Deicide nie trzeba nikomu przedstawiać – jest to znana wszystkim wyjadaczom death metalu formacja z Florydy z ponad 30-letnim stażem. Jako jedni z pierwszych rozpoczęli w Stanach Zjednoczonych boom na ekstremalne granie dowalając nie tylko do pieca muzycznie, ale i wizerunkowo triggerując tym wściekłych chrześcijańskich fanatyków na niespotykaną dotąd skalę.
I choć w pierwotnym zamiarze Deicide było tworzenie intensywnego, bluźnierczo brzmiącego, ekstremalnego grania (co zespół udowodnił już na etapie debiutu) tak z czasem Deicide wplatając nieco dojrzalsze teksty zaczęło nieco spuszczać z tonu, z jednej strony chcąc uczynić muzykę bardziej skondensowaną, bardziej melodyjną, a z drugiej jakby godząc się z tym, że po 1991 powstały zespoły tworzące bardziej ekstremalną muzykę niż oni.
Niemniej zespół wciąż robił wrażenie swoim wizerunkiem, tekstami, książeczkami do płyt. Narobili sobie zarówno szerokie grono fanów (ich płyty wciąż świetnie się sprzedawały, nawet gdy death metal zaczął schodzić do podziemia), jak i wrogów – pomijając już wojujące z nimi organizacje chrześcijańskie, do wojny z Deicide dołączyły się również organizacje działające na rzecz praw zwierząt.
Czytaj też:
- Exodus i Deicide zagrają razem w Polsce
- Gitarzysta Chris Cannela odchodzi z Deicide
- Recenzja Deicide „Overtures of Blasphemy”

Trochę historii o zespole Deicide
Początkowo skład Deicide stanowią: Glen Benton na wokalu i gitarze basowej, Brian i Eric Hoffman na gitarach oraz Steve Asheim na perkusji. Pod koniec 2004 roku w wyniku kumulowanego się latami sporu i niewłaściwego sposobu dzielenia się pieniędzmi między Bentonem a braćmi Hoffman, ci drudzy zostają wywaleni z zespołu. Po całej akcji Eric pozywa wytwórnię Earache chcąc mieć przychody ze sprzedaży „Scars of the Crucifix” i merchu.
Pozew sądowy dostaje również Glen, który posiada prawa do nazwy zespołu – przy okazji pisania oświadczenia Eric Hoffman w bardzo pokrętny sposób wyjaśnił, że to on i Brian przyczynili się do sukcesu Deicide zarzucając Steve’owi i Glenowi brak umiejętności grania na instrumentach; temu drugiemu oberwało się dodatkowo za rzekome pozerstwo i częstą niedyspozycyjność. Po latach wiemy już, że to co napisał wściekły gitarzysta jest stekiem bzdur, co pokazuje między innymi kontrast wydawniczy między Deicide, a Amon (reaktywowanym przez braci zespołem po rozłamie).
Następcami wyrzuconych braci gitarzystów zostają Jack Owen (dawniej występujący w Cannibal Corpse) oraz Ralph Santolla (znany m.in. z Death, występował w Deicide z przerwami do 2011). W tym składzie wydają kilka następnych płyt, w tym świetnie przyjęte „The Stench of Redemption”. Album pokazuje, że charakter Deicide po wywaleniu braci Hoffman niespecjalnie się zmienił, dodatkowo w paru wywiadach Steve Asheim przyznał się do napisania większości kawałków zespołu i opisał sposób ich tworzenia, czym na dobre utarł nosa Erikowi. Ten mimo przegranej i zniszczonej opinii przez kolejne lata będzie prowadził swoją krucjatę przeciw chłopakom z Deicide.
Od momentu odejścia Santolli, Deicide wypuszcza jedynie dwie płyty: „In the Minds of Evil” w 2013 roku i „Overtures of Blasphemy” w 2018, już bez Jacka Owena w składzie. Ten pojedna się wkrótce z dawnym kolegą z Cannibal Corpse, Chrisem Barnes’em, by współpracować z nim nad kolejnymi wypierdami Six Feet Under, o czym opowiem wkrótce. Obecnie skład gitarowy Deicide zasilają od 2011 Kevin Quirion i Taylor Nordberg od 2022.
Kontrowersyjna zapowiedź nowej płyty Deicide „Banished by Sin”
Pod koniec roku 2023 zaczynają krążyć informacje, że Deicide planuje wydać nowy album – zaczyna się od wypuszczenia przez ekipę Bentona singla „Bury the Cross… with Your Christ” 25 grudnia 2023 roku; początkowo utwór ma swoją premierę na stacji radiowej SiriusXM Liquid Metal. Krótko potem kawałek pojawia się na YouTube i budzi w słuchaczach mieszane uczucia; ja słuchając tego numeru po raz pierwszy uznałem, że jest tylko w porządku, bez fajerwerków. Czekam na resztę.
