Korn to zespół, który niejednokrotnie zapuszczał się w nowe dla siebie rejony eksperymentując ze swoją muzyką, zawsze jednak, prędzej czy później, starał się powracać do swojego wypracowanego i charakterystycznego brzmienia, do swojej „comfort zone”. Na „See You on the Other Side” mieliśmy flirt z muzyką industrialną, “Untitled” (nagrana m.in. z Terrym Bozzio) to z kolei skręt w bardziej progresywną stronę, a “The Path of Totality” było już oznaką totalnego zauroczenia dubstepem i muzyką elektroniczną. Osobiście uważam wszystkie te płyty za ciekawe i cenię zespół za ambitne poszukiwanie nowych dróg rozwoju, jednak nie da się ukryć, że ekipa Jonathana Davisa najlepiej czuje się w starej, sprawdzonej konwencji, grając w stylu, który przecież sama kreowała w połowie lat 90–tych. I to najlepiej słychać właśnie na przykładzie najnowszego albumu grupy – moim zdaniem, jej najlepszego od lat.
Stopniowy odwrót od wpływów muzyki elektronicznej, można zaobserwować od czasu powrotu na stałe do zespołu Briana „Heada” Welcha. Na poprzedniej płycie, „The Paradigm Shift”, było jej już znacznie mniej niż wcześniej, a na najnowszym albumie praktycznie nie ma jej już wcale. Wygląda na to, że powrót wytatuowanego syna marnotrawnego na dobre rozbudził w muzykach tęsknotę za dawnym sposobem grania i dawnymi nawykami (muzycznymi oczywiście – chłopaki od lat są czyści, nie piją, a w trasy jeżdżą z całymi rodzinami). Nowe numery są generalnie prostsze w konstrukcji i nastawione w dużej mierze na solidne łojenie – aż chce się powiedzieć ”jak za starych dobrych czasów”.
Jeżeli porównywać „The Serenity Of Suffering” do poprzednich płyt Korna, najnowszy album należałoby umiejscowić gdzieś między „Issues”, „Untouchables” a „Take a Look in the Mirror”, z zaznaczeniem, iż nowa produkcja na pewno jest lepsza przynajmniej od „Nietykalnych”. Pierwsze, co od razu możemy powiedzieć po odpaleniu longplaya, to to, że jest ciężko. Ciężko i nisko, czyli tak jak korno – maniacy lubią najbardziej. Płytę otwiera „Insane”, w którym zespół od razu atakuje potężnym, rozbujanym riffem i rzetelnym growlem Jonathana. Zaraz potem startuje pierwszy singiel, „Rotting in Vain” – jak dla mnie wzór kornowego grania, typowy hit tej grupy. Patent jest banalnie prosty i ogrywany już nie raz:
– niepokojące intro zwiastujące nieuchronną burzę
– prosty, potężny, bujający riff (już widzę tę skaczącą płytę na Torwarze!)
– zwrotka złożona z czystego śpiewu, piszczących, grających dziwne dźwięki gitar i klangującego basu w tle (kłania się „Falling Away From Me”)
– melodyjny, przebojowy refren
– druga zwrotka
– refren
– przejście, na które składa się gitarowa młócka i szalony śpiew („Twist”,” Freak on a Leash”)
– refren
Wszystko to już słyszeliśmy nie raz i nie dwa, a po raz kolejny sprawia to wiele radości.
