Wyjątkowa książka, która na polskim rynku ukaże się dzięki wydawnictwu In Rock, to przede wszystkim wspomnienia Briana Slagela, czyli założyciela wytwórni, a także muzyków, których odkrył, wypromował i doprowadził na metalowy piedestał. Metallica, Slayer, Mercyful Fate, King Diamond, Cannibal Corpse – to tylko początek długiej listy zespołów, które podczas swoich bogatych karier współpracowały z Metal Blade.
MetalNews.pl jest patronem medialnym tego wydawnictwa, dlatego już dziś udostępniamy naszym czytelnikom ekskluzywne fragmenty książki!
Metal Blade Record – z pasji do muzyki metalowej!
Kiedy myśli się o historii dowolnego gatunku muzycznego, za najważniejsze postaci uważa się bezwzględnie artystów. Jest to niewątpliwie słuszne spojrzenie na sprawę, ale wielką nieuczciwością byłoby zapomnieć o wydawcach i firmach fonograficznych. Wiele z nich zrodziło się nie z chęci zysku, a z wielkiej pasji do muzyki. Zwłaszcza jeśli mowa, o wytwórniach, które swoją działalność zbudowały na niszowych i niepopularnych komercyjnie gatunkach.
W ten scenariusz idealnie wpisuje się historia Briana Slagela, założyciela Metal Blade Records, którego zamiłowanie do metalu narodziło się już w latach 70. Wtedy to, pracując w sklepie z płytami, poznawał najważniejsze wydawnictwa z rosnącego w siłę NWoBHM, ale bacznie śledził też bardzo żywą i wprost eksplodującą twórczością lokalną scenę kalifornijską.
Szybko zauważył, że nie jest samotny w swojej pasji, a fanów metalu przybywało – specjalnie dla nich ściągał niedostępne wcześniej nagrania zza oceanu, współtworzył fanziny, miał też własne rubryki w Kerrang! czy Sounds Magazine.
Prawdziwy przełom przyszedł jednak w 1982 roku. Wtedy to zebrał kilka nagrań od młodych kapel z okolicy i wydał je jako składankę – The New Heavy Metal Revue Presents Metal Massacre, nazywaną w skrócie po prostu „Metal Massacre”. Specjalnie do tego przedsięwzięcia założył wytwórnię płytową Metal Blade Records – brzmi to dumnie, ale tak naprawdę pracował w przydomowym garażu.
Dlaczego było to wydarzenie przełomowe? Znalazło się na nim pierwsze nagranie Metalliki (ciekawostka: w wyniku błędu, nazwa zespołu na pierwszym wydaniu ma zapis Mettallica), a obok tego także takich zespołów Steeler, Bitch czy Ratt. Wydawnictwo okazało się wielkim sukcesem, a pierwszy nakład w liczbie 5000 egzemplarzy rozszedł się jak świeże bułeczki.
Jednorazowe przedsięwzięcie zamieniło się w pomysł na biznes, a wytwórnia Briana Slagela zaczęła brać pod swoje skrzydła kolejne zespoły. Najpierw wydając kolejne kompilacje składów z kalifornijskiej sceny, później wypuszczając na rynek pierwsze pełnoprawne albumy zespołów stamtąd. Wiele z nich stało się ikonami całego gatunku – wymienić można chociażby Slayera, Aromored Saint, Flotsam and Jetsam, Sacred Reich, Corrosion of Conformity, Cannibal Corpse i wielu innych.
Dziś portfolio Metal Blade Records to kilkadziesiąt zespołów z całego świata, a także udana, ale zakończona już współpraca z kolejnymi blisko 200 składami. Całej historii Metal Blade Records nie ma sensu tu przytaczać – poznacie ją najlepiej z książki „Dla dobra metalu – historia Metal Blade Records”.
Przeczytaj także:
- Dlaczego na “…And Justice For All” nie słychać basu? Wyjaśnienia ze strony producenta
- Album „Hospodi” zespołu Batushka (Krysiuk) najlepiej sprzedającą się płytą w Polsce
- Static-X na Pol’and’Rock Festival 2020

„Dla dobra metalu – historia Metal Blade Records” – szczegóły książki
Wydawnictwo miało swoją anglojęzyczną premierę w 2017 roku. Teraz, dzięki In Rock – https://inrock.pl/, polscy fani metalu będą mogli się z nią zapoznać. Polskie tłumaczenie przygotował Jakub Kozłowski, dziennikarz muzyczny.
W tworzenie książki zaangażowanych było wiele znamienitych postaci. Autorem całości jest sam Brian Slagel, który wspomina w niej historię firmy od jej założenia do czasów, gdy stała się międzynarodowym wydawcą z biurami na kilku kontynentach. Oprócz tego są tam liczne wypowiedzi i wspominki muzyków, którzy współpracowali z Metal Blade Records. Jest to więc nie tyle chronologiczna kronika, co przede wszystkim podróż przez świat metalu, pełna wciąż żywych wspomnień naocznych świadków i prawdziwych uczestników tamtych wydarzeń.
