Jak się okazuje, czasem bardzo kręte ścieżki prowadzą do grania muzyki folk metalowej. W niedawnym wywiadzie lider Radogosta przyznał, że początkowo chciał grać death metal, a nasz dzisiejszy rozmówca – Marcin „Velesar” Wieczorek przyznaje, że zauroczony był zespołami takimi jak Rhapsody czy Sonata Arctica.
Dlaczego mu „nie wyszło” z graniem power metalu? Jak wspomina swój pobyt we wspomnianym Radogoście? Dlaczego długo czekał z powrotem do grania folku? Czy praca w bibliotece pomaga promować kulturę Słowian? w poniższym wywiadzie.

Kiedy zacząłeś się interesować folkiem, kulturą Słowian i dawnymi wierzeniami?
Marcin „Velesar” Wieczorek, lider i założyciel folk-metalowej grupy Velesar: To trzeba rozgraniczyć. Folkiem zacząłem interesować się gdzieś w czasach podstawówki, więc to będzie już jakieś 30 lat. Z kolei kulturę słowiańską poznałem później, na kilka lat przed dołączeniem do Radogosta, czyli w czasach studiów. Z bardzo prostego powodu – wcześniej niewiele się o niej mówiło. Jak pewnie sam pamiętasz, w szkole, na historii, czasy słowiańskie nie były omawiane wcale, lub ewentualnie upchnięte gdzieś na jednej lekcji. Nasz system edukacji, a przynajmniej w czasach, kiedy chodziłem do szkoły, opierał się na założeniu, że Polska zaczęła się w momencie tak zwanego „chrztu Polski”. A co było wcześniej? Czarna dziura?
Generalnie wyglądało to tak, jakby przez tysiąc lat na tym terenie były tylko puste bory, lasy oraz łąki i nagle, nie wiadomo skąd, wyskoczył jakiś Mieszko, któremu zachciało się Czeszki. A że ta była Chrześcijanką, to się ochrzcił, a przy okazji resztę kraju, cudownie wówczas zaludnioną… Oczywiście teraz przesadzam, zwłaszcza że w całej tej zabawie w chrzest w grę wchodził głównie wzrost znaczenia młodego kraju w Europie, ochrona przed krucjatami oraz najazdami krajów chrześcijańskich i tak dalej, ale nie zmienia to faktu, że nasza historia, historia Słowian, rozbitych zresztą na wiele plemion, toczyła się już od dobrych kilkuset lat. Lat, podczas których czczono Swaroga, Peruna, Welesa i innych starych bogów. Lat, kiedy rozkwitały obrzędy, z których wiele, choć zagarniętych i przerobionych na swoją modłę przez Chrześcijaństwo, przetrwało do dziś… Ale o tym się nie mówi, zwłaszcza w szkole.
Z tego, co pamiętam, to w liceum wspominano, że korzenie Mieszka I sięgają ludów nordyckich.
Ale to nadal niewiele, prawda? Ja urodziłem się w 1982 roku i edukację zaczynałem, gdy kończyła się komuna. Oczywiście szkoły wtedy funkcjonowały zupełnie inaczej, ale jeszcze nie tak dawno historia była nauczana w dokładnie taki sam sposób, jak wtedy. Efekt jest taki, że często spotykamy się na koncertach z młodymi ludźmi, którzy przyznają, że usłyszeli nas gdzieś przypadkowo i dopiero wtedy „zaczęli się tą kulturą Słowian interesować”. Nieraz słyszymy: „Nawet nie wiedzieliśmy, że to jest takie fajne. Że wcale nie byliśmy gorsi od Wikingów”.
A no właśnie… Zostawmy już Grecję, Rzym i ich mitologię, do teraz zresztą czytaną i analizowaną w nieskończoność na języku polskim, a popatrzmy choćby na kraje nordyckie, które potrafiły sobie zadbać o własną historię i własne korzenie, skutkiem czego o Wikingach wie teraz cały świat. Ja już nie wnikam, czy to, co pojawia się w popkulturze, jest w ogóle zgodne z prawdą historyczną, jak na przykład sławne rogate hełmy Wikingów, których tak naprawdę nie było, ale są tam obecni i to mocno – w książkach, serialach i tak dalej.