Następny na płycie „Black Is The Soul” zwalnia nieco tempo i pozwala na odrobinę oddechu, jednak spokojnie – nadal jest bardzo ciężko i posępnie. Numer ten może nieco kojarzyć się z „Counting On Me” z “Take a Look in the Mirror”, również umieszczonym na pozycji numer trzy. Następne w kolejce „The Hating” oraz „A Different World” zbudowane są na tym samym patencie co „Rotting in Vain”, w przypadku tego drugiego numeru nie sposób jednak nie wspomnieć o gościnnym udziale Corey’a Taylora ze Slipknot, który idealnie wpasował się w klimat utworu. Jesteśmy w tym momencie w połowie albumu, a jego drugą część otwiera kolejny typowy kornowy hicior, czyli „Take Me”. Ileż razy my to już słyszeliśmy? 100% Korna w Kornie. Następne numery na płycie właściwie nie wyróżniają się niczym szczególnym i nie wyłamują się ze schematu przedstawionego wyżej (a tak naprawdę wypracowanego już w 1994 roku). Melodyjne refreny przeplatają się z potężnymi gitarowymi walcami, szalony, obłąkany głos Davisa ze spokojniejszymi fragmentami. Słuchając tego krążka cały czas odkrywałem w nim cząstki poprzednich, klasycznych dzieł zespołu – tu riff jak z „Untouchables”, tam wokal jak z „Freak on the Leash”, a tam z kolei motyw jak z „Issues”. Co najistotniejsze, piosenki te, mimo iż fanów na pewno niczym nie zaskoczą, stoją na naprawdę wysokim poziomie. Przed premierą płyty znaliśmy już cztery single promujące ją, numery najbardziej „radiowe” i teoretycznie najlepsze, a okazuje się, ze reszta wcale im nie ustępuje. Na uwagę zasługuje też oprawa artystyczno – wizualna albumu, oraz gęsty klimat, w którym skąpane są kompozycje zespołu. I w tym aspekcie mamy kolejny powrót do klasyki – ponownie widzimy zagubione dzieci, zmasakrowane maskotki, jakieś laleczki, zwierzęta i inne przyjemności. W teledyskach również jest, delikatnie mówiąc, mało kolorowo. Cała ta otoczka świetnie koresponduje z muzyką, w której pełno jest niepokojących, schizofrenicznych dźwięków i akcentów, przywołujących na myśl opuszczony szpital psychiatryczny nocą.
To jak wygląda i brzmi nowa płyta Korna nie powinno nikogo dziwić, z drugiej jednak strony może zaskakiwać to, w jak znakomitym stylu grupa po raz kolejny zaserwowała nam potrawę, złożoną z tych samych i oklepanych już składników. Album brzmi potężnie (brawa dla producenta Nicka Raskulinecza!) i zawiera w sobie DNA tego zespołu – tak jak pisałem wcześniej, jest to 100% Korna w Kornie. Płytą „The Paradigm Shift”, muzycy zasygnalizowali powrót na właściwe sobie tory, a nowy krążek stanowi potwierdzenie, że chłopaki ponownie zmierzają w dobrym kierunku – mimo, iż kierunek ten jest już nam od lat dobrze znany.
Jeżeli powrót „Heada” i płyta z 2013 roku stanowiły nowy początek Korna, „The Serenity of Suffering” jest tym, czym w 1996 roku było „Life Is Peachy”. Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak czekać na nowy „Follow the Leader”.
Track lista:
01. Insane
02. Rotting In Vain
03. Black Is The Soul
04. The Hating
05. A Different World (feat. Corey Taylor)
06. Take Me
07. Everything Falls Apart
08. Die Yet Another Night
09. When You’re Not There
10. Next In Line
11. Please Come For Me
30 komentarzy
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 4 Stars
Visitor Rating: 4 Stars
” Take Me”. Ileż razy my to już słyszeliśmy? 100% Korna w Kornie ”
O czym ty piszesz ? 🙂
Najgorszy kawałek na płycie zero mocy, nudny, równie dobrze mógł by się znaleźć na See You on the Other Side ( której już od dawien dawna nie słucham ) lub Untitled.
Ogólnie co do płyty jest pozytywnie, jest zdecydowanie lepiej niż ostatnie plastikowa papka oraz ten shit dubstep ale szału wielkiego niema.
Słychać że Korn od dawna nie robi utwory kopiące dupsko a piosenki.
Właściwie każdy utwór musi mieć refren przebojowy melodyjny, schemat niczym metal-core albo i gorzej.
Poza tym powtarzające się riffy
Mało tego spora część płyty wręcz ma identyczny, a na pewno bardzo podobny schemat.
