RECENZJE

Recenzja: Six Feet Under – „Killing for Revenge”. Być jak Cannibal Corpse

Six Feet Under recenzja Killing for Revenge
Koncert zespołu Faun

Six Feet Under nie trzeba nikomu przedstawiać. Internet już jakiś czas temu przyzwyczaił się do dziwactw wiecznie ukopconego marihenene Chrisa Barnesa, memiczności jego kapeli i umieszczania każdej wydanej płyty w „topce najsłabszych death metalowych albumów roku”. Nie wliczając niepotrzebnego chłamu pokroju tetralogii „Graveyard Classics”, sporo szumu narobiło „Nightmares of the Decomposed”.

Ojj tak, to była wybitna katastrofa – fani cieszyli się wówczas, że Chris Barnes zdecydował się wreszcie zacieśnić współpracę z kolegą z dawnych lat, Jackiem Owenem (z którym występował w Cannibal Corpse za gówniarskich czasów). Wszyscy myśleli, że nowy album będzie hiciorem. Skończyło się tym, że Krzysiu zaserwował jedną z najgorszych form studyjnych, jaką można zaprezentować w historii death metalu. Co najlepsze, to wcale nie jest hiperbola.

Krzych i Jaculo jednak nie zniechęcili się negatywnym odbiorem i postanowili ruszyć dalej, tym razem nieco sięgając do swojego dziedzictwa. Owszem, mam tu na myśli wczesne płyty Cannibal Corpse, w które przecież zarówno Jack Owen, jak i Chris Barnes mieli ogromny wkład, czyniąc z obu panów legendy. Wcześniej Krzysiu samodzielnie sięgnął po stare, sprawdzone patenty za czasów albumu „Undead” z 2012 roku, co było dobrą decyzją jak na niego, nawet mimo nieco wątpliwej formy wokalnej owego pana (choć nie tak tragicznej jak teraźniejsza).

I choć fani wiedzą, że Jurek w Cannibal Corpse wykonuje świetną robotę, to część z nich nadal wspomina z sentymentem Chrisa Barnes’a i jego niegdysiejszą, potężną formę ukrytą w małym człowieczku. Tak bardzo tęskni się za tą stylistyką w jego wydaniu w natłoku nudnej formuły, którą wałkuje od lat. Czemu by zatem nie spróbować zrobić czegoś podobnego ponownie, gdy nadarza się ku temu okazja?

Czytaj też: Recenzja Spectral Voice – „Sparagmos”

W pogoni za dawno utraconym oldskulem

Jak już wcześniej wspomniałem, ta faktycznie nadarza się w 2017 roku (jakoś niedługo przed wydaniem albumu „Torment”), gdy do Six Feet Under dołącza Jack Owen. Wówczas Krzysiu zaczął z jego pomocą pokazywać, gdzie znajdują się jego korzenie. Do set listy Six Feet Under na koncertach zaczęto wciskać covery Cannibal Corpse i to nawet te, w których oryginalnie nie brał udziału nasz milusiński lider. Potem był wcześniej omówiony epizod z „Nightmares of the Decomposed”. A dalej… zaczęło się robić naprawdę ciekawie.

W lutym tego roku Krzysiu napisał na swoich social mediach, iż okładka nowej płyty nie będzie wygenerowana przez AI. Z jednej strony był to policzek wymierzony w modę na komputerowo generowane okładki (patrz: Deicide); z drugiej post brzmiał na tyle enigmatycznie, że bardziej dociekliwi fani mogliby podejrzewać nadejście jakiejś rewolucji w obozie Six Feet Under. Choć nad czym tu rozkminiać, zespół od lat jest w kiepskiej formie.

O dziwo ktoś, kto znalazł w poście Krzysia drugie dno w postaci wspomnianej rewelacji, nie pomylił się. Mianowicie Krzychowi i Jackowi udało się zwerbować do stworzenia grafiki Vincenta Locke’a… tak, to ten sam gość, co tworzy okładki dla Cannibal Corpse od ponad 30 lat. Chłop musiał nieźle się zdziwić widząc, że czeka go nie tylko rutynowa praca nad okładką dla Kanibali, ale i dla Six Feet Under, z którego członkami nie miał kontaktu od wielu lat.

Nikogo chyba nie zaskoczy fakt, że Locke jak zwykle odwalił kawał dobrej roboty. Okładka jest bardzo… cannibalcorpse’owa. Narysowane w stylu komiksowym głowy wbite na pale, ukazujące przy pomocy swojej martwej mimiki śmiertelną agonię. To tak bardzo w jego stylu, że można pomyśleć, iż nowy album będzie bardziej w stylu Cannibal Corpse, zamiast po raz n-ty odgrzewać formułę Obituary, czy jakichś innych, topornych inaczej death 'n’ roll’i. Ba, można nawet pomyśleć, że nowe Six Feet Under będzie zajebiste… co nie?

Muzyka wywołująca dysonans poznawczy

Album wywołał u mnie spore zmieszanie. Nastawiałem się na to, że będę opisywał albo parujący klocek, albo mocno średnią płytę. Wracam do niej raz na jakiś czas i nie umiem pozbyć się tego uczucia konsternacji, bo muzycznie album cholernie mnie robi, serio. Mam nawet wrażenie, że Jack Owen przejmując stery w Six Feet Under stworzył dużo lepszy album, niż ostatnio Cannibal Corpse!

