Wstęp Bartłomieja
2020 to trudny rok, który zaskoczył nas wieloma dziwnymi, niespodziewanymi, przykrymi i często drastycznymi sytuacjami. Dla muzyki to nie był prosty czas. Koncertów praktycznie nie było. Osobiście nie byłem na żadnym, a plany były piękne. Każdy został zamknięty w domach, muzycy także. Wielu z nich wykorzystało ten czas w sposób kreatywny. Sporo zespołów wydało nowe, długo wyczekiwane albumy. Inni natomiast zapowiedzieli swoje wydawnictwa na przyszły rok. Także pod względem nowej muzyki w 2020 roku działo się wiele.
Swoje nowe longplay’e zaprezentowały grupy dla mnie bardzo ważne, w tym m.in. Deep Purple, AC/DC, Marilyn Manson czy Trivium. Wychodziło to z różnym skutkiem. Pod koniec 2020 roku chciałbym przedstawić swoje podsumowanie najlepszych i najgorszych płyt kończących się dwunastu miesięcy.
Najlepsze płyty w 2020 wg Bartłomieja
Oranssi Pazuzu – „Mestarin kynsi”
Black metal w moim zestawieniu? Też się trochę dziwię, bo nie słucham jakoś specjalnie dużo tego podgatunku. Jednak nie mogłem ominąć premiery płyty tak świetnego zespołu jak fińskie Oranssi Pazuzu. Muzycy w 2020 roku wydali płytę pt. „Mestarin kynsi” i po prostu zachwycili mnie.
Tajemnicza, nieprzewidywalna i wręcz fantastyczna otoczka sprawiła, że przeniosłem się do zupełnie innego wymiaru dźwiękowych przeżyć. Nie jest to łatwa muzyka w odbiorze, ale zdecydowanie mogą ją polecić fanom rozbudowanych kompozycji przepełnionych zmianami tempa. Zresztą Oranssi Pazuzu może spodobać się słuchaczom Mgły czy Igorrra. Uwielbiam takie zawiłe utwory, które zaskakują w każdym momencie. Doskonałym tego przykładem jest właśnie opisywane „Mestarin kynsi”, które czasem bywa nawet przerażające. Teledysk do numeru „Uusi Teknokratia” kolokwialnie ryje banię. Wygląda jakby reżyserował to jakiś David Lynch. Magia.

Paradise Lost – „Obsidian”
„Draconian Times” kończy w tym roku 25 lat. Szmat czasu minął od wydania tej legendarnej płyty. Jednak Paradise Lost nie poddają się i wciąż wydają świetną muzykę, która zabiera słuchaczy w zupełnie inny wymiar. Brytyjczycy z fenomenalnym Nickiem Holmesem na wokalu ponownie mnie zauroczyli i zaprezentowali bardzo różnorodny i współczesny album.
Po „Medusie” myślałem, że muzycy zapadają się we własnej twórczości i zaczną nagrywać jedynie smętne płyty, które nie będą dosłownie nic wprowadzały do ich twórczości. Jednak w maju wyskoczyli ze wspaniałym „Obsidianem”, który ma hitowe kawałki oraz genialne teledyski.
Single powaliły mnie na łopatki, zresztą często do nich wracam. Takie piosenki jak „Ghosts”, „Fall from Grace” czy „Darker Thoughts” to utwory, które zostaną ze mną na długo i bardzo się cieszę, że na nie natrafiłem. Paradise Lost udowodniło, że nie zjadają własnego ogona i wciąż są na topie. Mam nadzieję, że jak pandemia się skończy, to zobaczę ich na scenie z materiałem z „Obsidian”.

Marilyn Manson – „We Are Chaos”
Nie spodziewałem się pierwotnie, że ten album znajdzie się w stawce. Jak pierwszy raz usłyszałem singiel tytułowy, to się zawiodłem. Jednak piosenka „Don’t Chase The Dead” wszystko zmieniła, a w dniu premiery kompletnie zakochałem się w „We Are Chaos”. Takie kawałki jak „Paint You With My Love” czy „Red Black and Blue” wzniosły Mansona na nowy poziom artystyczny, który kojarzy mi się z czasami „Mechanical Animals”, czyli jego najlepszego albumu w moim uznaniu. Jednak to „We Are Chaos” pokazało zupełnie nową stronę amerykańskiego muzyka. Przedstawił się jako artysta, który wciąż poszukuje i odkrywa nowe ścieżki rozwoju.
Na najnowszym krążku jest sporo country i wcale to nie przeszkadza twórcy w ciekawym rozwijaniu kompozycji. Ba! Nawet pomaga. Manson połączył industrialny metal ze wspomnianym country i wyszło błyskotliwie, magicznie i czasami wręcz romantycznie. Na tej płycie Marilyn Manson śpiewa o miłości – tego nie można przegapić.