Wstęp napisał Lars Ulrich z Metalliki. Dodatkowo polskie wydanie zostanie wzbogacone o recenzje najważniejszych i najbardziej przełomowych płyt ze stajni Metal Blade Records, autorstwa uznanych rodzimych dziennikarzy muzycznych.
„Dla dobra metalu – historia Metal Blade Records” to tytuł książki, która już na wiosnę 2020 ukaże się w Polskich księgarniach.

Fragmenty książki o historii Metal Blade Records
Poniżej przedstawiamy Wam fragment książki, który ekskluzywnie udostępnił nam wydawca. Mowa w nim o rosnącej popularności death metalu i początkach współpracy między Cannibal Corpse i Metal Blade Records:
Kolejnym zespołem, który wpadł nam w oko w roku 1989 był Cannibal Corpse, który – podobnie jak Goo Goo Dolls – pochodził z Buffalo. Jeden z tamtejszych organizatorów koncertów wysłał Mike’owi Faley’owi kasetę i zachęcał nas, abyśmy ją przesłuchali. Przyniósł demówkę do naszego biura i, kiedy zerknąłem na okładkę, zauważyłem tytuł utworu A Skull Full of Maggots. Spojrzałem na Faleya i powiedziałem: „Nieważne, jak to brzmi. Musimy podpisać z nimi umowę”.
I tak włączyłem sobie ich kasetę i okazało się, że są powalający.
Chris Barnes, Six Feet Under, Cannibal Corpse
Po tym, jak mój zespół Leviathan zakończył żywot, założyłem Cannibal Corpse wraz z Paulem i Bobem, a potem dołączyli do nas Jack i Alex. Pracowałem w Cavages Record Store jako magazynier i poznałem głównego kontrahenta naszej sieci. Nazywał się John Grandoni i w niedługim czasie bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Znał również Mike’a Faleya z Metal Blade i postanowił wprowadzić mnie w arkana biznesu muzycznego. Powiedział: „Chris, wiem, że masz zespół, a ja znam gościa w Metal Blade. Mogę wysłać mu wasz zestaw dla mediów, ale powiem ci, co musisz zrobić: nakręćcie video, na którym gracie na żywo, napiszcie swoją krótką biografię i dajcie mi demówkę”.
Wysłał zestaw, a pod koniec lipca 1989 roku dzwoni do mnie i mówi, abym do niego przyjechał: „Mam coś, co chciałbym ci pokazać” – powiedział. Podał mi przesyłkę, w której znajdowała się umowa wydawnicza oraz list, w którym było napisane, że chcą zaproponować nam kontrakt na siedem albumów. To był wielki zaszczyt i uczucie odrobinę surrealistyczne. Oto wytwórnia, którą tak bardzo kochałem jako nastolatek, zgłaszała się do mnie i uważała mój zespół za wystarczająco dobry, aby zaproponować mu umowę. Odjęło mi mowę. Poczułem się, jak bohater filmu. Od samego początku zrobili na nas bardzo miłe wrażenie. Każdy z pracowników wytwórni był niemal jak przyjaciel, i to się nigdy nie zmieniło.
Kiedy związaliśmy się z Warner Bros., niejako wiedzieliśmy, że będzie trudno przepchnąć wszystkie wydawane przez nas albumy ich kanałami dystrybucyjnymi. Kiedy patrzyłem na nasz katalog, dostrzegałem kilka zespołów, które dla takiej mainstreamowej firmy będą co najmniej nie na miejscu. Cannibal Corpse był bez wątpienia jednym z nich.
Aby ominąć ten problem, negocjowaliśmy poboczną umowę z Important, które później przekształci się w Relativity i, koniec końców, w RED Distribution. Zapewniło nam to dystrybucyjne ujście dla albumów ostrzejszych, jak choćby te tworzone właśnie przez Cannibal Corpse. O ile mogliśmy dystrybuować zespół poprzez Warnera, to jakaś część mnie była przekonana, że będzie o wiele bardziej w porządku, jeżeli kapela, taka jak oni, dystrybuowana będzie przez niezależną firmę.
Moim zdaniem nastał wówczas dobry czas na grup pokroju Cannibal Corpse. Przed rokiem 1990 cała scena metalowa stawała się raczej dziwaczna. Pudel metal był u szczytu popularności, a ja nie chciałem się w to angażować. Niezależnie od naszej pozycji jako liczącego się wydawcy metalu, trzymaliśmy się z daleko od glam metalowych zespołów. Z tego względu death metal wydawał się adekwatną odtrutką, chociaż muszę przyznać, że na początku nie byłem jego najwierniejszym fanem. Słyszałem Morbid Angel i Obituary – wszystkie te zespoły, które ściągnął do siebie Roadrunner – ale, mówiąc szczerze, zawsze wolałem pochodzące z tego samego regionu thrashowe bandy pokroju Nasty Savage.