I choć jak już wspominałem w recenzji sprzed roku, Cannibal Corpse wydając „Chaos Horrific” nie zbłaźniło się jakoś specjalnie mocno. Stworzyli niezłą płytę jak na swoje obecne warunki. Jack Owen będąc w Six Feet Under udowadnia jednak, że jest w świetnej formie i potrafi stworzyć konkretny kawał muzyki: z mnóstwem szybkich temp wśród których wisienką na torcie są blasty, agresywnym, nacierającym na słuchacza, ciętym sposobem pisania riffów typowym dla starych płyt Kanibali.

I choć początek „Killing for Revenge” jest z deka drętwy i nie zapowiada jakiejś wybitnej rewelacji (a wręcz bekowy kontent w tęczowej krainie death metalu), to z czasem album nabiera rozpędu i jest tylko lepiej! Prawdziwa rozpierducha zaczyna się od trzeciego kawałka, wtedy już kanibalowe gore rozpętuje się na dobre (owszem, są przystanki na sixfitunderowe pierdzenie, ale o tym potem). I o dziwo w większości album składa się z tego typu kompozycji, zatem nie liczcie na jakieś specjalne wyróżnienia. Nie ma to sensu, gdyż niemal każdy kawałek w tej stylistyce ma coś w sobie.

Co ciekawe, Owen skupia się nie tylko na odgrzewaniu Cannibal Corpse z czasów Chrisa Barnes’a, ale również stara się naśladować styl pisania chłopaków z ery Fishera, gdy on sam miał już dość nikły wkład w tworzenie muzyki. Ten zabieg również mu się udaje, dodaje nawet coś więcej od siebie nadając muzyce takiego dziwnego, komiksowego, surowego charakteru pasującego do okładki. Zaskok, nareszcie ktoś w tą muzykę tchnął życie! I nawet ciężko temu zespołowi aktualnie zarzucić odtwórczość.

Lepsza dobra kopia Cannibal Corpse, niż kiepskie Six Feet Under

Oczywiście jako, że mamy do czynienia z Six Feet Under, zespół nie ma ochoty całkowicie zapomnieć o swojej „spuściźnie”, toteż między thrashbeat’owaniem i wściekłymi blastami zdarzają się numery w średnich tempach z wyraźnym groovem. Mamy zatem takie kwiatki jak „Hostility Against Mankind” i „Neanderthal” które wiałyby nijaką nijakością, gdyby nie zostały wzbogacone o całkiem pokaźne solówki.

Również ten ostatni cover wydaje się wepchnięty na siłę. Na szczęście, tutaj ten przestarzały, landmarkowy styl zespołu, którego Krzysiu trzymał się uparcie przez wiele lat odchodzi do niszy. I nawet styl pisania poczciwego Jaculi go nie ocali, stąd zepchnięcie go na dużo dalszy plan. Wręcz wydaje mi się, że wepchnął te utwory w całość tylko i wyłącznie z litości nad błagającym go Krzychem, by choć trochę było w tym Six Feet Under.

Cel był jeden: stworzyć kozacką płytę. Pokazują to nie tylko kompozycje, ale też starania typa siedzącego za konsoletą, który wymiksował cholernie mięsiście brzmiące płyciwo, stawiające na pierwszy plan brutalną gitarową siekę w stylu nieco przypominającym ten, który osiągnął Scott Burns miksując „Eaten Back to Life” (tylko w nieporównywalnie lepszej jakości). Nieco dalej w miksie jest pomrukujący bas, gdzieś obok będący lepszą wersją obecnego Mazurkiewicza Marco Pitruzella na bębnach, a za nimi niedomagający Krzyś.

Chris Barnes i jego refleksja nad wokalem

Aż nie chcę myśleć, ile łez i potu wylał mikser nad tymi paskudnymi wokalami, starając się osiągnąć jak najlepszy efekt. W końcu to niedomaganie w stylu growlującej babci z techniką wozu drabiniastego trzeba było przeboleć – ani nie można było tego głosu jakkolwiek ukryć, ani zastąpić, przez co „Killing for Revenge” tak samo jak poprzednie albumy, w dalszym ciągu miejscami jest memogennym kontentem.

I nawet jeśli tej beki z wokali Krzyśka żaden trzeźwo myślący odbiorca nie jest w stanie okiełznać, to trzeba przyznać jedno: ktoś wmówił wreszcie liderowi formacji, że jego słynne „EEEEEEE” jest do dupy, przez co jest go tak mało, że można się zdziwić. Nawet jeżeli Krzych na przyszłość chce popracować nad swoim głosem, to wątpię, że po latach osiągnie efekt nawet z czasów demówek Tirant Sin, czy „Eaten Back to Life”, o jego formie z okresu „Tomb of the Mutilated” możemy jednak pomarzyć. Tak czy siak doceniam, że w chmurach zielonej ambrozji pojawiła się uncja trzeźwego myślenia.

Six Feet Under album Killing For Revenge
Six Feet Under album „Killing For Revenge”

Lista utworów:

1. „Know-Nothing Ingrate”
2. „Accomplice to Evil Deeds”
3. „Ascension”
4. „When the Moon Goes Down in Blood”
5. „Hostility Against Mankind”
6. „Compulsive”
7. „Fit of Carnage”
8. „Neanderthal”
9. „Judgement Day”
10. „Bestial Savagery”
11. „Mass Casualty Murdercide”
12. „Spoils of War”
13. „Hair of the Dog” (Nazareth cover)

Podobne artykuły

Recenzja: Revamp – Wild Card

Tomasz Koza

Puławy to nie tylko Siekiera i kolorowe blokowiska. Recenzja Toughness – „The Prophetic Dawn”

Adrian Kardasz

Recenzja: Suffocation – Pinnacle Of Bedlam

Tomasz Koza

Zostaw komentarz