RECENZJE

Recenzja: Barishi – „Old Smoke”

Recenzja płyty Old Smoke zespołu Barishi
Koncert zespołu Faun

Czasami nachodzi mnie ochota na muzykę, która z jednej strony ukołysze mnie do snu, a z drugiej będzie mogła w dowolnym momencie mnie z niego wybudzić, i to dość gwałtownie. Panowie z Barishi dobrze to rozumieją i swoim trzecim albumem zatytułowanym „Old Smoke” prezentują właśnie mroczny, ale jednocześnie na pewien dziwaczny sposób uspokajający w tym mroku styl.

Barishi – co oni w ogóle grają?

Podczas słuchania tej płyty miałem ogromne trudności, by zakwalifikować ją jednoznacznie do konkretnego nurtu. Są tu elementy sludge’u, thrashu, stonera, blacku, momentami brzmienie przybiera bardziej progresywny ton, a w utworze „Blood Aurora” riffy przywodzą na myśl Gojirę. Mamy więc tu do czynienia z niezłym miszmaszem, co czasami niestety negatywnie wpływa na odbiór całości, ponieważ w tej całej różnorodności nie zawsze można dostrzec spójność.

Fani radiowego czasu trwania kawałków raczej nie mają czego szukać na tym albumie. Aż trzy utwory z sześciu trwają powyżej dziesięciu minut, a reszta, nie licząc instrumentalnego przerywnika, również nie należy do najkrótszych. I trzeba przyznać, że potrafi to wymęczyć, zwłaszcza pod koniec poszczególnych kompozycji.

Barishi stawia na sprawdzony personel

Przed powstaniem „Old Smoke” zespół opuścił wokalista Sascha Simms. Kapela jednak nie zdecydowała się na wybór kogoś nowego z zewnątrz i posadziła za mikrofonem Grahama Brooksa, do tej pory pełniącego wyłącznie rolę gitarzysty. I był to strzał w dziesiątkę, ponieważ jego wokale są potężne, chłop umie porządnie krzyknąć, a w okazjonalnych czystych partiach również daje radę.

Sprawdź inne nasze recenzje:

„The Silent Circle” i „Blood Aurora” wprowadzają nas w pokręconą wizję muzyków

„The Silent Circle” już od samego początku daje do zrozumienia, jaki zamysł na płytę obrało Barishi. Psychodeliczne riffy i opętańcze wrzaski Brooksa mieszają się ze spokojniejszymi fragmentami, co w ogólnym rozrachunku serwuje słuchaczowi poczucie niepokoju. Mógłbym to porównać do samotnej wędrówki przez ciemny las, podczas gdy tylko co jakiś czas uspokaja nas śpiew ptaków, siedzących na podejrzanie wyglądających drzewach. Trzeba tu też pochwalić basistę Jonathana Kelleya. Muzyk odwala niesamowitą robotę od początku albumu aż do samego końca.

„Blood Aurora” utrzymana jest w zbliżonym klimacie co „The Silent Circle”, lecz tutaj już objawia się przesyt. Utwór jedynie by zyskał, gdyby skrócić go o dwie-trzy minuty. To samo zresztą można powiedzieć niestety i o innych kawałkach. Najwidoczniej panowie z Barishi nie wiedzieli, w którym dokładnie miejscu postawić barykadę. Zrzuciłbym to jednak na ich jeszcze stosunkowo niewielkie doświadczenie, więc jeśli na tym etapie zespół gra tak dobrze, to tylko wyczekiwać kolejnych ich dokonań.

„Cursus Ablaze”, czyli sztuka robienia przerywników

Uwielbiam, gdy gdzieś w połowie potężnie brzmiącego albumu pojawia się chwila odetchnienia. W przypadku „Old Smoke” jest to dwuminutowy instrumentalny „Cursus Ablaze” zagrany na akustycznej gitarze w towarzystwie ambientowej elektroniki. Nie dość, że utwór ten to most świetnie łączący kompozycję „The Longhunter” z „Entombed in Gold Forever”, to jeszcze bardzo dobrze spisuje się osobno pomimo swoich niewielkich rozmiarów. Tak klimatycznych i pięknych wstawek mógłbym słuchać w nieskończoność.

Tytułowy „Old Smoke” to dobre zwieńczenie albumu

Utwór zaczyna się spokojnie – przywodzi na myśl stoner, a więc kolejna inspiracja do i tak już dużej puli. Brooks po raz pierwszy śpiewa czysto, ale już po jakimś czasie znów raczy nas apetycznym growlem, chociaż ładne brzmienie gitary pozostaje. Ten kontrast dobrze ukazuje ogólny obraz płyty, mianowicie jej nieoczywistość i nieszablonowość. Lecz wciąż te trzynaście minut to trochę za dużo jak na ilość treści prezentowanej nam przez zespół.

Barishi Old Smoke
Barishi – Old Smoke (2020)

Tracklista „Old Smoke”:

1. The Silent Circle
2. Blood Aurora
3. The Longhunter
4. Cursus Ablaze
5. Entombed in Gold Forever
6. Old Smoke

Podobne artykuły

Recenzja: „Apocalipsis – Harry at the End of the World”

Albert Markowicz

Recenzja: Sunken – „Livslede”, czyli niepotrzebny przerost formy nad treścią

Marta Trela

Recenzja: Slayer – Repentless

Tomasz Koza

Zostaw komentarz