Wyróżnienia:
- Haken – „Virus” – brytyjska grupa bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Na swoim najnowszym albumie połączyli metal progresywny z thrashem wyszło ciekawie i ostro. Takiej odkrywczej muzyki potrzebuję.
- Pearl Jam – „Gigaton” – to chyba najbardziej wyczekiwany album 2020 roku przeze mnie. Grupa mnie nie zawiodła i zaprezentowała bardzo oryginalny i przebojowy materiał. Utwór „Dance of The Clairvoyants” to chyba moja ulubiona piosenka tego roku.
- Cryptic Shift – „Visitations From Enceladus” – tego thrashowego objawienia nie mogło zabraknąć na mojej liście. Brytyjscy debiutanci pokazali, że potrafią grać i tworzyć odważne kompozycje, które mają w sobie początki geniuszu.
Najgorsze płyty w 2020 wg Bartłomieja
Kat – „The Last Convoy”
Kat to jeden z moich ulubionych zespołów metalowych. Takie albumy jak „Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach” czy „Oddech wymarłych światów” to genialne wydawnictwa, jednak bez Romana Kostrzewskiego to nie to samo.
Zeszłoroczne wydawnictwo pt. „Without Looking Back” było porażką i artystyczną klęską. Jednak chyba nikt nie spodziewał się, że może być gorzej. A jednak się da! „The Last Convoy” to nieporozumienie. Zepsucie klasycznych numerów, legendarnych piosenek innych wykonawców i nieudane aranżacje. Są dobre elementy jak wokal Jakuba Weigla, ale i tak nic to nie zmienia. On jest przyzwoitym wokalistą, ale dla muzyki Kata kompletnie nie pasuje. Większej tragedii w muzyce w 2020 nie było.

Corey Taylor – „CMFT”
Nie chcę się rozpisywać na temat złych płyt, bo po prostu nie warto. W zeszłym roku na pierwszym miejscu najlepszych albumów znalazł się ostatni krążek Slipknota. Tym razem wokalista grupy znalazł się w słabszej grupie. Płyta „CMFT” ma kilka całkiem ciekawych momentów, ale produkcja niestety zawiodła. Kilku kompozycji nie da się nawet słuchać i to jest bardzo smutne.
Tak wybitny muzyk jak Corey Taylor nagrał w moim uznaniu wręcz żenującą płytę, którą żałuję, że przesłuchałem. Każdemu zdarzają się pomyłki. Obecnie wokalista pracuje nad nowym wydawnictwem Slipknota, więc miejmy nadzieję, że poziomem dorówna „We Are Not Your Kind”. Dodam jeszcze, że „CMFT” jest okraszona bardzo kiepską okładką, która kompletnie nie pasuje do przedstawionej treści. Troszkę się zawiodłem na Corey’u.

In Flames – „Clayman” Re-Recorded 2020
Tutaj też nie ma powodu do rozpisywania się, bo In Flames po prostu z roku na rok niszczą swoją karierę. Zeszłoroczny album „I, The Mask” był bardzo kiepski. Tym razem postanowili na nowo nagrać legendarnego „Claymana” i wyszło po prostu źle.
Wokal Andersa brzmi teraz bardziej popowo i zapewne na koncertach utwory pokroju „Only for the Weak” wychodzą całkiem dobrze, ale po co to nagrywać? Muzycy zamiast tworzyć coś nowego, to podobnie jak Kat kopią w przeszłości.
Rozumiem, wydawanie rocznicowych reedycji czy wersji specjalnych, to świetna sprawa. Jednak tego typu patrzenie w tył nie jest dobrym pomysłem, bo rzadko kiedy to wychodzi. Na ponownie nagranym „Claymanie” brakuje pazura i zniszczono kilka genialnych utworów. Natomiast dostaliśmy dodatkową smyczkową wariację na temat tych piosenek. Ciekawa sprawa, ale na co to komu?

Wyróżnienia:
- Lamb of God – „Lamb of God” – strasznie się wynudziłem podczas słuchania tej płyty.
- Iron Maiden – „Nights of the Dead, Legacy of the Beast: Live in Mexico City” – nie jestem wielkim fanem koncertówek, ale tę z uwagi na sympatię do Maidenów przesłuchałem. Jakość nagrań nie powala na kolana, a szkoda.
- Okrütnik – „Legion antychrysta” – kompozycje są nawet dobre, ale niestety wszystko niszczą kiczowate teksty oraz wokal, który trochę dziwnie brzmi.
Wstęp Mateusza
Zgodzimy się chyba wszyscy, że rok 2020 był rokiem strasznie specyficznym na płaszczyźnie muzycznej. Od połowy marca koncerty praktycznie nie funkcjonowały (nie licząc krótkiego sezonu „wakacyjnego”, w którym wydarzenia muzyczne na chwilę odżyły), tak więc trzeba było znaleźć inny sposób na leczenie „muzycznego kaca”.
Na całe szczęście z pomocą przyszły zarówno polskie, jak i zagraniczne kapele, które przymusowe przerwy od koncertowania spędziły na pracy w studiu oraz tworzeniu nowego materiału.
I tak oto rok 2020 był rokiem tragicznym pod kątem koncertowania, ale bardzo owocnym pod kątem nowych wydawnictw. Wśród nich znalazło się rzecz jasna zarówno mnóstwo bardzo dobrych krążków, jak i albumów niezbyt udanych. Co moim zdaniem zaliczyć możemy do obu kategorii? Sprawdzić możecie poniżej:
Najlepsze płyty w 2020 wg Mateusza
Testament – „Titans Of Creation”
Na najnowsze dzieło spod szyldu Testamentu fani grupy czekać musieli aż cztery lata. Czy warto było? Moim zdaniem zdecydowanie tak! „Titans Of Creation” to prawie godzina bardzo dobrego thrash metalu, do którego zespół przyzwyczaił nas na przestrzeni wszystkich lat swojej muzycznej kariery, a kompozycje takie jak „Children of the Next Level”, czy „WWIII” wejdą raczej do stałego repertuaru koncertowego zespołu. Wspomnieć warto także o bardzo dobrej produkcji albumu – perkusja Gene’a Holgana dobrze buja, gitary idealnie ze sobą współgrają, a wokal Chucka Billy’ego nie gubi się w ścianie muzyki w żadnym momencie.

