Już w najbliższy piątek, 22 marca, po raz kolejny rozdane zostaną Fryderyki, nagrody polskiego przemysłu fonograficznego. W tym roku w kategorii „Album roku – Metal” nominowane zostały płyty zespołów: Carnal, Flapjack, Łysa Góra, Ugory i Dragon. Przy tej okazji porozmawialiśmy z założycielem, liderem i gitarzystą tej ostatniej formacji, legendą polskiego thrash metalu, Jarosławem „Gronosem” Gronowskim.
Więcej o zespole Dragon na naszych łamach:
- Relacja z koncertu Dragon i Wolf Spider w Warszawie (29.09.23)
- Dragon powraca z nowym albumem. Recenzja płyty „Unde Malum”
- Recenzja albumu Dragon „Arcydzieło Zagłady”
„Fryderykami nie gardzę, ani nie wyśmiewam”
Piotr Żuchowski, MetalNews.pl: Cześć, Jarku! Rozmawiamy przy okazji faktu, że zespół Dragon i Wasza płyta „Unde Malum” zostały nominowane do nagrody Fryderyka w kategorii „Album roku – Metal”. Gratulacje! To chyba pierwsze takie wyróżnienie dla Dragona ze strony muzycznego mainstreamu?
Jarosław „Gronos” Gronowski, Dragon: Ze strony mainstreamu to nie tylko pierwsze wyróżnienie, ale wręcz chyba pierwsze zauważenie! Tym większe nasze zaskoczenie 🙂 Ale nie przeczę, że bardzo miłe.
Czytałem niedawno Twój wywiad dla innego serwisu, w którym mówisz o dumie z tej nominacji i swojej radości z tego, że twórczość Dragona została dostrzeżona poza metalową „bańką”. Tymczasem w naszej bańce, wśród fanów, muzyków, mediów, ogólnie ludzi z tzw. „sceny” opinia o Fryderykach nie jest, delikatnie mówiąc, zbyt dobra. Więcej widziałem w sieci komentarzy wyśmiewających te nominacje niż je jakoś doceniających. Jak myślisz, dlaczego?
Po pierwsze, Fryderyki mają swoją historię. Kiedyś w kategorii „metal” pojawiały się różne, czasami dla naszego środowiska wątpliwe nominacje, mainstream unikał też co bardziej kontrowersyjnych wykonawców (Kat byłby tu pierwszy z brzegu do przypomnienia). A po drugie, to przecież zrozumiałe – świat metalu i świat muzyki pop z zasady są do siebie w pewnej opozycji. Nas czasem śmieszy blichtr i ugłaskanie muzyki środka, ich pewnie czasem razi ekstremalność naszego przekazu.
Ale, szczerze, to nie ma dla nas znaczenia. Skoro przeżyli nominacje do Fryderyka Vader, Behemoth, Decapitated, Batushka czy Kat & RK, to i my tę nominację jakoś przeżyjemy 🙂
Mówi się, że problemem Fryderyków jest to, że płyty do nominacji zgłaszają ich wydawcy, a większość metalowych wydawców ma tę nagrodę gdzieś. Z czyjej winy? Nie jest trochę tak, że muzyczny mainstream próbuje jakoś się poznać na polskim metalu, tylko cholernie mu to nie wychodzi, a ludzie, którzy ten mainstream tworzą, nie mają o naszej scenie bladego pojęcia, przez co zrażają ją do siebie?
Nie wiem, czy to pytanie do mnie – nie znam mechanizmów działania Fryderyków ani tajników głosowania i długimi latami nie poświęcałem im dużo uwagi. Niemniej z tego, co sobie ostatnio poczytałem, to spomiędzy zgłoszonych płyt wyboru do nominacji dokonuje Akademia Fonograficzna, którą tworzą artyści nominowani w poprzednich latach (wynikałoby z tego, że od przyszłego roku i my będziemy się zaliczać do tego grona), więc zważywszy na kapele, o których już mówiłem, to się robi bardzo kompetentna dla metalu ekipa. W każdym razie powtórzę, że fakt, że tak szerokie grono zauważyło i doceniło naszą płytę, jest dla mnie wyłącznie powodem do radości i dumy.
