym stylu, choć potrafią też zaskoczyć jakąś zupełnie nieoczywistą zagrywką czy solówką, ale sample klawiszy i tradycyjnych instrumentów oraz wiedźmi wokal Nokt dominują show w wykonaniu zespołu.

Nietypowy był to występ, muzycznie nie do końca w moim stylu, w dodatku jak na pierwszy support bardzo długi, bo trwający ok. 50 minut. Nie mogę powiedzieć, że przy nie najkrótszych, transowych i hipnotycznie monotonnych kompozycjach grupy bawiłem się źle, ale pod koniec koncertu wystąpiło już lekkie „zmęczenie materiału”, zwłaszcza że najlepsze wciąż było przed nami.

Dymna Lotva na Facebooku: https://www.facebook.com/dymnalotva

Las Trumien, czyli smoła, hardcore i psychopaci

Kto czytał podsumowanie roku 2023 okiem oldskulowego maniaka, ten wie już, że jestem totalnym szalikowcem Lasu Trumien i uważam go za jeden z najciekawszych nowych projektów nie tylko na scenie sludge/doom, ale w polskim metalu w ogóle. Ich występ przed White Ward był głównym powodem mojej obecności tego wieczoru w VooDoo Club i czekałem na niego tym bardziej, że nie mogłem uczestniczyć w ich jesiennych koncertach z The Obsessed. Ten gig miał być więc dla mnie pierwszym spotkaniem na żywo z materiałem z wydanej w 2023 r. drugiej płyty długogrającej Lasu, „Głód zabijania”.

Panowie właśnie od tego albumu zaczęli show, a na pierwszy ogień poleciała „Wiosna w Miami”, jeden z ich najszybszych i najbardziej energetycznych numerów. Las Trumien to przede wszystkim wolny, smolisty sludge/doom/stoner metal z sabbathowskimi riffami, jednak na nowej płycie podszyto go sporą dawką hardcore punkowej motoryki, przez co utwory z niej bardzo dobrze rozgrzewają publiczność na koncertach. Po szybkim „otwieraczu” zostaliśmy uraczeni przekrojowym setem, w skład którego weszło przynajmniej po jednym numerze z każdego wydawnictwa zespołu. Oczywiście Las Trumien poświęcił najwięcej czasu swoim płytom długogrającym, ale oba mini-albumy również były reprezentowane.

Podczas gdy muzycy wylewali ze swoich instrumentów gęste, smoliste dźwięki, wokalista Wojtek Kałuża, tradycyjnie ubrany w dres i kaszkiet, wyśpiewywał kolejne historie szaleńców, seryjnych morderców i innych przyjemniaczków. Unikalny koncept liryczny i teksty w języku polskim definiują dla mnie Las Trumien na równi z muzyką, a oba te elementy idealnie się dopełniają, tworząc wprost genialną całość. Dlatego warto zwrócić uwagę na fajne nagłośnienie wokali i fakt, że teksty Wojtka były w VooDoo dobrze słyszalne. Zresztą pod względem realizacyjnym wszystkie trzy koncerty stały na wysokim poziomie – brzmienie oraz nagłośnienie były bardzo porządne i obyło się bez jakichkolwiek problemów technicznych.

Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki tradycyjnie kończącego koncerty Lasu Trumien monumentalnego kawałka „Synod trupi”, panowie zrobili sobie zdjęcie z publicznością, a potem oddali jeszcze jeden szybki strzał w postaci numeru „Zwierzyna” z najnowszej płyty. Tak jak dynamicznie rozpoczął się ich występ, tak samo też z przytupem się zakończył. Mimo że większość szczelnie wypełnionej sali ewidentnie przyszła do VooDoo na White Ward, Polacy zostali pożegnani owacyjnie i tym występem na pewno zdobyli sporo nowych fanów, którzy zaraz po zakończeniu koncertu udali się do stoiska z merchem po koszulki i płyty.