Darmozjady – „Czwarty rozbiór Polski”
Czy formacja, w składzie której znaleźć możemy m.in. wokalistę Braci Figo Fagot, byłego gitarzystę Michała Wiśniewskiego, muzyka takich grup jak Nunczaki Orientu i Spirit oraz puzonistę Kultu ma szansę nagrać składny album? O dziwo tak! Owocem współpracy wyżej wymienionego składu jest bowiem płyta „Czwarty Rozbiór Polski”, która na rynku zadebiutowała na początku 2020 roku.
Co znaleźć możemy na krążku? Cóż, sporą ilość mieszanki hard rocka i punka wyrażoną w mocnych tekstach opisujących codzienną rzeczywistość. Cieszy także fakt, że Piotrek Połać (wokalista BFF, Speculum, Procesu i wielu innych projektów) zaczyna funkcjonować coraz poważniej w mainstreamie w roli rockowego/metalowego wokalisty i odkleja się od niego powoli naklejkę z podpisem „Figo śpiewający pastiszowe disco polo”.

Nine Inch Nails – „Ghosts V: Together” i „Ghosts VI: Locusts”
Dwa pełnoprawne albumy Nine Inch Nails wypuszczone bez jakiejkolwiek zapowiedzi w tym samym dniu? I to całkowicie za darmo? Przyznać trzeba, że w marcu tego roku Trent Reznor sprawił swoim sympatykom nie lada niespodziankę. Na kolejnych dwóch częściach albumów z cyklu „Ghosts” znaleźć możemy kompozycje utrzymane w ambientowym i post-industrialnym klimacie. Reznor postanowił pokazać nam się znowu ze swojej delikatniejszej strony i przyznaję, że wyszło mu to całkiem zgrabnie. Co ciekawe, frontman grupy zapowiedział już, że jakiś czas temu rozpoczął pracę nad kolejnym nowym materiałem spod szyldu NIN. Pozostało zatem tylko czekać!
Moje wyróżnienia:
Ozzy Osbourne – „Ordinary Man” – O najnowszym dziele Ozzy’ego napisać wystarczy w zasadzie tylko kilka słów – Książę Ciemności powrócił. Legendarny wokalista we współpracy z Andrew Wattem (i wieloma innymi uznanymi muzykami) stworzył album, który w żaden sposób nie zmienił sceny muzycznej, ale bardzo przyjemnie się go słucha.
Sons Of Apollo – „MMXX” – Bardzo solidny prog metalowy krążek trzymający poziom debiutanckiego albumu „Synów Apolla”. Nic tylko czekać na przyszłoroczny koncert w Polsce (o ile rzecz jasna sytuacja epidemiologiczna na niego pozwoli).
Najgorsze płyty w 2020 wg Mateusza
Corey Taylor – „CMFT”
Mimo, że Coreya Taylora uważam za jednego z bardziej wszechstronnych muzyków na obecnej scenie rockowo-metalowej, to przyznać muszę, że na swoim solowym albumie wokalista zdecydowanie przekombinował z tą wszechstronnością. Ciężko bowiem przesłuchać przy jednym posiedzeniu krążek, w którym na przestrzeni kilku utworów słyszymy rap, metal, pop rock, hard rock, czy chociażby country. Brak w tym albumie jakiekolwiek spójności, która zachęcałaby do pozostania przy nim na dłuższą chwilę, bądź do ponownego przesłuchania. A szkoda, bo potencjał w solowym wydawnictwie Taylora widziałem spory.

Iron Maiden – „Nights of the Dead, Legacy of the Beast: Live in Mexico City”
W lipcu bieżącego roku Iron Maiden wystąpić mieli w Warszawie podczas swojej letniej odnogi trasy „Legacy of the Beast”. Wszystkie występy z wiadomego powodu zostały przełożone na przyszłoroczne lato, a najnowsza koncertówka zespołu miała chyba umilić fanom grupy kolejne kilka miesięcy oczekiwań na koncert. W rzeczywistości wyszło jednak bardzo średnio…
Nie będę tutaj pastwić się ani nad okładką wydawnictwa (która wygląda moim zdaniem strasznie jarczmarnie i kiczowato), ani nad formą Dickisonsa (bo chłop już swoje prześpiewał w życiu i to normalne, że jego wokal czasami ma prawo nie domagać), ale nad okropną produkcją albumu. Instrumenty brzmią strasznie niedbale (gitary pozostają nawet czasem w tyle), publiczność brzmi niesamowicie sztucznie, a wokale wspierające często są wysunięte za bardzo do przodu.
Kompletnie nie rozumiem także jednej kwestii – „Legacy of the Beast” to trasa pełna scenicznego show, a zespół opublikował z niej tylko zapis audio. Niesamowity strzał w stopę, bo gdyby urozmaicić te wydawnictwo o zapis wideo, to całokształt na pewno prezentowałby się o wiele lepiej.

Babymetal – „10 BABYMETAL Years”
Na sam koniec (moim zdaniem) największy skok na kasę na scenie metalowej w 2020 roku. Powiecie pewnie „no co, zespół ma dziesięć lat, to przecież ma prawo wydać składankę największych hitów, co z tego?”. Oczywiście, że ma prawo. Ale wydanie DZIESIĘCIU EDYCJI tejże składanki to już dla mnie ogromna przesada.
Co znaleźć możemy na poszczególnych wydaniach płyty? Cóż, oto szybki przegląd kilku z możliwych opcji – zaczynamy od krążka z wybranym zestawieniem najpopularniejszych utworów Babymetal, przechodzimy przez trzy oddzielne płyty z zestawieniem najlepszych kompozycji według Su-Metal, MoaMetal i KobaMetala (pomysłodawcy całości projektu), a kończymy na specjalnym zestawie, w którym oprócz płyty znajdziemy jeszcze płyty blu-ray z wywiadami i występami na żywo, kolekcjonerską flagę oraz album ze zdjęciami.
Dużo tych opcji, nie? A to dopiero połowa z dostępnych wariacji albumu… Jeśli zatem chcecie w swojej kolekcji posiadać wszystkie oficjalne wydawnictwa związane z Babymetal, to zalecamy już teraz wziąć jakiś kredyt albo sprzedać niepotrzebne Wam organy.