W ostatnim czasie medialny i kulturalny mainstream docenił polską ekstremę, kiedy Furia została nominowana do nagrody Paszportu Polityki. Wtedy reakcje osób z metalowego światka były zgoła inne niż w przypadku Fryderyków. Nie wiem, czy jako nominowanemu muzykowi wypada Ci na to pytanie odpowiedzieć, ale spróbuję – co z tą teoretycznie najważniejszą nagrodą polskiej fonografii jest nie tak, że metalowcy tak bardzo ją wyśmiewają i tak bardzo nią gardzą?
Już chyba odpowiadałem na to pytanie. Fryderyki kiedyś były, w metalu, inne niż są ostatnio. Sporo bardziej ekstremalnych wykonawców było na starcie skreślonych, chyba nawet tak bywało, że w ogóle nie było metalu jako odrębnej kategorii.
Ale Fryderyki ostatnio zmieniają się – dla naszej muzy – na lepsze i jak z zeszłego roku przypominam sobie, że nominowane były ostatnie płyty Behemotha czy Decapitated, płyty moim zdaniem wybitne, to sorry, ale ja, metal z krwi i kości, ani nimi nie gardzę, ani ich nie wyśmiewam, a raczej podziwiam. I dodam, że w mojej ocenie nasi tegoroczni metalowi „kontrkandydaci” do tytułu płyty roku też budzą szacunek i uznanie.
No to kończąc temat Fryderyków – czy słyszałeś wszystkie pozostałe nominowane albumy? Który z nich zrobił na Tobie najlepsze wrażenie? A jakiej polskiej płyty metalowej wydanej w zeszłym roku Twoim zdaniem w nominacjach zabrakło?
Już wcześniej słuchaliśmy chłopaków z Flapjacka – bardzo dobry album, i Carnala, chyba najbardziej stylistycznie zbliżonego do naszej muzy. Po nominacjach posłuchałem oczywiście i pozostałych. Ciekawą, nietypową propozycją są Ugory, na pewno warto posłuchać tej płyty z uwagą. Rozumiem też zainteresowanie, jakie budzi Łysa Góra – ciekawe, przebojowe połączenie metalowych riffów i folkowych klimatów.
A kogo zabrakło? Na pewno dużym wydarzeniem artystycznym jest „Huta Luna”, ostatnia płyta Furii, dzieło fascynujące i intrygujące, nawet jeśli nie wszystko jest tam dokładnie w moim typie. Świetne płyty wydali nasi kumple, z którymi niejednokrotnie staliśmy na scenie – Wilczy Pająk i Popiór, bardzo fajny jest również nowy Okrütnik. No i nie wiem, czy Wij się kwalifikuje jako metal czy może raczej jako rock, ale bardzo lubię to proto-metalowe łojenie z charyzmatyczną Tują Szmaragd na wokalu.
Nominowaną do nagrody płytą jest „Unde Malum” – siódmy studyjny materiał Dragona, drugi po Waszej reaktywacji. Opowiedz trochę o przebiegu prac nad albumem. Czy proces twórczy jakoś się zmienił od czasu „Arcydzieła Zagłady” z 2021 roku?
Z naszej perspektywy to w sumie szósty album 🙂 (zwróć uwagę, że nawet na okładce „Unde Malum” jest rzymskie VI) – już parę razy tłumaczyliśmy, nasza tzw. piąta płyta – „Twarze”, planowana była jako side project – z uwagi na odrębność proponowanej muzyki, to miała być odskocznia, a nie kolejny album Dragona, przez to, mimo że lubię tę płytę, raczej do oficjalnej dyskografii jej nie zaliczamy.