Na początku 2024 roku wreszcie pojawiają się konkrety co do nowego wydawnictwa Deicide: nazwa albumu, tracklista, okładka i data premiery. Nowy wałek ma się nazywać „Banished by Sin” i ma zostać wydany 26 kwietnia 2024 roku przez Reigning Phoenix Music – nie to jednak przyciąga największą uwagę fanów, gdyż spore zamieszanie budzi… okładka.
Wszystkiemu winny generator AI
Wielki boom na AI nawiedzający ostatnimi czasy Internet nie umknął uwadze metaluchów. Jeszcze niedawno podejrzewano Cryptopsy o wykorzystanie AI przy komponowaniu utworów na najnowszą ich płytę, również wielka afera wywiązała się w fanbase Pestilence, gdy Patrick Mameli zaprezentował okładkę stworzoną przy użyciu generatora (po krótkiej kontrofensywie została zmieniona na bardziej tradycyjną).
Glen Benton również uległ tej modzie; w przeciwieństwie jednak do Patricka, lider Deicide nie ugiął się pod naporem wściekłych fanów i pozostał konsekwentny co do doboru okładki na „Banished By Sin”. Zresztą, pan Benton jest znany z tego, że lubi wzbudzać kontrowersje i karmi się naszym bólem dupy, czy tego chcemy, czy nie; pokazują to między innymi jego wielki bebzon wczesne lata Deicide, gdy subkultura przeżywała najazdy wściekłych chrześcijan na osobę Bentona, a także wspomniana już trwająca od 20 lat krucjata Erica Hoffmana przeciwko swojej dawnej formacji.
Trzeba jasno powiedzieć, okładki generowane przez AI wieją jeszcze większą sztucznością i tandetą niż te tworzone kilkanaście lat temu w technologii 3D. Przyzwyczailiśmy się do tego, że grafiki Deicide z reguły wzbudzały niepokój, zwracały na siebie uwagę pięknymi obrazami przepełnionymi bluźnierczymi treściami i uzupełniały się z sekcją rytmiczną i warstwą liryczną kapeli ciasno spinając całość w piękny, bluźnierczy koncept (zwłaszcza pamiętam radochę, gdy Deicide zaprezentowało grafikę do płyty „Overtures of Blasphemy”).
I choć wielu z nas przejmuje się tym, że wkrótce AI opanuje rynek muzyczny, to jednak myślę, że nie ma faktycznie czym – ten trend wymrze tak samo jak grafiki tworzone przy użyciu Blendera, ewentualnie znajdzie się w bardzo specyficznej niszy. Wystarczy choćby sam fakt, że zespoły zbierają srogie baty od fanów za korzystanie z algorytmów. Nie ma na to żadnego popytu, a wręcz może to spowodować obniżenie wyników sprzedaży. I na szczęście jest to jedyne poważne potknięcie zespołu przy tworzeniu „Banished by Sin”, bo dalej jest względnie znośnie.
Album „Banished by Sin” muzycznie bez rewelacji
Jak już mówiłem na wstępie, Deicide święcili swoje największe triumfy w latach dziewięćdziesiątych, jeszcze z braćmi Hoffman w składzie – pierwsze 4 albumy Deicide sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, i to nawet gdy to szwedzki black metal zaczął święcić triumfy na scenie. Jedyne czego oczekiwano od Deicide, to konsekwentnego trzymania się swojej drogi, dlatego też po nieudanej fazie eksperymentalnej następnymi dobrze przyjętymi płytami były „Scars of the Crucifix” i „The Stench of Redemption”.
I choć lata 2008-2011 pokazały, że forma wydawnicza Deicide była różnoraka (zespół eksperymentował m.in. z warstwą liryczną i produkcją, co fani odebrali dość chłodno), to można śmiało rzec, że po wydaniu świetnie przyjętych „In the Minds of Evil” i „Overtures of Blasphemy” udowodnili, że zrobili już wszystko, co można było zrobić – można zatem było nieco wrzucić na luz i zacząć pisać kawałki dla samej frajdy z pisania, zamiast siłować się na stworzenie kolejnego opus magnum.
Nowa płyta Deicide jak można było przewidzieć, jest dość przeciętna. Nie odnajdziemy na niej żadnej rewelacji, albo srogiego pierdolnięcia jak za najlepszych czasów ekipy z Tampy – zespół chciał nam dać niewymuszony album w sposób stonowany nawiązujący do każdego poprzedniego wydawnictwa zespołu (oprócz niesławnych płyt z lat 2000-2002). Nie uświadczymy tu efektu zaskoczenia z poprzednich płyt, uczucia niepokoju, młodzieńczego wkurwu (bo i po co, jak ma się ponad 5 dych na karku), ani nawet jakiegoś bardzo wyróżniającego się riffowania. Takie inne Deicide niż nas kompozycyjnie Steve Asheim przyzwyczajał przez 35 lat.