Dodatkowe słowa krytyki należą się również amerykańskiej formacji Guns N’ Roses za całokształt funkcjonowania w 2020 roku.
Dlaczego? Cóż, po pierwsze – w marcu gdy cały świat zamykał się w celu obrony przed koronawirusem, zespół bez jakichkolwiek problemów wystąpił w Meksyku na festiwalu, który zgromadził około siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Jak można łatwo się domyśleć, mało który z zebranych na wydarzeniu fanów stosował się do zasad bezpieczeństwa, co doprowadzić mogło do olbrzymiej katastrofy epidemiologicznej.
Po drugie – brak jakiejkolwiek większej komunikacji ze swoimi sympatykami podczas przerwy od koncertowania. Koncerty online? Sesje Q&A z fanami? Publikacja zakulisowych materiałów z pracy zespołu? A po co to komu? Lepiej przecież rzucić ludziom ochłapy z trasy „Not In This Lifetime” (które swoją drogą już dawno powinny zostać wydane na DVD) i nie przejmować się kompletnie niczym innym.
I w końcu po trzecie – w 2020 roku minęły cztery lata odkąd Slash i Duff McKagan wrócili do zespołu. Przez cały ten okres, przeróżni członkowie grupy zapewniali, że pracę nad nowym materiałem trwają i nowa płyta jest tylko kwestią czasu. Co natomiast powiedział kudłaty gitarzysta w jednym z ostatnich wywiadów? Ano to, że „jest jeszcze zbyt wcześnie by mówić o nowej płycie GN’R”.
Nic tylko załamać ręce. Czy na obecnej scenie muzycznej jest jakikolwiek zespół w którym także panuje aż taki burdel organizacyjny? Bo moim zdaniem Gunsi z „Najbardziej niebezpiecznego zespołu na świecie” coraz bardziej stają się „Najbardziej nieogarniętym zespołem na świecie”. I obawiam się, że przemiana ta z kolejnymi latami może tylko coraz bardziej postępować.
Wstęp Pawła
To był ciężki rok. Nie będę się tu rozpisywał o sytuacji politycznej, epidemiologicznej, o tym co się dzieje na ulicach, bo to nie miejsce na tego typu komentarze. Niestety sytuacja na scenie muzycznej nie wyglądała w tym roku wiele lepiej. Koncerty odwołane, festiwale przeniesione na bliżej nieokreśloną przyszłość, wszyscy kiszą się we własnych czterech ścianach i ewentualnie zagrają jakąś mniej lub bardziej udaną sztukę online. Na szczęście plany wydawnicze rządzą się własnymi prawami i w kończącym się roku ukazało się całkiem sporo muzyki. Zacznę od tej udanej.
Najlepsze płyty w 2020 wg Pawła
Do jakich albumów najchętniej wracam w 2020? Czyli moja trójka faworytów.
Na szczęście kończący się rok to nie tylko pasmo porażek i nieszczęść. Obok tych nieudanych płyt znalazło się miejsce na kilka całkiem solidnych pozycji. W tym roku szczególnie mocno obrodziła polska scena. Dlatego też dwie z trzech wybranych przeze mnie płyt to krążki z naszego podwórka.
Nie podejmę się wskazania tej jednej, najlepszej płyty. Przyjmijmy, że poniższe trzy albumy trafiły ex aequo na pierwsze miejsce.
Marilyn Manson – „We Are Chaos”
Przyznaję bez bicia. Wybór, który mnie samego zaskoczył. Z tej prostej przyczyny, że mniej więcej w okolicach płyty „Eat Me, Drink Me”, którą odebrałem, jako pełną dłużyzn i zapychaczy, Brian Warner ze swoim zespołem rozpoczął wędrówkę równią pochyłą w stronę coraz słabszych płyt.
Kompozycje na kolejnych albumach były coraz bardziej kanciaste, a wokal coraz bardziej karykaturalny. Po odsłuchu wycia serwowanego przez Mansona w takim „Birds Of Hell Awaiting” przez tydzień bolały mnie zęby. Właśnie dlatego jedenasty studyjny album grupy ogromnie mnie zaskoczył.
To swego rodzaju sentymentalna podróż do unurzanych w elektronice lat 80-tych, w których królowali synthpopowcy z Depeche Mode i David Bowie będący jedną z najważniejszych inspiracji Briana. Być może właśnie echa Depeszów, których bardzo lubię, tak wyraźne na „We Are Chaos” sprawiły, że płytę odbieram, jako bardzo udaną. A może chodzi o to, że wokalista po prostu wziął się za siebie i zaprezentował się od najlepszej możliwej strony. Śpiewa spokojniej i z większym czuciem, niż na kilku ostatnich płytach. No właśnie! Śpiewa, zamiast się drzeć. Zdecydowanie wolę Warnera w spokojniejszym, bardziej nostalgicznym repertuarze.
Całości dopełniają teksty Mansona, jak zwykle stojące na wysokim poziomie. Ze świecą szukać tekściarza, który z równie wielką swobodą żonglowałby skojarzeniami, metaforami i wszelkimi wieloznacznościami.
Najnowsza propozycja Mansona i spółki raczej nie będzie w przyszłości wymieniana jednym tchem z brudną „Antichrist Superstar” czy ociekającą glamrockowym przepychem „Mechanical Animals”, ale uważam, że to najlepsza płyta grupy od czasów „The Golden Age Of Grotesque”.