A co ze Słowianami? Przecież swojego czasu spuścili Wikingom łomot. Co więcej, słowiańscy piraci byli postrachem Morza Bałtyckiego, przed którymi drżała i Skandynawia, i ludy niemieckie. Tyle że teraz mało kto o tym wie… Na szczęście powoli się to zmienia i to jest zasługa obecnych historyków, grup rekonstrukcyjnych i rodzimowierczych, słowem – pasjonatów, których zresztą mamy coraz więcej. A także, w pewien sposób, również zespołów folkowych i folk metalowych. Często jest tak, jak powiedziałem wcześniej – wielu naszych fanów słucha naszej muzyki, zagłębia się w teksty, a potem zaczyna samodzielne poszukiwania. I to jest właśnie fajne, bo pokazuje, że to, co robimy, ma sens.

Prywatnie pracujesz jako dyrektor biblioteki. Czy ta praca pomaga Ci w poszukiwaniu źródeł lub promowaniu kultury słowiańskiej?
W pewien sposób tak, chociaż kwestia poszukiwania źródeł to bardziej sprawa prywatna i we własnym zakresie. Zwłaszcza, że przecież mamy teraz nieograniczony dostęp do Internetu, czego nie było w czasach, gdy chodziłem do szkoły. Natomiast jeśli chodzi o bibliotekę, to mamy w zasobach na przykład całe serie wydawnictw Replika czy Triglav, które zresztą sam do nas ściągałem i widzę, że jest na nie spore zapotrzebowanie. Co nie powinno dziwić, bo na naszym terenie, czyli na Śląsku Cieszyńskim, również działają grupy rekonstrukcyjne i osoby, które pasjonują się dawną historią. Jak by nie patrzeć – stąd właśnie pochodzi zespół Radogost, który był jednym z trzech formacji, obok Percivala Schuttenbacha i Morhany, które zaczęły grać w tym kraju muzykę folk metalową. Podkreślę jednak, że jako biblioteka nie jesteśmy tutaj jedyni, bo książki historyczne o tematyce okołosłowiańskiej, czy teksty źródłowe, były i są obecne w wielu bibliotekach na terenie całego kraju. Problem polega na tym, że mało kto o tym wie.
Gdy popatrzymy na zespoły, które prowadziłeś i w których grałeś, można dokonać pewnego rozgraniczenia. Zaczynałeś od muzyki typowo heavy metalowej w Goddess of Sin, potem przyszedł czas na Radogosta i folk metal, a po jego opuszczeniu znów wróciłeś na klasyczne tory i założyłeś thrash metalową formację River of Time. Czy zakładając Velesara uznałeś, że ten folk metal to jest właśnie to? Radogost był dla Ciebie takim punktem zwrotnym?
I tak, i nie. Tak naprawdę, gdy zaczynałem swoją sceniczną przygodę z metalem, czyli ponad 20 lat temu, to chciałem założyć zespół power metalowy. W tamtych czasach byłem zauroczony takimi formacjami, jak Rhapsody, Hammerfall, Freedom Call, Sonata Arctica i tak dalej. Czyli wszystkimi tymi zespołami, które grały bardzo szybko i energetycznie, na wokalu miały „wyjców”, a tematycznie nawiązywały do klimatów paraśredniowiecznych oraz fantasy.