Jest spuszczony ton, grzecznie i może trochę festiwalowo jak na nich. Pierwszy dość konkretnie odznaczający się kawałek to „From Unknown Heights You Shall Fall”. Dobrze otwiera album, by wpuścić nas do mało wyróżniającej się przez większość czasu zawartości płyty, która sobie spokojnie płynie, nie irytuje, ale też nie brzmi geriatrycznie i monotonnie. Potem dopiero „I Am I… A Curse of Death” i „The Light Defeated” bardziej przyciągają moją uwagę, budząc skojarzenia odpowiednio z bardziej melodyjnym „Serpents of the Light” i niewymuszonym „Once Upon the Cross”.
Nie wiem, może nie do końca odpowiada mi forma kompozytorska ekipy Deicide, jednak jak już mówiłem, widzę też w tym pewien zamysł. Takie granie festiwalowe, rzekłbym do piwka, kiełbaski, pogadania o tym jak to kiedyś to były czasy dla death metalu, dzisiaj to małolaty nie umiejo grać. Dla odbiorcy oczekującego po nich czegoś więcej może to być zbyt ciężki orzech do zgryzienia, mianowicie 38 minut grania i 12 utworów spośród których bardziej rzuca się w słuch zaledwie garstka to może być stanowczo za dużo.
Czemu opowiadam o tym z takim spokojem? Mianowicie nie spodziewam się po nich powtórki z pierwszych czterech płyt – to były wyjątkowe czasy współgrające z epoką w której Deicide wydało swoje najważniejsze pozycje – wszystko im sprzyjało, od rozdrażnionego starszego społeczeństwa po death metal trafiający do masowych odbiorców, w dodatku oni sami byli jeszcze młodymi ludźmi.
I choć „Scars of the Crucifix” i „The Stench of Redemption” miały te przebłyski czasów świetności, tak świetne „In the Minds of Evil” i „Overtures of Blasphemy” miały już nieco inny, dojrzalszy klimat ukazując zespół świadomy swojego miejsca w historii death metalu. Nie inaczej jest tutaj. Z tą różnicą, że tym razem Deicide do niczego się nie zmusza. I to z mojej perspektywy wystarczy.
Instrumentarium nawiązaniem do tradycji pisanej przez Deicide
Instrumentarium wypada dobrze, Glen Benton i Steve Asheim udowadniają, że pomimo ponad pięciu dych na karku dalej są w formie. Steve Asheim cały czas prezentuje swój landmarkowy styl gry na perkusji – sporo thrashbeat’ów, zwolnień okraszonych gęstą podwójną stopą, blasty stosuje nieco rzadziej niż zazwyczaj. Dalej jest w świetnej formie, jego uderzenie jest całkiem konkretne i przy thrashbeat’ach równe niczym w zegarku.
Przechodząc do partii wokalnych Glena Bentona, chłop pozostaje w doskonałej kondycji głosowej, i to nie tylko przy okazji wykłócania się z brukowcami i Erikiem Hoffmanem. W jednym z ostatnich wywiadów wspominał, że niedawno miał operację strun głosowych. Mimo to głos Glena wciąż brzmi tak samo cudownie jak jeszcze za czasów „Serpents of the Light” – jest to wyrazisty, głęboki growl w połączeniu z wysokim skrzeczeniem (tym razem wspomaganym przez Kevina Quiriona i Taylora Nordberga). W przeciwieństwie do George’a Fishera z obozu Kanibali, żadnego progresu tutaj nie uświadczymy – na szczęście regresu też nie, i to mimo operacji.
Z kolei jego partie basowe są nagłośnione mniej więcej na równi z gitarami, przez co każde brzdąknięcie jest wyraźnie słyszane. Jednak ze względu na produkcję i efekty wpięte w gitary ten bas nie brzmi gruziarsko, czy krzykliwie – po prostu go słychać, czym nieco podkręca ciężkość wykonywanej muzyki. Benton nie siłuje się na elementy solowe, wiernie odtwarza to, coTaylor Nordberg i Kevin Quirion grają.
Zaś duet gitarowy wypada najsłabiej z całej ekipy. Winą tutaj można obarczyć zarówno to jak te gitary zostały nagłośnione, jak i sam nierzucający się w słuch sposób komponowania utworów. Możliwe że to zabieg celowy, jednak sprawia to, że odczuwam w tym niewykorzystany potencjał. Trochę szkoda, można było lepiej zaprezentować solidny skład – i tak jak z Kevinem Quirionem mieliśmy do czynienia już za czasów „In the Minds of Evil” i wiemy na co go stać, tak młody Taylor Nordberg śmiało mu dorównuje umiejętnościami.