Oficjalna strona zespołu Las Trumien: https://www.lastrumien.com/

White Ward, czyli surowość, minimalizm i saksofon z playbacku

Paradoksalnie główna gwiazda wieczoru była zespołem, którego twórczość znałem najsłabiej spośród wszystkich występujących składów. Byłem jednak w absolutnej mniejszości, bo jeszcze przed pojawieniem się White Ward na scenie większa z dwóch sal VooDoo Club wypełniona była po brzegi, a kto nie pilnował swojego miejsca pod sceną lub wyszedł do toalety lub baru, musiał później zadowolić się oglądaniem koncertu spod samych drzwi lub wręcz z drugiej sali, na szczęście wyposażonej w ekran, na którym doskonale było widać co dzieje się na deskach.

A działo się naprawdę sporo, bo choć White Ward nie jest taką black metalową kapelą, która robi show scenografią, strojami czy choreografią, to czysto muzycznie potrafi urzec klimatem. Flaga z logiem zespołu na ścianie, jelenia czaszka przymocowana do jednego z mikrofonowych statywów, do tego po prostu czterech kolesi w czarnych koszulkach – i jazda!

Muzyka White Ward bywa definiowana jako black metal eksperymentalny, post-black, a z uwagi na obecność w instrumentarium saksofonu – czasem także dark jazz, jednak u jej korzeni leży tradycyjny black metal – zimny i surowy, ale niezwykle klimatyczny i dość melancholijny. Właśnie to bardziej tradycyjnie blackowe oblicze zaprezentowali Ukraińcy 23 kwietnia w VooDoo, a wspomnianej surowości ich występowi dodał fakt, że na koncercie nie był obecny saksofonista Dima Dudko, a partie jego instrumentu były tylko puszczone z playbacku i trochę schowane za gitarami i sekcją rytmiczną.

W ciągu ponad godzinnego występu White Ward zaprezentowali głównie materiał ze swojej najnowszej płyty „False Light”, ale nie ominęli też najbardziej znanych starszych numerów. Usłyszeliśmy więc m.in. „Stillborn Knowledge” z debiutu, tytułowy utwór z „Love Exchange Failure”, a z ostatniego albumu choćby „Leviathan” i „Cronus”. No i znów brawa należą się nagłośnieniowcowi z VooDoo, bo mimo niełatwych warunków pracy wykręcił zespołowi naprawdę solidne brzmienie, doskonale łącząc ekstremalny rdzeń jego muzyki ze wszystkimi obecnymi w niej awangardowymi niuansami.

Oficjalna strona zespołu White Ward: https://whiteward.band/

Z kolei organizatorowi imprezy – firmie Deerhunter Booking – należą się brawa zarówno za sprawne ogarnianie tematu na miejscu, jak i skuteczną promocję poprzedzającą sam koncert. Oczywiście w dużej mierze za wysoką frekwencję na imprezie i status „sold out” odpowiadali mieszkający w Polsce Ukraińcy, którzy z wiadomych względów nieczęsto mają obecnie możliwość podziwiania na żywo artystów ze swojego kraju. Jednak klub do ostatniego wolnego miejsca wypełnili przede wszystkim Polacy, i to przybyli z różnych miast, nie tylko z Warszawy. Dzięki możliwości zobaczenia paru dawno nie widzianych twarzy, koncert w VooDoo zaliczam do udanych nie tylko ze względów artystycznych, ale też czysto towarzyskich. A już za niespełna dwa tygodnie kolejna okazja, by w tym samym miejscu przybić kilka piątek, wypić kilka piw i znów wspólnie posłuchać black metalu – 11 maja festiwal Metal Kommando Fest IV.

Podobne artykuły

Relacja: Einar Selvik – Poznań 04.03.2017

Lena Knapik

Relacja: Frontside (Rock 'n’ roll Tour) – Gdańsk, 29.03.2014

Tomasz Koza

Relacja z koncertu Dark Angel: Mroczny Anioł powrócił w wielkim stylu

Piotr Żuchowski

Zostaw komentarz