Ale to są historyczne tematy – przejdźmy do nowych płyt. „Unde Malum” powstawało w inny niż „Arcydzieło Zagłady” sposób. „Arcydzieło” to była nasza pierwsza płyta po reaktywacji i komponowana była trochę oldschoolowo, poprzez „analogowe” próby i dość mozolne zgrywanie i ćwiczenie w próbowni kolejnych fragmentów utworów. Do tego zmiany składu – w sumie aż trzech bębniarzy się przewinęło przez zespół, aż w końcu ten trzeci – Miki (Mikołaj Toczko – przyp. red.), wpasował się idealnie w naszą koncepcję muzyki.
Z „Unde Malum” było inaczej – całość kompozycji wgrywaliśmy najpierw z Fazim (Krzysztofem Osetem, basistą – przyp. red.) do GuitarPro. Potem ten materiał poszedł do Mikiego, który podkręcił, podrasował, poukładał pod siebie bębniarstwo, i takie już gotowe tracki instrumentalne ja potem wspólnie z Fredem (Adrianem Frelichem, wokalistą – przyp. red.) „zarybiałem” (układałem ścieżki wokalne). W końcu do tych już ułożonych „ryb” dopasowaliśmy wcześniej napisane teksty, a jeszcze na sam koniec, jak już nagrywaliśmy materiał u Zeda (Tomasza Zalewskiego, producenta – przyp. red.) w jego studio, to ten jeszcze ciął, łączył podkręcał, zmieniał – tak, żeby efekt końcowy nas wszystkich zadowolił.
„Nie chcieliśmy, by nasza nowa płyta brzmiała jak Kat”
Chciałbym, żeby ten wywiad był swego rodzaju podróżą w czasie od teraźniejszości do początków. Zaczęliśmy od spraw bieżących, cofnijmy się więc o krok w przeszłość. „Arcydziełem Zagłady” Dragon powrócił po ponad 20 latach od nagrania poprzedniego albumu. Co się u Was działo przez ten czas, czemu zamilkliście i co skłoniło Was do reaktywacji?
No wiesz, życie nas dopadło w pewnym momencie, jako że granie nie było naszym jedynym źródłem utrzymania, a pojawiły się rodziny, żony, dzieci, to trzeba było jakoś znaleźć na to czas… Na dodatek na przełomie XX i XXI wieku mocno się zaangażowałem w Kata, najpierw u Romana na trasie „Szydercze Zwierciadło”, a potem u Luczyka na „Mind Cannibals”, no i na Dragona nieco tego czasu zabrakło… W tym czasie reszta Dragona też się rozpierzchła, Golem poszedł bębnić do Darzamat, Fred założył swoją firmę i tylko sporadycznie w jakieś muzyczne projekty wchodził.
No ale jak się w 2016 roku pojawił pomysł „Metalmania 30 lat później”, to wydawało się to wystarczająco ciekawe, żeby spotkać się jeszcze raz i przygotować krótki set koncertowy, a jak już zaczęliśmy wspólne próby, to wróciła stara pasja i energia, tak to zaczęło fajnie nam żreć, że apetyt rósł w miarę jedzenia. Odwołano Metalmanię (bo ją koniec końców odwołano)? Trudno, i i tak będziemy grali, nasz basista Demon jest chory? Zaproszę do projektu Faziego, i tak dalej. Potem się pojawiły fajne, energetyczne koncerty, no to pracujmy nad płytą, żeby tylko starych kotletów nie odgrzewać, i tak jakoś poszło i koniec końców zaowocowało „Unde Malum”.
Reaktywacja to też nowy skład. Z Fredem grałeś od dawna, z Fazim poznaliście się w Kacie, a co z obsadą perkusji? Wiemy, że początkowo odrodzony Dragon miał z tym problem. Opowiesz o kulisach angażu, a potem bardzo szybkiego rozstania z Irkiem Lothem?
Myśmy cały 2018 rok pracowali nad „Arcydziełem Zagłady”, z naszym ówczesnym bębniarzem Bombą. Ale te prace, mówiąc oględnie, szły powoli (a w sumie to wcale nie szły…). Już mówiłem, że komponowaliśmy to klasyczną metodą, kawałek po kawałku wykuwał się mozolnie na próbach. Jak była jedna próba w tygodniu, no to nic nie szło naprzód. A Bomba więcej niż raz w tygodniu grać nie mógł. Na koniec stanęliśmy przed wyborem – płyta czy Bomba – i mimo sympatii przyszło nam się rozstać.