Stonowana produkcja o dziwo dopasowana do ogółu
Zahaczając już o temat produkcji, nie są to standardy, do których Deicide nas przyzwyczaiło – nie ma tu mięcha i analogowości w stylu Scotta Burns’a, nie jest to również partactwo producenta zafascynowanego metalcore’owymi kapelami na „To Hell With God”; dlatego jestem daleki od stwierdzenia, że „Banished by Sin” zostało źle wyprodukowane – stała za tym konkretna wizja płyty nienachalnej, dość ugrzecznionej, co zgrywa się z muzyką napisaną przez Deicide.
Najbardziej rzucają się w słuch przyciszone gitary względem reszty instrumentów oraz stosunkowo czysty mastering, co uspokaja ogół i jest typowym zabiegiem wśród starych kapel zafascynowanych nowinkami na scenie. Nie do końca pasuje to do charakteru Deicide, ale też rozumiem, że duet Benton-Asheim ma swoje lata i trochę się uspokoili z udowadnianiem, jak bardzo są ekstremalni. Niektórym to może pasować, innym nie – w mojej opinii brzmi to okej, zwłaszcza że sama zawartość płyty nie jest jakoś wybitnie porywająca i zbyt krzykliwy miks mógłby zepsuć cały efekt.
Tekściarz od zawsze w formie
Glen Benton tworząc swoje teksty od ponad 30 lat udowadnia nam, że bóg jest źródłem wszelkiej inspiracji. Deicide od samego początku swojej kariery poruszają się w rejonach tematyki antyreligijnej i satanistycznej, czasem robiąc przystanki na problemy osobiste. Zaskoczeniem jest to, że nadal po takim czasie Benton potrafi z siebie wypluć solidny, dający do myślenia i prowokujący przekaz. Wiadomo, to nie są lata dziewięćdziesiąte i nagonka na chrześcijan już nie robi tak wielkiego wrażenia jak wtedy.
Na samym początku kapela skupiała się na potępieniu chrześcijańskiego boga i gloryfikacji szatana bez związku z jakąkolwiek religią satanistyczną – po prostu treści prowokujące, zwracające na siebie uwagę. To nie było takie Dissection, Watain czy Morbid Angel zafascynowane konkretnymi odmianami satanizmu, Deicide od zawsze stawia na czystą prowokację. Dopiero z czasem chłopaki zaczęli tworzyć teksty bardziej filozoficzne, zachęcające do zastanowienia się nad swoją wiarą. Do dzisiaj Deicide kontynuuje w typowym dla siebie stylu krucjatę przeciw chrześcijaństwu.
Także niczym nowym na „Banished by Sin” są teksty drażniące chrześcijańskich bojowników niezwiązane z żadną religią satanistyczną, liryki o niemiłosiernym bogu żądnym bezwzględnego poddaństwa swoich wiernych, problemach wewnątrz chrześcijaństwa i jego hipokryzji. Jeżeli jednak narzekacie na warstwę liryczną płyty mówiąc, że „Deicide cały czas wałkuje to samo”, to warto nadmienić fakt, że wątki autobiograficzne w zespole również dość chłodno zostały przyjęte. Benton tworząc teksty na pierwszych płytach Deicide prawdopodobnie nie był świadomy szufladki, do jakiej wpakował swoją kapelę.
Fanpage Deicide: https://www.facebook.com/OfficialDeicide
Oficjalna strona zespołu: https://deicideofficial.com/

Lista utworów:
„From Unknown Heights You Shall Fall”
2. „Doomed to Die”
3. „Sever the Tongue”
4. „Faithless”
5. „Bury the Cross… With Your Christ”
6. „Woke from God”
7. „Ritual Defied”
8. „Failures of Your Dying Lord”
9. „Banished by Sin”
10. „A Trinity of None”
11. „I Am I… A Curse of Death”
12. „The Light Defeated”
2 komentarze
W całej recenzji jedno zdanie bardzo mnie zastanawia i nie daje spokoju,a mianowicie te w którym autor tekstu pisze o żekomym triumfie szwedzkiego black metalu,w czasach kiedy to Deicide tworzyło swoje wielkie działa.Przyjmując ,że chodzi tu o lata 90-95 nie przypominam sobie z tamtego okresu ŻADNEJ kapeli black metalowej rodem ze Szwecji,która święciła by triumfy…Owszem death metalowych była ich cała masa jak chociażby Dismember,Entombed,Edge Of Sanity,Grave,Unleashed,Carbonized ale kur.a black ze Szwecji święcący triumfy w pierwszej połowie lat 90-ych?! Nigdy o tym nie słyszałem,no może poza Marduk 🙂
Chodziło mi o końcówkę lat 90. Mimo, że death metal schodził powoli do podziemia, to Deicide nadal fajnie się sprzedawało.