No i wreszcie jest. Długo wyczekiwany, owiany kontrowersją jeszcze przed premierą, pierwszy solowy album kochanego przez jednych, nie znoszonego przez innych gitarzysty Slayera. Panie i Panowie, na tapecie Kerry King “From Hell I Rise”! Zapraszamy do lektury recenzji album.
Przed premierą “From Hell I Rise” – wielkie nadzieje czy chłodny sceptycyzm?
W normalnej sytuacji solowy debiut muzyka zespołu takiego kalibru jak Slayer byłby witany przez fanów z wypiekami na twarzy i prawdopodobnie z miejsca okrzyknięty płytą roku, nawet jeśli trochę na wyrost i w sumie niezależnie od faktycznej jakości muzyki.
Bo Slayer to jednak Slayer, a King to King, wyrobiona przez lata marka potrafi czynić cuda. Tymczasem Kerry w ostatnich wywiadach postanowił dolać podkręcić atmosferę i zrazić do siebie sporo osób kontrowersyjnymi komentarzami. Przyznał, że od czasu ostatniego koncertu Slayera nie rozmawiał z Tomem Arayą, że w jego zastępstwie nagrywał partie gitary basowej na niektórych albumach, czy wreszcie że był osobą, która w Slayerze trzymała Dave’a Lombardo, gdy cała reszta składu chciała się perkusisty pozbyć. Samo to nie przysporzyło Kingowi sympatii, a gdy niedawno gruchnęła wiadomość, że na piątą rocznicę swojej rzekomo pożegnalnej trasy reaktywowany Slayer ma zagrać kilka koncertów na festiwalach w USA, w Internecie rozpętało się piekło.
A że piekło to przecież żywioł Kinga, gitarzysta niespecjalnie przejął się medialnym zamieszaniem wokół swojej poprzedniej kapeli i zaczął publikować single zapowiadające debiutanckie “From Hell (oczywiście, że From Hell, no bo skąd?) I Rise”. Były one naprawdę niezłe i mocno osadzone w klimacie ostatnich płyt Slayera, ale czy ktoś po Kerrym Kingu spodziewał się czegokolwiek innego? Zwłaszcza, że za perkusją ponownie zasiadł Paul Bostaph, a drugą gitarę objął Phil Demmel, któremu zdarzało się wspomagać zespół podczas występów na żywo. Skład grupy Kinga uzupełnili: wokalista Mark Osegueda z Death Angel oraz Kyle Sanders z Hellyeah na basie i wspólnie popełnili płytę, nad którą teraz się pochylimy.
Czytaj inne nasze recenzje:
- Deicide – „Banished by Sin”. Nie oceniaj płyty po okładce?
- Recenzja płyty Napalm Death – „From Enslavement to Obliteration”
- Suffocation – „Hymns of the Apocrypha”. Totalne rozczarowanie?

Fot. Andrew Stuart
Zespół tworzą:
- Kerry King – gitara (2019 – aktualnie)
- Paul Bostaph – perkusja (2019 – aktualnie)
- Mark Osegueda – wokal (2023 – aktualnie)
- Phil Demmel – gitara (2023 – aktualnie)
- Kyle Sanders – bas (2023 – aktualnie)
Bardzo jak Slayer, ale nie tak znowu do końca
Sam Kerry King zapowiadał, że zamierza solową twórczością kontynuować styl obrany przez Slayera na ostatnich płytach i lojalnie ostrzegał, żeby fani nie spodziewali się żadnej rewolucji i wymyślania koła na nowo. Taką muzykę King ma we krwi, nie chce grać nic innego i dobrze, w końcu na tym zbudował swoją pozycję na scenie. Ale że “From Hell I Rise” będzie tak bliskie Slayerowi nawet nie brzmieniowo czy kompozycyjnie, ale też pod względem samej konstrukcji płyty i kolejności numerów, to się nie spodziewałem. Album otwiera bowiem kawałek “Diablo”, który jest… niespełna dwuminutową instrumentalną miniaturą. Pamiętacie “Darkness of Christ” z “God Hates Us All” albo “Delusions of Savior” z ostatniej płyty? No właśnie, skojarzenie jest bardziej niż oczywiste. Będzie “otwieracz” na koncerty, jak nic.
Po wspomnianym pseudo-intrze dostajemy jeszcze 12 pełnoprawnych kawałków, a cała płyta trwa 46 i pół minuty i wypełniona jest patentami, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się na “Christ Illusion”, “World Painted Blood” czy “Repentless”. W dużym skrócie – thrashowe łomotanie bez udziwnień, choć o dość nowoczesnym brzmieniu i czystej produkcji, z okazjonalnymi ultraciężkimi zwolnieniami i groove’owymi odjazdami. Ogólnie płyty słucha się przyjemnie i każdy kolejny numer fajnie płynie, tylko że… po zakończeniu albumu jakoś niewiele z niego zostaje w głowie.