Azarath – „Saint Desecration”
Nie spodziewałem się, że końcówka roku zaowocuje tak solidną pozycją na ekstremalnej scenie. Choć Azarath już dawno udowodnił, że znajduje się w absolutnej czołówce światowego metalu, nie sądziłem, że po kolejnych zmianach personalnych zespół zaprezentuje się w tak dobrej formie.
Faktem jest, że moje uczucie do „Saint Desecration” nie było miłością od pierwszego wejrzenia. Do płyty musiałem się przyzwyczaić, przesłuchać kilka razy zanim coś kliknęło i zaskoczyło. Ale gdy już weszło to nie chce wyjść.
W recenzji pisałem, że „Saint Desecration” to album wypełniony ogromną ilością smaczków i ozdobników. Im dłużej słucham płyty, tym bardziej utwierdzam się w powyższej opinii i uważam, że dopiero po kilku przesłuchaniach te wszystkie smaczki uda się wychwycić.
Dodatkowo płyta broni się także wyjątkowym i niepowtarzalnym klimatem, którym udało się otoczyć poszczególne kompozycje. I choć nie jest niczym odkrywczym stwierdzenie, że Inferno jest wybitnym pałkerem, tak uważam, że należy ten fakt podkreślać, ponieważ muzyk zaprezentował się (podobnie, jak i reszta zespołu) od swojej najlepszej strony. Partie perkusji są niesamowicie gęste i różnorodne.
Pisząc o najnowszym dziele Azarath nie sposób nie wspomnieć wyjątkowej okładki płyty. Tajemniczy i ponury obraz namalowany przez Martę Promińską daje ogromne pole do interpretacji. Długo można doszukiwać się możliwych znaczeń mrocznego dzieła. A koszmarny świat, nad którym góruje potężny demon to doskonała wizualizacja piekielnych wyziewów stworzonych przez Azarath.
Jak na początku album mnie nie zachwycił, tak dziś uważam go za jeden z najlepszych, jakie ukazały się w tym roku.

Above Aurora „The Shrine Of Deterioration”
Długo zastanawiałem się, którą płytę wskazać, jako trzecią w swoim zestawieniu. Stwierdzenie, że Polska stoi black metalem jest równie wyświechtane, co zgodne z prawdą. Kończący się rok zaowocował świetnymi płytami wydanymi chociażby przez Kły, Martwą Aurę, Odrazę czy właśnie Poznaniaków z Above Aurora. Dlaczego wybrałem akurat „The Shrine Of Deterioration”? Ponieważ urzekł mnie niebywały chłód i transowość kompozycji. Urzekł mnie także styl zespołu będący wyjątkowo klimatyczną wypadkową black i doom metalu.
Na „Shrine Of Deterioration” muzykom udało się połączyć te dwa gatunki w niezwykle spójną i hipnotyczną całość. Na płycie znalazło się także miejsce na post rockowe zagrywki, a wprawne ucho zapewne znajdzie w muzyce zespołu jeszcze inne inspiracje. Doomowe, powolne i pozornie monotonne momenty nie usypiają i nie rozwleczono ich ponad zdrowy rozsądek, a cały materiał jest mroczny, posępny i niebywale wciągający.
Podobnie, jak w przypadku Azarath i ich najnowszej płyty, nie sposób przejść obojętnie obok grafiki zdobiącej „The Shrine Of Deterioration”. Bezkształtny monument wspierany przez okaleczone, bezgłowe postaci poprzeszywane licznymi prętami/włóczniami (niepotrzebne skreślić) zdaje się być wręcz idealnym ucieleśnieniem współczesnego świata. Świata równie kalekiego, zdeformowanego i odpychającego. Bo okładka płyty jest odpychająca. Płytę uważam za niebywale trafny komentarz do kondycji dzisiejszego świata. I właśnie dlatego się tu znalazła.