Akurat w tym samym czasie Irek Loth rozstawał się z romanowym Katem. Nie nam przesądzać dlaczego, kto, co i jak – nie nasza sprawa. Dla nas ważne, że doskonały bębniarz, dobry kumpel, był wolny. No to dość naturalnie połączyliśmy swe siły.
Szło najpierw dobrze, sporo fajnych prób, przegrywaliśmy nowe fragmenty na próbach, była energia i kreatywność, ale z biegiem czasu pojawiły się i problemy. Mówiąc krótko, mamy z Irkiem nieco rozbieżne wizje muzyki. My nie chcieliśmy go „gwałcić”, zmuszać do naszego death metalowego grania, blasty, dwie centrale, naparzanie, wiesz o co chodzi, a z drugiej strony beat Irka jest tak cholernie charakterystyczny, tak bardzo zrośnięty z Katem, że jak grał po swojemu, to nam się każdy utwór niebezpieczne upodabniał do „Wyroczni”, a nie chcieliśmy, by nasza nowa płyta brzmiała jak Kat. No i skończyło się to kolejnym rozstaniem.
[newsletter]
Ostatecznie bębniarzem „nowego” Dragona został wspomniany Mikołaj Toczko, świetny muzyk, ale dużo młodszy od reszty składu. Jak trafił do zespołu i jak się z nim współpracuje? Czy różnica wieku między Wami bywa widoczna? Przeszkadza w czymś czy wręcz przeciwnie?
Mikołaj to po prostu „drugie pokolenie Dragona” 😀 Od zawsze przyjaźnimy się z jego tatą Krzysztofem „Partyzantem” Toczko, wirtuozem gitary, który jeszcze jako nastolatek był jednym ze stałych gości próbowni Dragona. Często bywałem na jego koncertach, gdzie na perkusji grał z nim jego syn – Mikołaj, więc wiedziałem, jakim bębniarskim „zwierzęciem” jest ten facet, jakie ma możliwości.
Kiedy mieliśmy te kłopoty z bębnieniem, o których przed chwilą mówiłem, to pojawił się pomysł, by „młody Partyza” się przymierzył do naszej muzyki, no a jak nam Miki przysłał swój drum cam do „Nie Zginaj Kolan”, to już wiedzieliśmy, że mamy garowego!
Współpracuje nam się wspaniale – wcale nie odczuwamy różnicy wieku, a czasem świeże spojrzenie Mikiego na różne sprawy potrafi nas do nowszych rzeczy „dociągnąć”. Jest też jego bębnienie bardzo nowoczesne, mniej takie oldschoolowo „kwadratowe”, tam się tak dużo dzieje, bardzo nam to odpowiada i pasuje do naszej muzyki.
W ciągu Waszej 40-letniej kariery przez skład zespołu przewinęło się wielu różnych muzyków, tylko Ty jesteś w kapeli od początku. Współpracę z którym z byłych członków Dragona wspominasz najlepiej?
Trochę byłoby niezręcznie wskazywać po nazwiskach, bo wyglądałoby wtedy, że tym pozostałym coś mam do zarzucenia 🙂 Generalnie wychodzę z założenia, że zespół to jest zespół, a nie robota, to jest zabawa, energia, twórczość, to ma być przyjemność – jak nie ma dobrej krwi, dobrego klimatu, to lepiej się rozstać. Więc co do zasady, to wszystkich byłych „Dragonów” wysoko oceniam i dobrze wspominam.
„Luczyk miał ewidentny kompleks Romana”
Powspominajmy dalej – w latach 80. w polskim metalu karty rozdawało kilka zespołów, m.in. Dragon, ale chyba wszyscy się zgodzimy, że pozycja Kata jako jego największej gwiazdy jest niezaprzeczalna. Ty sam i Dragon w ogóle chyba zawsze byliście z Katem blisko, pamiętasz jak się poznaliście?
