Dawno nie spotkałem się z albumem, który jeszcze przed premierą wzbudzałby tyle kontrowersji, co omawiany niżej krążek. Co więcej, nigdy nie spotkałem się z przypadkiem, w którym fani kapeli pisaliby specjalną petycję, mającą na celu nie dopuścić do wypuszczenia nowego materiału swoich ulubieńców na rynek (ponad 5 tysięcy podpisów). Czy więc faktycznie nowa płyta Deft… tfu!, Suicide Silence jest naprawdę aż tak zła, jak wszyscy twierdzą?
Wybaczcie przejęzyczenie we wstępie, ale jak przesłuchacie ten album, to zrozumiecie w czym rzecz. „Suicide Silence” momentami brzmi niemal dokładnie tak jak Deftones, a wokaliście Hernan’owi „Eddie” Hermidzie chyba przyśniło się, że jest Chino Moreno. Nie wierzycie? Posłuchajcie „Dying In a Red Room” albo „Silence”. Szczególnie ten pierwszy numer to istna zrzyna z kwintetu z Sacramento, ocierająca się niemalże o plagiat. Odpalcie sobie nowy kawałek Suicide’ów, a zaraz potem „Digital Bath” albo „Change” Deftones’ów . I co z tego, że „Dying In a Red Room” słucha się nawet całkiem przyjemnie, jak nie da się po prostu przejść obojętnie obok porównań do starszych kolegów. I co najważniejsze – to nie jest już Suicide Silence, a przynajmniej nie takie jakie znamy, i jak myślę – nie takie, jakie chcieliby ich fani.
Może pozostałe pozycje na płycie ratują nieco sytuację? „Hold Me Up, Hold Me Down” na przykład, jest już zdecydowanie mocniejsze i może zwiastować powrót do starego dobrego łojenia, ale… też jest coś z tym utworem nie tak – może chodzi o ten męczący wokal oraz „Kornowe” rytmy i akcenty gitarowe? Silne wpływy ekipy Jonathana Davisa usłyszymy też w singlowych „Doris” czy we wspomnianym już „Silence”, jednak znacznie gorzej jest w „Run”, gdzie słabiutka, wyjęczana zwrotka przeplata się z bezczelnie nu metalowym refrenem, który wtórnie i nudno brzmiałby już w 2002 roku. W ogóle cały ten numer jest trochę jakby wyjęty z przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, z tym że porównać go można prędzej do kawałków jakiegoś zapomnianego Nothingface, niż do hiciorów Korna czy wczesnego Slipknota. Miał być deathcore, a jest „DefKorn”.
Następny na płycie „The Zero” nie wnosi do całości zupełnie nic ciekawego, ot kolejna nijaka piosenka, a „Confornity” z kolei, przyprawi o zawał serca ortodoksyjnych fanów zespołu – jest to bowiem w dużej mierze… ballada. I to taka z gitarą akustyczną. W połowie utworu wchodzą co prawda bębny, mocne gitary i naprawdę przyzwoite gitarowe solo, jednak nie zmienia to wydźwięku całego kawałka – nostalgicznego, spokojnego, bardzo emocjonalnego. Ktoś zaraz powie, że Mitch Lucker w grobie się przewraca, jednak najzabawniejsze jest to… że to jest naprawdę dobry numer. A już na pewno jeden z lepszych na tej płycie. Ostatni w zestawieniu, „Don’t Be Careful You Might Hurt Yourself”, to wreszcie powrót „na właściwe tory”, z blastami, gitarową młucką i mocnym wokalem. Szkoda tylko, że w połowie chłopaki zaczynają zwalniać i znowu niepotrzebnie kombinować, a całość traci przez to impet.
Czy można o tym albumie powiedzieć zatem coś pozytywnego? Owszem, ma on kilka całkiem fajnych momentów, jednak przeważnie są one zaraz tłumione przez jakiś kolejny „genialny” pomysł. Nie brzmi to wszystko spójnie, jest nieco sztuczne i najzwyczajniej w świecie „nie klei się”. Chłopaki najwyraźniej nie są aż tak dobrymi kompozytorami za jakich się uważają, a „Eddie” nie jest tak dobrym wokalistą, jak pewnie sam o sobie myśli. Nie imponuje też produkcja, i to właśnie na tych trzech płaszczyznach – kompozycje, wokal, brzmienie – „Suicide Silence” zawodzi najbardziej. Czyste partie (choć często po prostu słabo zaśpiewane) oraz melodie, nie są wcale największym problemem tego krążka – wręcz przeciwnie, wspomniane wcześniej „Dying In a Red Room” czy „Conformity” to chyba jego najlepsze fragmenty. No i jeszcze te wszechobecne „zapożyczenia” od innych i usilne dryfowanie w stronę nu metalu… Naprawdę, naśladowanie Korna i innych gwiazd „tamtych czasów” może było dobre ze 20 lat temu, kilku grupom udało się nawet na tym wybić (wiele odeszło już dawno w zapomnienie), jednak dla Suicide Silence jest to strzał co najmniej w kolano – co zresztą dobitnie dają im odczuć fani, niemiłosiernie hejtując zespół oraz nowy materiał. Razi to tym bardziej, że mówimy przecież nie o jakiś nieopierzonych debiutantach, tylko o bardzo znanej i cenionej marce, wielkiej gwieździe deathcore’u, jak i całego współczesnego metalu. Dlaczego więc taka kapela postanowiła na własne życzenie zatracić swoją tożsamość i stać się zwykłym epigonem? To już nie lepiej było pozostać w sprawdzonej niszy i umacniać swoją wysoką i mocną pozycję, ewentualnie w ramach eksperymentu dać na płytę jeden czy dwa takie melodyjne kawałki? Ktoś może teraz powiedzieć – no dobrze, ale trzeba się rozwijać, szukać, iść na przód. Ok, zgadzam się, jak najbardziej, tylko czy aby na pewno zrzynanie z Deftones i reszty to krok naprzód?
Mimo wszystko, uważam jednak , że album ten będzie jednorazowym „skokiem w bok”, i na kolejnej płycie, zespół wróci do dawnego stylu grania. Tym bardziej, że co by muzycy nie mówili, na pewno widzą jaka jest reakcja ich fanów na nowe dźwięki. Suicide Silence zdają się sami chyba do końca nie wiedzieć, czego chcą – chcą być trochę jak Deftones, trochę jak Slipknot, trochę jak Korn. Dlaczego nie mogli po prostu zostać sobą?
Tracklista:
01. “Doris”
02. “Silence”
03. “Listen”
04. “Dying in a Red Room”
05. “Hold Me Up, Hold Me Down”
06. “Run”
07. “The Zero”
08. “Conformity”
09. “Don’t Be Careful, You Might Hurt Yourself”
10 komentarzy
Visitor Rating: 1 Stars
Visitor Rating: 4 Stars
Visitor Rating: 1 Stars
Visitor Rating: 4 Stars
Visitor Rating: 1 Stars
Visitor Rating: 1 Stars
Visitor Rating: 1 Stars
Visitor Rating: 3 Stars
Visitor Rating: 4 Stars
Visitor Rating: 1 Stars