Po jakie płyty jeszcze sięgam w tym roku?
- Comin – „Człowiek”, bo okazuje się, że stylistyczny misz-masz może mieć ręce i nogi.
- AC/DC – „Power Up”, bo dziadkowie (choć nagrywają boleśnie wtórne płyty) ciągle mają w sobie zapał i energię, których niejeden młodszy skład może zazdrościć.
- Midnightdate – „Disease Of Mutual Hatred”, bo (z racji pochodzenia) mam do tego zespołu ogromny sentyment.
- Paradise Lost – „Obsidian”, bo grupa udowodniła, że „powrót do korzeni” to coś więcej, niż wytarta fraza bez pokrycia.
Najgorsze płyty w 2020 wg Pawła
Co nie wyszło w 2020 roku? Czyli moje trzy nominacje do najgorszych tegorocznych płyt.
Tak się złożyło, że aż dwa z trzech wybranych przeze mnie albumów to zapisy koncertów. Dlaczego? Ponieważ boleśnie obnażają coraz wyraźniejsze niedostatki formy, bądź co bądź, legendarnych zespołów. Trzecia z wybranych przeze mnie płyt bezlitośnie demaskuje niezrozumiały dla mnie demontaż własnej legendy i nieudolną próbę wymyślania historii na nowo.
Iron Maiden – „Nights of the Dead, Legacy of the Beast: Live in Mexico City”
Do Żelaznej Dziewicy mam ogromny sentyment. Do płyt pokroju „Powerslave” czy „Piece of Mind” wracam regularnie i uważam je za perełki w swojej kolekcji. Niestety smutna prawda jest taka, że nikt nie robi się młodszy i najnowsza koncertówka Iron Maiden potwierdza ten przykry, acz oczywisty fakt.
Już pierwsze takty „Aces High” utwierdzają mnie w tej prawdzie. Zastrzeżenia mam te same, które miałem po koncercie w krakowskiej Tauron Arenie dwa lata temu. Forma Dickinsona pozostawia bardzo dużo do życzenia. Nie wiem czy wynika to z faktu, że (jakby nie patrzeć wybitny) wokalista nie słyszy się podczas koncertów, w co wątpię, czy problem leży po prostu w metryce Bruce’a. Faktem jest, że od dobrych kilku lat na żywo częściej krzyczy, niż śpiewa i mam wrażenie, że jest mocno poza tonacją utworów. Podczas występu w Meksyku nie obeszło się również bez znacznych uproszczeń niektórych linii.
Choć Harris i spółka radzą sobie bardzo dobrze, to brzmienie płyty skutecznie odbiera mi przyjemność z odsłuchu. Wokal i perkusja zostały zbyt mocno wyeksponowane, a resztę instrumentów upchnięto gdzieś w tle. Udało się, co prawda, zachowa niepowtarzalny klimat koncertów Maiden, jednak forma Dickinsona zbyt mocno rzutuje na całość materiału.
Dziwi mnie również fakt, że zapis koncertu ukazał się wyłącznie w formacie audio. Trasa koncertowa sprzed dwóch lat została przygotowana z ogromnym rozmachem. Praktycznie każdy kolejny utwór miał specjalną oprawę, która zmieniała się, jak w kalejdoskopie. Wręcz prosiło się, by ją uwiecznić na filmie.
Choć darzę Maiden ogromnym szacunkiem i sympatią, tak z żalem przyznaję, iż nowy album koncertowy jest po prostu zbędny. Zwłaszcza, że grupa ma w swoim dorobku kilka dużo lepszych koncertówek, po które sięgam regularnie.

Metallica – „S&M2”
To zdecydowanie najbardziej nierówna płyta w moim zestawieniu. Są co prawda lepsze momenty, jak majestatyczny „The Call Of Ktulu”, który jest nawet udaną powtórką z „jedynki”, ale są również fatalne. Taki „The Memory Remains” należy do obu tych kategorii. W paru miejscach utworu zacisnąłem mocniej zęby słuchając, jak wokalista męczy się na własnym tekście. Z marazmu wyciągnęło mnie odśpiewane na ileś tysięcy gardeł zakończenie utworu.
Metallica całkiem dobrze wypada w „Confusion” i „Moth Into Flame” z ostatniej studyjnej płyty. Gorzej wypada w tych utworach orkiestra. Ewidentnie zabrakło pomysłu na bogatszy, bardziej interesujący aranż. Na początku drugiego z wymienionych utworów pomyślałem wręcz, że ktoś chyba wyłączył tę orkiestrę w miksie. Do aranży nieodżałowanego Michaela Kamena te nowości nie mają startu.
I praktycznie cały album jest wypełniony podobnymi nierównościami. Gdy jeden element daje radę, to drugi się wysypuje. A narastające zmęczenie muzyków sprawia, że kilku ostatnich utworów po prostu nie da się słuchać. Hetfield chwilami rzęzi ostatkiem sił, Hammett myli się we własnych solówkach, Ulrich nawet nie próbuje grać linii ułożonych przez siebie trzy dekady temu, a Trujillo nieudolnie stara się dodawać wszystkim animuszu coś tam pokrzykując do mikrofonu. Całokształt wypada bardzo blado.
I choć doceniam, że zespół nie zdecydował się na dogrywki nieudanych partii i zaprezentował się fanom z całym „dobrodziejstwem” inwentarza, to do nieudanej „S&M2″nie planuję więcej wracać.

Kat – „The Last Convoy”
Na mój wybór najgorszej płyty roku złożyło się kilka czynników.
Primo – koszmarna okładka. Obraz „zdobiący” płytę wyróżnia się fatalnym kadrowaniem, przez które konie ciągnące piekielny rydwan mają obcięte głowy oraz równie fatalną czcionką użytą do zapisania tytułu, przywodzącą na myśl stare westerny. Nachalne skojarzenia z grafiką zdobiącą koncertówkę „Death On The Road” Iron Maiden też nie zachęcają do sięgnięcia po „The Last Convoy”.
Secundo – wybór utworów.
Na jubileuszowy krążek złożyło się zaledwie pięć, ponownie odgrzanych, pardon, nagranych kotletów… ponownie wybaczcie, utworów KATa. Pierwsze, co rzuca się w oczy to fakt, że z bogatego dorobku KATa z Romanem Kostrzewskim za mikrofonem, na albumie podsumowującym czterdzieści lat historii zespołu znalazły się zaledwie dwa kawałki. Kiepsko. Zwłaszcza, że przeciętny fan grupy raczej sięgnie po „Łzę Dla Cieniów Minionych”, niż po „Flying Fire”. Ale to nie jest w tej chwili istotne. Ważne, że na wydaniu „The Last Convoy” Kostrzewski nie zarobi ani grosza.
Teksty „Ostatniego Taboru” i „Nocy Szatana” napisał przecież Robert Millord (pomysł pisania nowych na potrzeby „The Last Convoy” z litości przemilczę), a pozostałe trzy kawałki KATa umieszczone na omawianej płycie powstały po tym, jak Kostrzewski rozstał się z grupą. I uważam, że to było jedyne kryterium, jakim imć Luczyk kierował się wybierając repertuar na krążek. Słabe to. Bardzo słabe.
Tertio – kilka coverów na dokładkę, które nijak nie ratują sytuacji. Zwłaszcza, że komuś ewidentnie nie chciało się dogadać tematu praw autorskich i „The Last Convoy” trafiła na serwisy streamingowe, jako pięcioutworowa EP-ka.
Ulepiona z odpadów statuetka najgorszej płyty roku (a i chyba całej dekady) trafia bezdyskusyjnie do Piotra Luczyka za „The Last Convoy”. Gratulacje!