“From Hell I Rise” to doskonały soundtrack do jazdy samochodem, można spokojnie włączyć go sobie jako muzykę tła do pracy, ale mało na nim fragmentów, które po usłyszeniu każą natychmiast przerwać to, co w danej chwili robicie, otrzeć pot z czoła i krzyknąć: “rany, ale to dobre!”. Nie ma tu tak zapadających w pamięć klimatycznych otwarć jak “Raining Blood”, “South of Heaven” czy “Dead Skin Mask”, ani wściekłych galopad na złamanie karku w rodzaju “Necrophobic” oraz “Dittohead”. I nie zrozummy się tutaj źle – to nie jest słaby krążek. Wszystko się na nim zgadza, tylko po prostu daleko mu do najlepszych dokonań Kinga z przeszłości. Wyprowadzane przez Kerry’ego i spółkę ciosy są silne i intensywne, ale stanowią w gruncie rzeczy dość powtarzalną i przewidywalną serię.
Płyta Kerry’ego Kinga jest równa, solidna, długa i jednak nie wybitna
Płyta jest jakościowo równa, niektórym może się wydać nudna, ale mimo braku ewidentnych hiciorów ma też swoje mocne momenty. Dobrze prezentują się numery singlowe, szczególnie naprawdę udane, opublikowane jako pierwszy solowy utwór Kerrego Kinga “Idle Hands”. Fajnie kroczy mroczny, ciężki, nie za szybki riff do “Trophies of the Tyrant”, dużo dzieje się też w najdłuższym na albumie utworze “Crucifixation”. Przyznam, że najbardziej na “From Hell I Rise” podobają mi się właśnie zwolnienia, gdzie bujający groove dosłownie zmusza do headbangingu (będzie na tej płycie parę koncertowych strzałów!), a obłędne poczucie rytmu i niemałe umiejętności techniczne Paula Bostapha dają o sobie znać w pełnej krasie. Żeby przekonać się o czym piszę, wsłuchajcie się we wspomniane przed chwilą “Crucifixation” albo następujące zaraz po nim “Tension”, które konstrukcją do złudzenia przypomina “When the Stillness Comes” Slayera.
Żeby nie było – na płycie jest trochę zwolnień, ale przeważają tempa szybkie, choć nie ekstremalnie szybkie. Za połową albumu dostajemy niespełna półtoraminutowy strzał “Everything I Hate About You”, a chwilę po nim najbardziej nietypowy i wyróżniający się kawałek na całej płycie – “Two Fists”. Pamiętacie “Undisputed Attitude”? Tak, tę płytę Slayera z coverami starych hardcore punkowych załóg. Panowie nigdy nie kryli się z sympatią do tej sceny i oczywiście inspirowali się nią, tak jak duża część thrash metalowych zespołów, choć w swoich własnych kawałkach wpływy hardcore’u przemycali raczej dyskretnie. Ten utwór jest natomiast całkowicie dosłownym i otwartym hołdem dla tej stylistyki i mógłby równie dobrze znaleźć się na “Undisputed”, co i płytach Agnostic Front, GBH czy innego Verbal Abuse. Zaskoczenie, ale jakże pozytywne!
“Two Fists” to numer 10 na trackliście i po nim właściwie ten album mógłby się dla mnie skończyć. Po pierwsze, to świetny wałek na zwieńczenie krążka, a po drugie, obcięcie płyty o 8-10 minut i 2-3 utwory mogłoby jej wyjść na dobre (szczególnie przedostatni w kolejności, a drugi pod względem długości “Sharpnel” wypada dość blado na tle reszty). Pozwoliłoby to zachować bardziej skondensowaną formę i zmniejszyć poczucie, że zespół gra cały czas to samo. No bo nie oszukujmy się – on gra cały czas to samo, raz szybciej, raz wolniej, raz bardziej, raz mniej przebojowo, na naprawdę przyzwoitym poziomie, ale jednak bez fajerwerków. Warto tylko zadać sobie teraz pytanie – czy to źle? Ja właśnie takiej muzyki po Kerym Kingu się spodziewałem, taką dostałem i jestem usatysfakcjonowany, choć nie zachwycony.
Kerry King nie akceptuje zakończenia działalności Slayera. „Zabrano mi źródło dochodu”
Oryginalność? A po co? A komu to potrzebne?
Jestem wielkim fanem Slayera i pod względem kompozycyjnym oraz brzmieniowym słyszę na “From Hell I Rise” kontynuację jego stylu z kilku ostatnich albumów. Mark Osegueda w roli wokalisty radzi sobie świetnie – trochę przypomina Toma Arayę, ale nie próbuje go kopiować na siłę i nadaje wokalom własny sznyt, wykrzykując typowe dla późnego Slayera teksty, w których Szatan i czarna magia ustąpili nieco miejsca wojnie, przemocy oraz krytyce religijnej, społecznej i politycznej. Gitarowo jest soczyście i agresywnie, bez zarzutu pod względem technicznym, choć oczywiście słychać tu mnóstwo patentów, które już znamy, zagrywek typowych i nieoryginalnych. Kerry riffuje na swoim stałym poziomie, ale obowiązkami gitarzysty solowego postanowił podzielić się z Philem Demmelem, co dodało numerom świeżości, choć oczywiście daleko im do magii dawnego slayerowego duetu King-Hanneman. Trochę mało słychać Sandersa, ewidentnie bas stanowi tutaj tylko dalekie tło dla reszty instrumentów.