To jednak gdzieś tam umarło, bo raz – nie znalazłem w swoim otoczeniu ludzi, którzy chcieliby grać to samo, a dwa – nie śpiewam w pięciu oktawach (śmiech). Z kolei Goddess of Sin miał być początkowo zespołem typowo rockowym, ale szybko udało mi się przekonać kolegów z kapeli do nieco mocniejszego grania. Tak w ogóle – i to jest pewna ciekawostka – zespół najpierw nazywał się Artery i przez 2 lata graliśmy pod tym właśnie szyldem. Natomiast po zmianie stylu uznaliśmy, że nazwę też trzeba zmienić i wtedy powstało Goddess of Sin, czyli oficjalnie od 2003 r. graliśmy w stylu starego, dobrego heavy i thrashu z lat 80., zauroczeni starą Metallicą, Katem i tak dalej. No ale jednak, mimo naprawdę dobrego jak na owe czasy startu i nawet dość dużego rozgłosu, co nas bardzo dziwiło, kapela nie przetrwała i rozpadła się w 2007 r. Ja jednak nie miałem zamiaru rozstać się ze sceną i już wtedy zacząłem myśleć o kolejnej kapeli, ale z bardziej rozbudowanym instrumentarium. Może jeszcze niekoniecznie z tematyką słowiańską, ale już bardziej historyczną. No i wtedy przypadkiem napatoczył się Radogost.
Przypadkiem?
W zasadzie tak. To były czasy, gdy pracowałem jako dziennikarz w naszym regionalnym tygodniku „Głos Ziemi Cieszyńskiej” i czasami zdarzało mi się pisać o zespołach z naszego terenu, a także bywać z aparatem na koncertach. Pewnego razu zdarzyło się tak, chyba jakoś w roku 2008 lub 2009, że pojechałem na koncert do Ustronia, a jednym z występujących tam zespołów był właśnie Radogost, wtedy istniejący dopiero od jakichś dwóch lat. Bardzo możliwe, że też byłeś na tym samym koncercie…
To ci historia.
I ma dalszy ciąg (śmiech). Otóż na tym właśnie koncercie umówiłem się z Mussim, czyli wokalistą Radogosta, na wywiad. Przygotowując się do niego, zajrzałem na stronę internetową kapeli i na dzień dobry wyskoczyła informacja, że zespół szuka nowego wokalisty. Stwierdziłem, że w sumie czemu nie? Tak więc napisałem do nich w tej sprawie i potem poszło już bardzo szybko. No i dobrze się stało, bo od dłuższego czasu nie grałem w żadnym zespole i już mnie skręcało od tej scenicznej bezczynności.
I jak wspominasz granie w Radogoście? Rozmawiałem jakiś czas temu z Łukaszem, on przedstawił mi swój punkt widzenia, więc powiedz, jak to wyglądało z Twojej perspektywy.
Wspominam bardzo dobrze, zwłaszcza że wiele z tego, co udało się w tym czasie osiągnąć lub poznać, pozostało ze mną i później. W zasadzie do teraz. Mówię tutaj głównie o ludziach, zwłaszcza fanach, którzy – mimo, że potem stało się, jak się stało – nie zapomnieli o mnie i ciągle dopytywali, kiedy zamierzam wrócić na scenę folk metalową. Poza tym zagraliśmy przecież mnóstwo koncertów i to jest coś, czego nie da się zapomnieć.
No i warto też dodać, że sama kwestia powstawania i nagrywania płyty „Dark Side of the Forest” była cennym doświadczeniem. Mimo, że płyta wzbudziła pewne kontrowersje, bo w przeciwieństwie do dwóch poprzednich albumów Radogosta była po angielsku. Co tak naprawdę – i z czego niewiele osób zdaje sobie sprawę – było zaplanowane przez Mussiego od samego początku, zanim jeszcze się tam pojawiłem. Niestety, często muszę to prostować w wywiadach, bo niektórym wydaje się, że angielskie teksty pojawiły się dlatego, że dołączyłem do kapeli. Otóż nie – nowy wokalista pojawił się w zespole, bo Mussi nie bardzo miał ochotę śpiewać po angielsku. Przypadek sprawił, że tym wokalistą zostałem ja.
Nie jestem fanem tej płyty, ale też nie mam nic do tych, którzy ją lubią.
To oczywiste, że nie do wszystkich trafia, głównie ze względu na język. Ale też nadal uważam, że było to dobre posunięcie, bo dzięki temu Radogost bardziej wypłynął poza granice kraju. Zresztą, taki był cel i w dużej mierze udało się go osiągnąć. Pamiętam nawet komentarze zagranicznych fanów, w tym również zza oceanu, którzy pisali do nas, że „nareszcie rozumieją o czym śpiewamy”.