Czego jeszcze w tym roku unikam?
- Nightwish – „Human. :II: Nature.”, bo nadęte, patetyczne, pompatyczne i nudne, jak jasna cholera.
- Me And That Man – „New Man, New Songs, Same Shit vol. 1”, bo jak nie masz chrypki w głosie to nie masz i nie udawaj, że jest inaczej.
- Burzum – „Thulêan Mysteries”, bo tego smętnego pitolenia musiałbym chyba za karę słuchać.
- Batushka – „ЧЕРНАЯ ЛИТУРГИЯ / BLACK LITURGY”, bo większej bzdury, niż wydawanie płyty koncertowej z występu bez publiczności chyba nie można wymyślić.
Wstęp Szymona
Nie chce mi się już stękać o tym, jaki to 2020 rok był straszny i dobrze, że się kończy. Pobudka – 2021 nie będzie lepszy! No ale do rzeczy – w tym roku żadna płyta nie rzuciła mnie na kolana, ale kilka naprawdę mocnych pozycji się trafiło, więc wybranie tylko trzech to zadanie trudne, bo wielu słuchałem z niekłamaną przyjemnością. Co zaś do trzech najgorszych płyt to postanowiłem podejść do tego trochę inaczej.
Szkoda mi życia na słuchanie kiepskiej muzyki, więc wiele pozycji po prostu ominąłem (nowy Kat, reedycja „Claymana” In Flames). U mnie w tym zestawieniu nie ma płyt totalnie beznadziejnych lub nawet słabych. Są za to krążki, wobec których miałem oczekiwania (czasem nawet wysokie), ale mimo wszystko w jakiś sposób mnie rozczarowały lub wręcz zawiodły. Lecimy!
Najlepsze płyty w 2020 wg Szymona
Paradise Lost – „Obsidian”
Nasłuchałem się tej płyty jak prawdziwy nałogowiec w tym roku. W moim podsumowaniu najczęściej odtwarzanych kawałków na Spotify w 2020 roku znalazł się każdy numer z tej płyty. Niech to najlepiej świadczy, jak bardzo mi siadła. „Obsidian” ma wszystko, za co słuchacze uwielbiają Paradise Lost.
Niesamowity, mroczny i przytłaczający klimat, ciężkie wręcz doomowe riffy połączone z przebojowością i wspaniałymi solówkami. Jak zawsze nie zawodzi Nick Holmes, który z wielką swobodą porusza się w rejestrach od łagodnego śpiewu, który ukołysze do snu do upiornego growlu, który obudzi zmarłego.
„Obsidian” zwrócił też moją uwagę ze względu na absolutnie rewelacyjne brzmienie. Słuchanie tych wszystkich niuansów, tego pulsującego basu, który pięknie wypełnia tło utworów, jest przyjemnością samą w sobie. Zapominam czasem, jak ważna do odbioru muzyki jest właśnie produkcja – do czasu aż nie trafi mi się taka perełka, jak zaserwowało Paradise Lost. Bez najmniejszych wątpliwości jest to moja ulubiona płyta 2020 roku.

Sylosis – „Cycle of Suffering”
Ta płyta miała nie powstać. Gdy w 2016 roku ogłoszono zawieszenie działalności Sylosis nic nie wskazywało, że zespół kiedyś wróci do grania. Tak się jednak stało i bez dwóch zdań powinno być to doniosłe wydarzenie dla wszystkich, którzy uwielbiają nowoczesny thrash metal.
Chociaż szufladkowanie Sylosis to w zasadzie zadanie bezcelowe, bo lektura „Cycle of Suffering” już od pierwszego przesłuchania zdradza, że muzycy chętnie czerpią z różnych stylów i gatunków.
No najnowszej płycie Brytyjczyków jest zatem sporo wspomnianego oldschoolowego thrashu, nieco metalcore’u, elementy death’u czy klasycznego heavy metalu. Wszystko jest natomiast unurzane w progresywnym sosie. Muzycy nie boją się też sięgać po melodie i elementy spokojniejsze. Wszystko to sprawia, że 50 minut, które trzeba poświęcić na przesłuchanie „Cycle of Suffering” mija błyskawicznie.
Moim zdaniem płyta Sylosis z 2020 roku jest zarazem najlepsza w dorobku zespołu – przez swoją różnorodność i dojrzałość. Zdecydowanie warto posłuchać!