Kolegowaliśmy się z kaciorami od samego początku naszego grania, gdzieś od czasów Metalmanii – wtedy młodzi metale się spotykali, rozmawiali, planowali. Graliśmy z Katem wspólne trasy, np. na trasie Heavy Metal Show w ‘87, graliśmy sporo sztuk razem w najntisach, no i w końcu bardzo blisko byliśmy z Kat & Roman Kostrzewski po naszej reaktywacji.
Zastępowałeś kiedyś Piotra Luczyka w Kacie, a potem zagrałeś na jednej jego płycie już po rozstaniu z Romanem Kostrzewskim. Fazi, aktualny basista Dragona, grał w Kacie wiele lat i współtworzył niektóre z jego najbardziej kultowych płyt. Jak wspomnieliśmy wcześniej, po reaktywacji przez chwilę grał z Wami Irek Loth, który bębnił na wszystkich ich płytach do czasu rozłamu. Jak zapatrujecie się na to, co wydarzyło się między Romanem a Piotrem na etapie „Mind Cannibals”?
Noo, ja byłem w samym środku tego wszystkiego… bo ja przecież wtedy planowałem z Piotrem wspólne granie, tyle, że pod nazwą Adrenalina. Materiał z „Mind Cannibals”, w innym składzie nagrywany, miał się właśnie jako Adrenalina ukazać. Po drodze jakoś tak Luczykowi wyszło, że będą inne osoby i że będzie to Kat. No ok, myślę sobie, niech będzie Kat, w końcu mnóstwo pracy w to włożyłem, dużo tam mojej muzyki było.
A potem były te napięcia i zawirowania między Romanem a Luczykiem dokładnie opisane przez Mateusza (Żyłę, autora książki „Piekło i metal. Historia zespołu Kat” – przyp. red.). Historia jednoznacznie wyjaśniła, kto koniec końców miał wtedy rację, ale też muszę tutaj uczciwie przyznać, że słyszałem ówczesne romkowe propozycje ryb do numerów z „Mind Cannibals” i one faktycznie wydawały się nie bardzo udane… Roman był wtedy w fazie „post Alkatraz” i, jak pamiętam, dość podobnie odjechane były jego wokale. No, ciężkie były do przyjęcia. Stąd trochę rozumiem to ówczesne zachowanie i wybory Luczyka. A te późniejsze ekscesy? Nie chcę tutaj za bardzo w to brnąc, naprawdę, za dużo się o tym pisze i mówi, ale generalnie Luczyk miał ewidentny kompleks Romana, jego charyzmy i popularności. Stąd ten narastający aż do śmierci Romana jad i hejt. Szkoda, nie rozumiem Piotra.
Zapytam wprost, ale możesz dyplomatycznie odmówić odpowiedzi – jak oceniasz zachowanie i publiczne wypowiedzi Piotra po rozłamie i później, już po śmierci Romana?
Dyplomatycznie, z maksymalną próbą zrozumienia motywacji kierujących Luczykiem – oceniam to zachowanie koszmarnie. Po prostu koszmarnie – i to im dalej, tym gorzej. Już pomijam te jadowite głupoty, które latami wypisywał w internecie, te kasowania filmów na YT, przypisywanie sobie niesłusznie wszystkich zasług, no dobra, bywa, ale naprawdę, był czas przynajmniej na wieść o chorobie Romana zapomnieć o starych urazach, napisać dwa, trzy ciepłe zdania do człowieka, z którym się kilkanaście lat wspólnie występowało, a tutaj…. dramat. Nie, no szkoda słów.
Jedna sytuacja (żart, anegdota, wspólna impreza?) z udziałem Romana Kostrzewskiego, którą najlepiej wspominasz?