Musisz pamiętać, że język polski nigdy nie przyjmował się dobrze za granicą, zwłaszcza w przypadku metalu. Z folk metalem było już trochę lepiej, ale jednak wtedy, kiedy powstawała ta konkretna płyta, czasy były trochę inne niż teraz. W końcu minęło 10 lat. W każdym razie, mimo wspomnianych kontrowersji, nadal uważam, że to jest dobry album. Mussi zawsze był dobrym kompozytorem i materiał, który trafił na „Dark Side of the Forest”, również był bardzo dobry. Co prawda, chętnie nagrałbym ten album jeszcze raz, ale to już szczegół (śmiech). No i musisz pamiętać, że na koncertach graliśmy z tej płyty może 2-3 utwory na set, a reszta i tak była po polsku – czy to w kraju, czy za granicą. W końcu zespół miał już wtedy na koncie trzy albumy.
A dlaczego jeszcze raz?
Ze względów czysto technicznych. Po prostu dziś mamy zupełnie inne możliwości i gdyby ta płyta została nagrana teraz, to na pewno brzmiała by znacznie lepiej. Aczkolwiek nie bierz sobie tego do serca, bo prawda jest taka, że płyty Velesara i River of Time też chętnie nagrałbym jeszcze raz. Po prostu tak mam i zawsze zastanawiam się, co można było zrobić lepiej (śmiech).
A jak powstał Velesar?
Po zakończeniu współpracy z Radogostem potrzebowałem takiego małego resetu i przerwy od folk metalu. Chociaż muszę podkreślić, że absolutnie nie miałem go dość! Po prostu musiałem pewne rzeczy przemyśleć i – co tu dużo mówić – dopracować. Poza tym, gdybym założył nowy folk metalowy projekt bezpośrednio po rozstaniu z Radogostem, mógłby być do niego zbyt zbliżony stylistycznie, a tego chciałem uniknąć.
Myślę, że takie głosy i tak by się pojawiły, nawet jeśli ta stylistyka byłaby zupełnie inna. Z drugiej strony od wielu lat leżał mi na komputerze materiał, częściowo pisany jeszcze dla Goddess of Sin, który po prostu należało wreszcie nagrać i wydać. Tak właśnie powstał zespół River of Time. Kapela istniała przez cztery lata, nagraliśmy i wydaliśmy album „Revival”, zagraliśmy też sporo koncertów, więc zdecydowanie nie był to czas stracony. Tyle że przez cały ten okres ciągle dostawałem wiadomości od fanów z pytaniami, kiedy wracam do folk metalu, czy w ogóle i tak dalej… No więc w końcu poddałem się (śmiech).
I wróciłeś. W 2019 roku wydaliście płytę „Dziwadła”, a skład zespołu Velesar tworzyli w większości muzycy River of Time. Trzeba przyznać, że Wasze brzmienie jest dużo bardziej… tradycyjne, heavymetalowe, przez co też może bardziej radiowe – ostatnio graliście przecież w Antyradiu.
Tak, na początku większość składu to byli muzycy z River of Time, poza basistką, która jednak postanowiła zrezygnować. Oczywiście to się już zmieniło i obecnie z RoT pozostali tylko Dawid (gitarzysta prowadzący) i Łukasz (perkusista), a pozostałą część kapeli tworzą Kasia (flet), Ewa (skrzypce), Ave (gitara rytmiczna) i Misiek (bas).
Co do brzmienia, czy może bardziej stylu… Jak mówiłem, chciałem uniknąć porównań z Radogostem, chociaż zdaję sobie sprawę, że nigdy mi się to do końca nie uda, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie próbował to robić. Natomiast faktem jest, że nasza muzyka jednak różni się od tej, którą proponują inne kapele folk metalowe – nie tylko Radogost i nie tylko polskie. Generalnie to jest specyfika folk metalu, że różne kapele mogą grać zupełnie inaczej, a jednak nadal będzie to folk metal. Wiele zależy od instrumentarium, miejsca lub kraju, z którego się pochodzi, inspiracji… I to jest bardzo fajne w tej muzyce i wyróżnia ją na tle innych gatunków, zwłaszcza metalowych.