Kiedy dostałem demo Cannibal Corpse, usłyszałem w nich coś nowego. Dorastając jako olbrzymi fan Alice Coopera i KISS – zespołów, które naprawdę poszerzały muzyczne horyzonty – nie mogłem nie zaintrygować się aurą i image’em, jakie wiązały się z zespołem. Na szczęście muzyka była również świetna.
Wraz z upływem czasu zacząłem cenić sobie death metal o wiele bardziej niż na początku. To zabawne, ponieważ wiele osób w moim wieku nie może się do niego przekonać. Bardzo dużo ludzi w wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat mówi mi: „Po prostu nie mogę tego załapać. Nie znoszę tych wokali”. Część mnie zgadza się z nimi całkowicie; są absolutnie inne od tych, jakie dominowały w tradycyjnym metalu. Ale dla mnie stanowią idealny przejaw ewolucji. Muzyka stawała się coraz cięższa, a zespoły miały problem z wykrzesaniem większej ciężkości z wokali. Nagle pojawiły się growle death metalowe i wszystko uległo zmianie. Czy może być coś cięższego od miażdżącej ciężarem muzyki i tych gardłowych wokaliz?
Oczywiście, gdyby szukać ich źródła, wszystko sprowadza się do wpływu wczesnych zespołów grających metal pokroju Venom. Metal Blade w końcu podpisało umowy z całkiem sporą liczbą zespołów death metalowych nawet pomimo tego, że odrobinę spóźniliśmy się na imprezę. Wytwórnie takie jak Earache czy Roadrunner bez wątpienia zajęły się tym gatunkiem na długo przed nami. Głównym tego powodem jest pewnie mój początkowy brak zrozumienia dla tego gatunku.
Większe znaczenie miał jednak fakt, że zespoły te zaczęły pojawiać się w okolicach 1988 i 1989 roku, czyli w czasie, kiedy nadal musieliśmy radzić sobie z finansowym zamieszaniem poprzedzającym naszą umowę z Warner Bros. Zapewne nie byłoby najmądrzejszym posunięciem ruszenie w miasto i podpisywanie umów z tabunami zespołów death metalowych jeszcze zanim zdążył zaschnąć tusz pod naszym podpisem na umowie z Warnerem. Na pewno nie zachwyciłoby to naszych nowych partnerów. W pewnych kwestiach musieliśmy uważać na to, jakie decyzje podejmujemy.
Death metal nadal jest muzyką ekstremalnie ciężką, ale wydawał się jeszcze cięższy w czasach, gdy należał do sceny podziemnej. Ludzie słuchający mainstreamowej muzyki nie mieli pojęcia, jak do niego podchodzić. O ile Warner Bros. sprzedawali płyty do niezależnych sklepów, to zaopatrywali również największe sieci hipermarketów. Gdybyś postanowił porozmawiać z zarządem Wal-Martu o dodaniu na półki albumu „Eaten Back To Life”, nagranego przez zespół o nazwie Cannibal Corpse¹, na pewno pomyśleliby, że zwariowałeś.
Chris Barnes, Six Feet Under, Cannibal Corpse
Brian uwielbiał mi robić w studiu dowcipy. Kiedy nagrywałem swoje wokale do „Tomb of the Mutilated,” pojawił się w samym środku sesji. Kiedy przyszedłem do reżyserki ze studia nagrań w Morrissound, wszyscy siedzieli z absolutnie pozbawionymi wyrazu minami. Żadnych emocji. Zapytałem, co się dzieje.
Brian miał w ręku niektóre z moich tekstów: „Człowieku, nie mogę tego wydać – mówi w absolutnie poważnym tonie – będziesz musiał je zmienić”.
Wszyscy milczeli, można było usłyszeć upadającą igłę. Zapytałem więc: „Co masz na myśli?”. A on na to: „To po prostu przekracza pewne granice. Nie ma mowy, żebym to opublikował”. Był absolutnie poważny, a całe moje oddanie dla moich tekstów jeszcze się zintensyfikowało. Straciłem nad sobą kontrolę i powiedziałem: „No to kurwa odchodzę. Już mnie tu nie ma”.
Wtedy wszyscy zaczęli się śmiać, a Brian spojrzał na mnie i powiedział: „Tylko żartowałem”.
¹ W wolnym tłumaczeniu nazwa kapeli brzmi – Truchło Kanibala (przyp. tłum.).