O jeżu! Nie da się! Roman był chodzącym wulkanem anegdot, zabawnych sytuacji, zdarzeń, powiedzonek, wielkim artystą, a jednocześnie świetnym, pełnym humoru i przyjaźni kumplem. Ogromną ilość anegdotek opowiedziałem w biografii Kata pióra Mateusza Żyły, zatem teraz przytoczę tylko jedną, kiedy dołączałem do Kata na miejsce Luczyka.
Nie powiem, nie było lekko, miałem praktycznie 7 dni na zrobienie całego repertuaru, jakoś to ogarnąłem i przychodzę na próbę przed trasą, najarany, zmęczony, ale gotowy pokazać moją grę, a tu, zanim jeszcze się porządnie wpiąłem, Romek podchodzi, bierze mnie za ramię i swoim zabójczym, kaznodziejskim tonem startuje: „Jarku, cieszę się, że z nami zagrasz, ale pamiętaj, że to wielka odpowiedzialność. Kat to zespół o określonym poziomie i dużych wymaganiach artystycznych, więc musisz się bardzo postarać!” No, kiler po prostu 🙂
„Wyrażamy rozczarowanie tym, jak czasem źle potrafi wyglądać ten świat”
Okej, teraz pozwolę sobie na trochę prywaty. Muzykę Dragona poznałem dzięki pożyczonej od starszego brata kasecie ze składanką zatytułowaną „Polish Heavy Metal ‘87”, na której obok kawałków Kata, Turbo czy Stosu znalazł się Wasz numer „Niedaleki koniec”. Z tego, co wiem, ta wersja została nagrana podczas festiwalu Metalmania’87, na którym też po raz pierwszy i jak na razie ostatni w Polsce zagrało Running Wild. Pamiętasz tamtą płytę i tamtą imprezę?
I to jak jeszcze! To był początek wysokiego lotu Dragona – wraz z dołączeniem do zespołu Bomby, który grał na rzadko wtedy w Polsce spotykanym technicznie, „lombardowym” poziomie mogliśmy zaostrzyć naszą muzykę, a wraz z wyjściem Marka Wojcieskiego, który był Chodzącą Charyzmą, na front sceny, zaczęło się na naszych koncertach regularne metalowe szaleństwo.
Sama płyta to był split z Wilczym Pająkiem, zupełnie na żywca z konsolety zgrany, więc na płycie słychać nawet, jak w trakcie „Beliara” siadło nagłośnienie!
W tym samym roku i w tym samym miejscu, czyli w Katowicach, zagrała też po raz pierwszy w naszym kraju Metallica. Byłeś wtedy w Spodku?
A jest papież katolikiem? 😀 Oczywiście że byłem, i to na obu (!) koncertach, do dziś pamiętam każdą chwilę. To było misterium, to jedna z ważniejszych metalowych chwil w moim życiu!
Skoro o koncertach mowa – niedawno wystąpiliście w Łodzi z wspomnianym tu już Okrütnikiem. To młoda i mocno podziemna kapela, o której przez chwilę zrobiło się głośno w całej Polsce z powodu ich niedoszłego występu na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, który został odwołany pod naciskiem środowisk katolickich. Chwilę wcześniej te same organizacje oprotestowały trasę pod hasłem „Profanacja i Bluźnierstwo”, na której grał Stillborn, Ragehammer i Devilpriest. Jak się udała ta impreza w Łodzi, tym razem nikt nie przeszkadzał? I jaki w ogóle wpływ religia i polityka mają na Waszą działalność artystyczną?
Były jakieś podobno telefony na temat Okrütnika do klubu, ale koniec końców żadnych kłopotów nie mieliśmy. Sam koncert był bardzo udany, publiczność dopisała, była świetna energia, a nasze z Okrütnikiem propozycje dobrze się uzupełniają. Zresztą Okrütnicy nawet trochę jakby wzorują się na old schoolowym thrashu ejtisowym, więc jak gramy nasze numery z „Hordy Goga” czy „Fallen Angel”, to dobrze do siebie pasujemy. Było tak dobrze, że myślimy o kolejnych wspólnych gigach na jesień.