Czego by nie sądzić o publicznych wypowiedziach Kinga, jego stylu bycia i wielkim ego, nie można mu odmówić, że był motorem napędowym Slayera i ten zespół był całym jego życiem. Nie dziwi więc, że solowy materiał gitarzysty wyszedł z miejsca, w którym Slayer się skończył (?). Kompozycyjnie, brzmieniowo, a nawet tekstowo przypomina “Repentless” i nie jest to bynajmniej zarzut, bo należę do osób, dla których ostatnia płyta Zabójcy to jeden z ciekawszych materiałów, jakie ten zespół nagrał w XXI wieku. Problem z “From Hell I Rise” jest jeden – to płyta po prostu dobra i nic ponadto. Pewnie świetnie będzie się sprawdzać na koncertach do zabawy w moshpicie (przekonamy się już wkrótce na Mystic Festivalu), ale słuchana w domu przeleci szybko i bez zwracania na siebie przesadnej uwagi. Pojedyncze fragmenty na pewno zaciekawią, ale po ilu odsłuchach zaczniecie od siebie odróżniać poszczególne utwory nie patrząc za każdym razem na tracklistę?
[newsletter]
Thrash metal ubrany w ładny papierek
Solowy debiut Kerrego Kinga to solidny thrash metal w raczej nowoczesnym stylu, dość mroczny i naprawdę ciężki, ale “ładnie” wyprodukowany i pozbawiony oldschoolowego brudu znanego z klasycznych dla gatunku płyt, które przecież ten gitarzysta współtworzył. “From Hell I Rise” kojarzy mi się trochę z kilkoma ostatnimi albumami niemieckiego Destruction, poprawnymi, choć jakby odbijanymi od sztancy, czy też z najnowszym dziełem Suicidal Angels – tylko że u Greków znajdziemy więcej wpadających w ucho momentów.
Tymczasem tutaj Kerry King z kolegami łoi przez trzy kwadranse dość podobne do siebie numery, z których kilka wyróżnia się pozytywnie, a kilka szybko nudzi. Jest spójnie stylistycznie (z jednym wyjątkiem, choć akurat pozytywnym), solidnie, na dobrym poziomie technicznym, z odpowiednią dawką mroku i agresji, szczególnie w wokalach – tylko tyle i aż tyle. Nie dostaliśmy i już pewnie nigdy nie dostaniemy drugiego “Reign in Blood” ani nawet “Divine Intervention”, ale czy ktokolwiek tego oczekiwał? Dobrze, że Kerry, któremu niedługo stuknie sześćdziesiątka, jest wciąż aktywny i gra to, co chce i lubi. Mnie to wystarczy.
Fanpage Kerry’ego Kinga: https://www.facebook.com/KerryKingOfficial
Oficjalna strona: https://kerrykingofficial.com/

Lista utworów:
1. Diablo
2. Where I Reign
3. Residue
4. Idle Hands
5. Trophies of the Tyrant
6. Crucifixation
7. Tension
8. Everything I Hate About You
9. Toxic
10. Two Fists
11. Rage
12. Shrapnel
13. From Hell I Rise
4 komentarze
Zgadza się: ta płyta jest, co wielu podkreśla, i tak lepsza od „Rep” Sl a nawet od ich ostatnich płyt; brakuje basu i ciężkości; brak innowacyjności /również brzmienie, produkcja jest schematyczna/; być może inny, nawet nieznany wokalista, byłby lepszy; znowu wtórne, fatalne klepanie perkusji /miękkie brzmienie, rozpływające się, pogłos!?/ przez PB /jak maniera w BM – granie nadgarstkami/, dobrze choć, że jest dużo dźwięcznych talerzy; summa summarum: słucha się tego dobrze jak na dzisiejsze standardy i czasy galeryjno marketowe muzycznie – jest przebojowo i siarczyście – ogniście, choć mogło być lepiej /5 lat przygotowań/…
Więcej konkretu i twardości!
Wersja live będzie lepsza!?
KK good job!
Congratulations
Real Metal and Real Sound
Niby autor pisze, że podobają mu się zwolnienia – a potem, że Shrapnel wypada blado i mogłoby go nie być. Moim zdaniem to świetny kawałek.
Zwolnienia generalnie spoko, fajnie przełamują te typowo łojące fragmenty. Po prostu ten konkretny kawałek całościowo mi jakoś nie wszedł.
Rozumiem. Mi po prostu po pierwszym odsłuchaniu płyty utkwiły świetny Crucifixation i właśnie Shrapnel.