Chociażby dwa pierwsze Insane i Rotting In Vain.
Rotting – pierwszy singiel od razu mi się spodobał aczkolwiek miałem do niego ale.
Ma porządne uderzenie, żywe brzmienie jak na ten zespół.
Ale drugi singiel Insane – ten sam początek ale o ile gorsze uderzenie, brzmienie, gitary takie przytłumione i ten sztuczny ryk JD oraz momentami jakieś kiczowate dźwięki ala linkin park, masakra.
Po 1 singlu, chciałem ciężej a dostałem rozczarowanie.
3 singiel A Different World – szału nie było ale było lepiej.
No ale 4 singiel to już przegięcie, papka w stylu z najgorszych okresów Korna !
I tak jest podobnie do końca płyty.
Są dobre utwory ale są też słabe a najwięcej jest średnich.
Poza tym jestem ciekaw jak to wypada na żywo.
„Słychać że Korn od dawna nie robi utwory kopiące dupsko a piosenki.” – 100 % prawdy. Przykro to stwierdzić, ale panowie z Bakersfield nigdy już nie stworzą czegoś na miarę pierwszych 4 albumów. Każdy następny może być najwyżej próbą (dosyć słabą) odtworzenia starego klimatu surowości, pasji, wściekłości, buntu (co by miało zresztą logiczne wytłumaczenie, kolesie są dobrze po 40-ce). Słuchając „SOS” nie mogę oprzeć się temu beznadziejnemu odczuciu, że wszystko to „już gdzieś słyszałam” i to uczucie znacząco wpływa na mój niezbyt pozytywny odbiór tej płyty. To po prostu nieustanne powtarzanie starych patentów, nic innowacyjnego, czegoś co porazi, zaskoczy, oczaruje, wywoła ciary. Niewątpliwie jest to najlepszy ich album od czasów Untouchables, ale nie ma tego CZEGOŚ, co zawsze sprawiało, że uważałam Korn za jeden z najoryginalniejszych brzmieniowo zespołów przełomu XX i XXI w. Cóż, widać, jest to jeden z tych zespołów swojej epoki. Dzisiaj są już niestety tylko produktem, maszynką do odcinania kuponów swojej popularności. Przynajmniej takie jest moje skromne zdanie. 😉 Pozdrawiam. 😉
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 3 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
A ja nie zgodzę się z przedmówcami, za to zgadzam się z recenzentem ta płyta to 100% Korn`a w kornie. Odkąd wpadła mi w ręce to nie mogę się od niej oderwać, słucham jej kilka razy dziennie i jak przestanę to za chwilę o niej myślę i zapuszczam od nowa. Już dawno nie słyszałem tak dobrej płyty, tu naprawdę żaden kawałek nie nudzi, ani jednego nie mam ochoty pominąć. To jest dokładnie taka płyta jakiej oczekiwałem od Korn`a.
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Chyba cię bóg opuścił jeśli uważasz że jest to lepszy album od Untouchables. Tamta płyta była mocna i mroczna. Ponadto, bynajmniej nie uważam początków korna za „proste” łojenie. Taki Ball Tongue oprócz łojenia był dosyć skomplikowany. Problemem korna zdaje się być chyba fakt, że stali się zbyt familijni. Swoją drogą, dziwne, że nazwali jedną z piosenek „The Hating”. Nie pomyli się to komuś z piosenką „Hating”? Zamiast recenzji, proponuję przeczytać pierwsze dwa komentarze, bo bliższe prawdy, aczkolwiek osobiście lubiłem Path of Totality.
Visitor Rating: 3 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Zajebista recenzja. Świetnie się czytało a sam album świetny!
Visitor Rating: 3 Stars
Visitor Rating: 5 Stars
Visitor Rating: 1 Stars
Zgadzam się z PredictableFaget i Tomkiem – Korn stał się smętny i wtórny – pierwsze 3,4 płyty miały w sobie coś – reszta to padaka – nudne młócenie. Zresztą, współczesna gówniażeria wszystko łyknie – byle tylko poziom hałasu był odpowiedni.