Oczywiście, u nas są i będą nawiązania do heavy, thrashu i tak dalej, ale na tym mi właśnie zależało, tym bardziej, że na tym przecież się wychowałem. Ktoś kiedyś powiedział, że gramy taki „tradycyjny folk metal” i to stwierdzenie bardzo mi odpowiada. Co do pozostałych różnic, to zapewne jest to też kwestia wokalu. Wiele kapel folk metalowych skupia się albo na mocnym growlu, albo na czystym, białym śpiewie – jeśli akurat zespół ma wokalistkę. Czasem jest to łączone i wtedy w jednej kapeli mamy i biały śpiew, i mocny growl. Oczywiście nie neguję tego, ale osobiście chciałem pójść w innym kierunku i zaproponować coś pośredniego.
Jasne, mogę śpiewać growlem, tylko po co? Takich kapel jest już naprawdę sporo, ciągle powstają nowe, dlatego w przypadku Velesara wolałem postawić na melodie, półgrowl i folk. Oczywiste jest, że jednym mój wokal będzie bardzo odpowiadał, innym nieszczególnie, ale to normalna sprawa i nie przejmuję się tym zupełnie (zresztą sam tak mam z kapelami, których słucham, co nie przeszkadza mi w tym, że je bardzo lubię).
Natomiast wspomniane melodie, dwugłosy i harmonie to jest coś, na co bardzo zwracam uwagę komponując poszczególne utwory. A, że mam do dyspozycji mega utalentowane dziewczyny grające na flecie i skrzypcach, a także genialnego gitarzystę solowego, to po prostu nie mogło być inaczej. Nie wiem, czy nasze utwory są „radiowe”, jak to określiłeś, ale faktem jest, że wiele stacji, głównie internetowych, często je puszcza. No i rzeczywiście gościliśmy w styczniu w Antyradio, gdzie mieliśmy przyjemność zagrać na żywo. To też było świetne doświadczenie, które na pewno prędzej czy później powtórzymy.
Twój wokal jest zrozumiały nie tylko z tego powodu, że jest „czysty”, ale też przede wszystkim śpiewasz po polsku.
Tak, to również jest rzecz, na której bardzo mi zależało. Przede wszystkim zawsze uważałem – nie wiem, czy słusznie, czy nie – że folk metal jest najbardziej autentyczny wtedy, kiedy jest śpiewany w języku ojczystym. To jest kolejna specyfika tej właśnie muzyki. Co więcej – w przypadku tego konkretnego gatunku zupełnie to nie przeszkadza za granicą. W przypadku heavy lub thrashu sytuacja jest nieco inna – w Czechach, na Słowacji, w Niemczech i tak dalej bardziej jednak sprawdzi się ten nieszczęsny angielski.
Nawet jeśli ludziom spodoba się sama muzyka, to język polski już będzie odbierany trochę dziwnie. Natomiast w folk metalu tego nie ma, co zresztą doskonale widzimy na koncertach w Czechach, gdzie jednak gramy dosyć często. Tutaj język ojczysty jest wartością dodaną. Zresztą, popatrz na inne tego typu kapele. Dalriada śpiewa po węgiersku, Arkona lub Grai po rosyjsku, Finntroll po szwedzku, Korpiklaani po fińsku… Takie przykłady można mnożyć w nieskończoność. I zupełnie nie przeszkadza to tym kapelom w zdobywaniu fanów na całym świecie.
Jasne, zdaję sobie sprawę, że Korpiklaani ma też kilka utworów po angielsku, co pozwoliło im mocniej wypłynąć na arenę międzynarodową, ale jednak zdecydowana większość jest w języku ojczystym. Zresztą, my też mamy jeden (na razie) utwór po angielsku, czyli „All you need is Trolls” – opublikowany w zeszłym roku z okazji celtyckiego święta Beltine, dlatego musiał być właśnie po angielsku – ale to tylko kropla w morzu. Nie wykluczam, że w przyszłości pojawi się więcej angielskojęzycznych kawałków, ale podstawą będzie dla nas zawsze język polski. A może pojawi się też coś po czesku? Zobaczymy… (śmiech).