W ogóle nie zwracamy uwagi na religię i niewielką na politykę. Ofkors – przed każdym „Nie Zginaj Kolan” na koncertach Fred intonował chóralne osiem gwiazdek, ale to jeszcze nie polityka 😉 A religia – my w naszej twórczości raczej wyrażamy rozczarowanie tym, jak czasem źle potrafi wyglądać ten świat i jak „dobry” bóg na to może pozwalać.
Przenosząc poprzednie pytanie na bardziej ogólny poziom – jakie problemy Twoim zdaniem mają teraz zespoły metalowe w Polsce, szczególnie te o kontrowersyjnym, radykalnym przekazie, a jakie miały w latach 80., kiedy Wy zaczynaliście karierę?
W ejtisach było dziwniej. Milicjanci nas za „szatanizm” potrafili spałować, czasem jakieś wsiowe kołki (Thrash Camp), oburzeni katolicy potrafili zerwać koncert (opisana w książce Mateusza Żyły sytuacja podczas koncertu Kata w Gdańsku). Dzisiaj generalnie wszyscy mają dużo większy luz, a odwrócone krzyże to sobie nawet popowe gwiazdki dla jaj potrafią tu i ówdzie powiesić. Nie ma takiej spiny.
Choć z kolei wtedy rządziła świecka komuna, a potem było wręcz przeciwnie. Wciąż jeszcze czasem jakieś katotalibańskie władze ten czy inny koncert chcą skasować, często jest to bardziej śmieszne niż straszne, ale takim np. Kaciorom parę gigów pozrywali, chłopakom z Okrütnika też zaszkodzili.
Dotarliśmy w naszej podróży w czasie do samego początku. Czytałem, że w Dragonie uważacie za swoje najlepsze płyty ostatnie „Unde Malum” oraz „Hordę Goga”, czyli debiut z 1989 r. Myślę, że wielu fanów zgodziłoby się z tym stwierdzeniem. Co takiego „Horda” ma w sobie, że cieszy się takim kultowym statusem?
Świeżość, chyba świeżość – to jest materiał z 1987 roku, roku, kiedy ekstremalny metal tak naprawdę dopiero się w Polsce rodził – to testosteron, młodzieńczy wkurw, energia, kreatywność. No i parę przebojowych fragmentów też mi tam nieźle wyszło 🙂
A co było przed „Hordą Goga”? Opowiedz proszę trochę o tym, jak zacząłeś słuchać metalu, a potem go grać. Dragon to Twój pierwszy zespół czy robiłeś coś w temacie jeszcze wcześniej?
Od dziecka kochałem ciężkie dźwięki: Deep Purple, Sabbath, Saxon, Ironi, Grand Funk, no, od zawsze, i tak z tej fascynacji zacząłem grać na gitarze. Zawsze chciałem grać „najostrzejszy metal świata” i żeby to czynić założyłem zespół metalowy Black Angel, który wkrótce przekształcił się w Dragona. Dwa lata różnych klubów i klubików, świetlic, nawet festynów, w końcu przesłuchanie do pierwszej Metalmanii, kwalifikacja (wszyscy byliśmy jeszcze wtedy w szkołach średnich!)… i tak to poszło.
Na sam koniec – gdybyś miał wymienić trzy płyty, które w młodości ukształtowały Cię jako fana i inspirowały jako początkującego muzyka, oraz trzy nowe albumy, które zrobiły na Tobie wrażenie w ostatnim czasie, co by to było?
Mógłbym zacząć od Purpli, Hendrixa czy Grand Funk, ale będziemy już bardziej konkretni metalowo:
Pleasure To Kill – Kreator
Reign In Blood – Slayer
Dimension Hatross – Voivod
A z dzisiejszych propozycji:
Gojira – Magma
Sepultura – Machine Messiah
No i obie zeszłoroczne faworytki:
Cancer Culture – Decapitated i Opvs Contra Natvram – Behemoth
Dzięki za rozmowę i powodzenia na gali Fryderyków!
Dzięki za rozmowę, stay heavy and thrash ’till death!
Fotografia nagłówkowa: Materiały promocyjne / Metal Mind Productions