Tyrant – „Hereafter”
To jedno z moich największych zaskoczeń w 2020 roku. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie wiedziałem, że taki zespół w ogóle istnieje – pomimo tego, że jego historia sięga aż końca lat 70. XX wieku. Do składu zespołu dołączył jednak Robert Lowe, którego bardzo cenię za twórczość z Solitude Aeturnus i Candlemass, więc postanowiłem dać Tyrant szansę.
Nie zawiodłem się, choć uczciwie muszę przyznać, że nie jest to w żadnym wypadku muzyka odkrywcza. Jest to bardzo klasyczny heavy metal z ciągotami w kierunku doomowego mroku i ciężaru. Po raz kolejny nie zawiódł mnie Lowe, który swoim głosem nadaje niesamowitego klimatu i odpowiednio dawkuje emocje. „Hereafter” to pierwsza płyta Tyrant od 1996 roku. No cóż, biorąc pod uwagę taki cykl wydawniczy, na następną przyjdzie nam poczekać jakoś do 2035. Na szczęście słuchanie z przyjemnością tej obecnej szybko mi się nie znudzi.

Posłowie:
Jak wspominałem, w 2020 roku było sporo albumów, które przypadły mi do gustu, ale ostatecznie nie znalazły się w tym zestawieniu. Wspomnieć mogę chociażby nową płytę Sepultury, czyli „Quadra”. Dla mnie to najlepszy krążek zespołu od czasu odejścia Maxa. Przyjemnie słuchało mi się Armored Saint „Punching The Sky”.
Bardzo wiele razy przesłuchałem też półoficjalną koncertówkę Power Trip „Live in Seattle” – niesamowicie oddawała energię i wściekłość składu na scenie. Dla mnie zespół ten był o krok do wkroczenia do metalowej ekstraklasy. Co z nim będzie po zdecydowanie przedwczesnej śmierci wokalisty Rileya Gale’a, trudno powiedzieć…
Oddzielny fragment muszę poświęcić polskiemu zespołowi Okrütnik. Wyróżnienie go jest trochę na wyrost, bo debiutancki album, czyli „Legion Antychrysta” ma trochę niedociągnięć – zwłaszcza w sferze wokalnej. Dostrzegam jednak w tych młodych chłopakach duży potencjał.
Jest tam ciekawy klimat rodem z pierwszych albumów Kata czy Venom. Są nieco głupawe, ale utrzymane w odpowiednio diabolicznej konwencji teksty. Jest bardzo dobry warsztat muzyczny. Moim zdaniem warto się z „Legionem Antychrysta” zapoznać, a samego Okrütnika nie gubić z radaru.
Najgorsze płyty w 2020 wg Szymona
Lamb of God – „Lamb of God”
Nuda, panie! Nic się nie dzieje! – tak można podsumować ostatni album Lamb of God. W żadnym wypadku nie uważam, że to złe wydawnictwo. Nie jest to kompromitacja tego zasłużonego zespołu. Co to, to nie! Z tym albumem jest o wiele gorzej – jest po prostu przeciętny i nijaki. Jednym uchem wpada, drugim wypada. Może z jeden kawałek został mi na dłużej w pamięci – ale na dłużej to znaczy, że jakieś trzy dni po ostatnim odsłuchu nie byłbym w stanie przypomnieć sobie choćby jednego dźwięku.
Ogólnie odnoszę wrażenie, że Lamb of God jest na zakręcie. Ze składu odszedł Chris Adler, zespół pod szyldem Burn The Priest wydał totalnie niepotrzebną składankę coverów, a na koniec wypuścił płytę, która nijak się ma do krążków takich jak rewelacyjne „Sacrament” czy „Ashes of the Wake”. Od Lamb of God chcę krwi, pożogi i zniszczenia, a dostaję sok malinowy, ledwie tlącą się zapałkę i nierówno poskładane ciuchy w szafce.

Trivium – „What The Dead Man Say”
Zespół padł ofiarą własnego sukcesu. Bez bicia przyznaje się, że po prostu uwielbiam „The Sin And The Sentence” i regularnie wracam do tego krążka. Co za tym idzie, od nowego albumu Trivium oczekiwałem co najmniej takiej samej jakości. Nie dostałem jej. Niby na „What The Dead Man Say” pod względem konstrukcyjnym jest to samo, co na poprzednim albumie, ale nie udało się dostarczyć aż tak dobrego materiału.
Tegorocznej płyty Trivium słucha się przyjemnie, bez bólu zębów czy innych dolegliwości fizjologicznych, ale czy tylko o to chodzi? Moim zdaniem zdecydowanie nie – wracam słuchać „The Sin And The Sentence”.

Testament – „Titans of Creation”
Występ Testamentu we Wrocławiu w lutym 2020 roku był ostatnim koncertem, na jakim byłem. Zespół odegrał na żywo dwa numery z nadchodzącego za kilka tygodni wydawnictwa i miałem wtedy poczucie, że nowa płyta legendy thrashu będzie prawdziwą petardą. Odsłuchy gotowego dzieła okazały się jednak mocno rozczarowujące. Znów – nie należy rozumieć tego opacznie. Testament to bardzo solidna firma (w moim odczuciu wśród klasyków thrashu trzyma najwyższy i najrówniejszy poziom w XXI wieku) i fuszerki nie ma.
„Titans of Creation” nie ma jednak startu nie tylko do klasycznych dokonań zespołu, ale nawet do bardzo udanych późniejszych płyt jak „Dark Roots of Earth” czy „Brotherhood of The Snake”. Albumowi brakuje polotu i – nomen omen – lekkości. Jest również dużo za długi – niemal godzina z nową płytą Testamentu potrafi naprawdę zmęczyć i znużyć.
Dla mnie na pewno nie jest to jedna z najgorszych płyt 2020 roku, ale zdecydowanie jedno z największych rozczarowań. Czy jednak prawdziwa miłość byłaby w ogóle możliwa bez dostrzegania wad? A przecież Testament kocham miłością czystą, niewinną i bezwarunkową.

Fot. z nagłówka autorstwa: Mink Mingle / Unsplash