Velesar to zarówno Twój pseudonim, jak i nazwa zespołu. No właśnie – zespołu, czy projektu solowego?
To jest trochę pogmatwane i ciągle muszę się z tego tłumaczyć… Fakt jest taki, że Velesar to mój pseudonim artystyczny, z którym fani kojarzą mnie od czasu Radogosta, pochodzący oczywiście od imienia słowiańskiego boga Welesa. W momencie, kiedy River of Time chylił się już ku końcowi, a ja zdecydowałem się w końcu na powrót do folk metalu, pojawiły się dwie koncepcje owego powrotu.
Pierwszą była kolejna kapela, z jakąś tam nową nazwą, w której oczywiście Velesar byłby na wokalu i tyle. Po prostu jako jeden z elementów większej całości. I to był ten łatwiejszy pomysł, bo gdyby coś nie wyszło, albo gdyby utwory nie spodobały się fanom, to zawsze można by było taki projekt zamknąć i ewentualnie wziąć się za coś innego.
Natomiast drugim pomysłem był projekt solowy – właśnie jako Velesar, tworzony z muzykami sesyjnymi. I ten pomysł był trudniejszy i znacznie bardziej niebezpieczny. Przede wszystkim dlatego, że gdyby tutaj coś się nie udało, to już nie byłoby gdzie się schować. W projekcie solowym to ty za wszystko odpowiadasz i ty ponosisz pełną odpowiedzialność. Jeżeli jest fajnie, to tym lepiej dla ciebie. Ale jeśli projekt okaże się niewypałem, to w zasadzie możesz dać już sobie spokój i możliwe, że kolejnego powrotu już nie będzie. Tak więc wybór nie był łatwy, ale ostatecznie, w myśl zasady „raz kozie śmierć”, postanowiłem wybrać drugą opcję.
I rzeczywiście, na początku Velesar tak właśnie funkcjonował. Generalnie przez jakiś rok. Oczywiście, jak to bywa w kapelach, zaczęły się roszady i ostatecznie udało się nam stworzyć tak zgraną ekipę, że projekt solowy po prostu się zdezaktualizował. Nagle staliśmy się pełnoprawnym zespołem, a że nie było już sensu zmieniać nazwy – to został Velesar.
Do tej wspaniałej opowieści o folk metalu dodajmy odrobiny dziegciu. Kiedyś wspomniałeś, że kapele zawsze najtrudniej mają w miejscu, z którego pochodzą. Jak to wygląda w przypadku Velesara?
Nie wiem z czego to wynikało, ale mam wrażenie, że kiedyś tak właśnie było. Zespół Goddess of Sin oficjalnie pochodził z Rybnika, ale najwięcej fanów miał w innych częściach kraju. W sumie z Radogostem też kiedyś było podobnie, co było widoczne przy porównaniu ilości osób przychodzących na koncerty tutaj, a na przykład w Warszawie lub Krakowie, gdzie zazwyczaj uczestników było znacznie więcej.
Pamiętam, że to samo mówiło mi wiele innych zespołów, z którymi zdarzyło mi się stanąć na wspólnej scenie. Natomiast teraz już chyba trochę się to zmieniło. Velesar ma sporo fanów zarówno w Polsce, jak i za granicą, ale też i na Śląsku Cieszyńskim oraz ogólnie na Śląsku, co widzimy na przykład każdorazowo na koncertach w chorzowskiej Leśniczówce. I co nas oczywiście bardzo cieszy.
Faktem jest natomiast, że poza Słowiańską Nocą Folk-Metalową w Brennej i Dniami Noszaka w Cieszynie, nie bardzo mamy w ogóle możliwość zagrać gdzieś na Śląsku Cieszyńskim. Kiedyś był jeszcze Festiwal Historii Słowiańskiej Śląska Cieszyńskiego, który był inicjatywą prywatną, ale niestety, nie udało się organizatorom pociągnąć dłużej tego wydarzenia. W efekcie interesują się nami organizatorzy imprez z innych części kraju lub z zagranicy, stąd nasze koncerty na różnych imprezach i festiwalach, na przykład zeszłoroczny na Festiwalu Wisły w Toruniu lub podczas Festiwalu Lughnasad w Czechach, natomiast tutaj mało kto w ogóle pomyśli, żeby wziąć nas pod uwagę tworząc daną imprezę – nie ważne czy miejską, czy też jakąkolwiek inną.
Mimo, że osoby odpowiadające za dobór zespołów często dobrze wiedzą kim jesteśmy, co gramy i jak reaguje na nasze koncerty publiczność oraz biorąc pod uwagę fakt, że nie gramy przecież aż tak ciężkiej muzyki, a to, co proponujemy, świetnie się sprawdza nie tylko na imprezach stricte metalowych (co mogliśmy zauważyć między innymi podczas wspomnianego Festiwalu Wisły, który był imprezą miejską, rodzinną i odbywającą się na plaży miejskiej przy rzece, a nie festiwalem metalowym).
I ten sam problem ma ogromna rzesza kapel w całym kraju. Często są całkowicie ignorowane przez rodzimych organizatorów imprez, natomiast zapraszają je inne regiony. Dlaczego tak jest? Nie mam pojęcia. Mam wrażenie, że w Czechach funkcjonuje to zupełnie inaczej, ale faktem też jest, że tam wiele rzeczy rządzi się zupełnie innymi zasadami niż w Polsce, zwłaszcza jeśli chodzi o podejście do muzyki rockowej i metalowej. Często na plus dla nich. I myślę, że to chyba jest odpowiedź na Twoje pytanie.
„Dziwadła” wydaliście w 2019 roku, „Szczodre Gody” – swoją drogą docenione w całym kraju i nagrodzone prestiżowymi „Wirtualnymi Gęślami” – w 2021. Co dalej?
Cóż, to już nie jest tajemnica… Przygotowujemy się powoli do nagrania trzeciej płyty. Materiał mamy gotowy, powoli ogrywamy go na próbach, a nawet co nieco pojawia się już na koncertach. W zasadzie moglibyśmy wejść do studia i zacząć nagrywać, ale wątpię, że uda się to jeszcze w tym roku. Oczywiście, jak zwykle, na przeszkodzie stoją finanse. Tak jak 99% kapel w tym kraju, nie zarabiamy na tym, co robimy, a wręcz przeciwnie – często dokładamy do interesu, więc zebranie kilkunastu tysięcy na nagranie i wydanie płyty nie jest łatwą sprawą.

Jasne, można ją nagrać i za trzy tysiące, ale wtedy równie dobrze moglibyśmy postawić w salce prób kaseciaka. Po prostu – jeśli płyta ma dobrze brzmieć, to nie da się tego zrobić po taniości, a na pewno nie pozwolę na półśrodki. Jesteśmy to winni naszym fanom. Tak więc płyta na pewno będzie, a kiedy? Tego na razie nie wiedzą nawet najstarsi górale…
Czy nowy album będzie się różnił od dwóch poprzednich?
W pewien sposób na pewno. Nie chcę na razie zbyt dużo zdradzać, ale plan jest taki, żeby był najmocniejszy z tej trylogii. Takie zresztą było założenie od samego początku. „Dziwadła” były raczej folkowo-metalowe, „Szczodre Gody” bardziej wyśrodkowane, a trzeci album ma być z kolei bardziej metalowo-folkowy. Będzie więc mocniej, trudniej, ale nadal folkowo, bo od tego oczywiście nie odchodzimy.
Usłyszymy growlującego Marcina Wieczorka?
Na poprzednich trochę tego growlu jednak było…
Ale takiego mocniejszego…
Aż tak to chyba nie… (śmiech). Ale kto wie? Nagrania dopiero przed nami, więc wszystko jest możliwe.
Trzymamy zatem kciuki. Dziękuję za rozmowę.