W dniach 5-8 czerwca w Gdańsku odbył się Mystic Festival 2024 – kolejna edycja największej metalowej imprezy w Polsce. Zagrali m.in. Accept, Kreator, Sodom, Machine Head, Megadeth oraz około 90 innych artystów. A jak było? Zapraszamy do lektury pierwszej części relacji z tego wielkiego wydarzenia!
Historia Mystic Festivalu sięga 1999 r., kiedy to w Hali Wisły w Krakowie wystąpili m.in. Emperor i Amorphis, impreza obchodziła więc w tym roku 25-lecie istnienia. Nie oznacza to jednak, że ma za sobą 25 edycji. Nie zawsze odbywała się co roku, a po koncercie w Spodku w 2007 r. (zagrali m.in. Slayer, Celtic Frost i Behemoth) zniknęła z festiwalowej mapy na całe 12 lat. Mystic powrócił w 2019 r. w Krakowie jako impreza dwudniowa, częściowo plenerowa, jednak jej dalszy rozwój zahamowała pandemia. W 2022 r. Mystic Festival odnalazł swój nowy dom w Stoczni Gdańskiej, gdzie rokrocznie odbywa się do tej pory.
Zapraszam Was na szybki przegląd koncertów, które udało mi się zaliczyć tam w miniony weekend, a na koniec podzielę się kilkoma ogólnymi przemyśleniami i subiektywną opinią o stronie organizacyjnej wydarzenia. Ten tekst będzie prawdopodobnie baaaardzo długi, dlatego ukaże się w dwóch częściach. W pierwszej przeczytacie co nieco o mysticowej środzie, czyli Warm-up Day, oraz czwartku, pierwszym z trzech pełnoprawnych dni imprezy. Lecimy!
Sprawdź też:
- Ruszyła przedsprzedaż biletów na Mystic Festival 2025
- Passage to Mystic Festival. Relacja z koncertu Samael w Warszawie (25.02.24)
- Protest katolików podczas Mystic Festivalu w Gdańsku

Warm-up Day, czyli złe miłego początki
Warm-up Day to swego rodzaju rozbiegówka przed trzema głównymi dniami festiwalu. Koncerty zaczynają się trochę później i kończą wcześniej, nie działa jeszcze główna scena, ale absolutnie nie znaczy to, że w tegoroczny dzień rozgrzewkowy można było narzekać na nudę. Przeciwnie, działo się sporo i to nie tylko muzycznie, choć powiedzmy sobie od razu – nie zawsze działo się dobrze.
Po szybkim i bezproblemowym otrzymaniu festiwalowej opaski i smyczki z dumnie prezentującą się plakietką „Media” pognałem na ulicę Elektryków, gdzie na mniejszej z dwóch klubowych scen Mystica, Sabbath Stage, kończył się właśnie pierwszy koncert tegorocznej edycji. Festiwal zainaugurował black metalowy Sznur z Wałbrzycha, ale widziałem ich zaledwie miesiąc wcześniej na Metal Kommando Fest IV w Warszawie, dlatego od razu udałem się do znajdującego się po sąsiedzku klubu B90, na czas Mystica przemianowanego na The Shrine.
Tam już za chwilę rozpoczął się występ zespołu HellFuck i był on dla mnie naprawdę godnym otwarciem imprezy. W ramach tego projektu muzycy znani z różnych death metalowych i grindowych składów, m.in. Azarath, Embrional, Nuclear Vomit czy Squash Bowels, hołdują starej niemieckiej szkole thrashu, grając muzykę w stylu wczesnych dokonań Kreator i Sodom. Na Mystic Festivalu wykonali w całości swoją świetną płytę „Diabolic Slaughter”, która na żywo zabrzmiała równie dobrze i mimo wczesnej pory porwała niemały tłum do żywiołowej zabawy. A na koniec poprawili jeszcze jednym premierowym utworem!
Godzina przerwy na pokręcenie się po innych częściach festiwalu i powrót do The Shrine, tym razem na koncert Totenmesse. W międzyczasie nad stocznią zaczął padać deszcz, co spowodowało, że sporo osób przebywających przy scenach plenerowych schroniło się pod dachem i sala na koncercie krakowskich blackowców wypchana była po brzegi. Po niespełna pół godziny grania coś w głośnikach potężnie łupnęło, światła nagle rozbłysły, a potem całkowicie zgasły. I to by było na tyle, jeśli chodzi o występ Totenmesse, bo okazało się, że szalejąca nad Gdańskiem burza, która podczas tego koncertu znacznie przybrała na sile, pozbawiła prądu całą okolicę.
Przy ulicy, nomen omen, Elektryków nie działało przez dłuższą chwilę nic – nagłośnienie i oświetlenie, bary czy food trucki. Zapowiadało się to naprawdę fatalnie, ale trzeba przyznać, że awaria została usunięta dość szybko i ostatecznie na harmonogram Warm-up Day wpłynęła w minimalnym stopniu – Totenmesse zagrało krócej, koncert Ingested został przesunięty na późniejszą godzinę, za to slam/deathowcy z zespołu Party Cannon zagrali aż dwa sety – najpierw żartobliwy „unplugged”, a potem już normalny, z wpiętymi instrumentami.
Podczas przerwy w dostawie energii deszcz znacznie zelżał, ludzie udali się więc pod Park Stage, czyli drugą największą scenę plenerową Mystic Festival 2024, która na szczęście zasilana była z innego źródła. Tam o 18:30 godzinny występ rozpoczęli industrial metalowcy z Fear Factory. Nie obyło się bez problemów technicznych, początkowo gitara Dino Cazaresa była zupełnie niesłyszalna, ale ostatecznie Amerykanie zaprezentowali się całkiem nieźle. Nie jestem fanem takiego grania, zwłaszcza łączenia czystych wokali z miażdżącym, zdehumanizowanym brzmieniem gitar, ale muszę przyznać, że najstarsze numery FF w rodzaju „Edgecrusher” czy „Demanufacture” na koncercie robią robotę. To już klasyczny, a jednocześnie wciąż innowatorski zespół, który chociaż raz wypada zobaczyć.
Szybki powrót spod Park Stage do The Shrine, gdzie kłopoty z prądem zostały zażegnane, a na scenie instalował się już jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie zespołów tegorocznej edycji Mystic Festivalu, Evil Invaders z Belgii. Niestety ich występ okazał się prawdopodobnie największym rozczarowaniem imprezy, choć akurat nie winię za to samej kapeli. Był to pierwszy koncert po przywróceniu zasilania w klubie, rozpoczął się z opóźnieniem, a konsola realizatora musiała chyba przez awarię zupełnie zwariować. Raz było za głośno, raz za cicho, raz nie było w ogóle słychać wokalu, raz gitary. Niestety nagłośnienie zabrało mi całą radość z tego koncertu, mimo że weseli speed metalowcy dwoili się i troili na scenie, by uratować swoje show. Akustyka trochę uspokoiła się mniej więcej w połowie występu Evil Invaders, ale ogromny niedosyt pozostał.
[newsletter]
Największe gwiazdy Warm-up Day na Mystic Festival 2024
Zespołu Body Count, który grał zaraz potem na Park Stage, jakoś nigdy nie kochałem, ale chęć zobaczenia w akcji słynnego rapera Ice-T, nawijającego do metalowych riffów, kazała zjawić się na ich koncercie choćby na chwilę. No i było naprawdę mocno, zwłaszcza że od razu na początku setu dowalili coverami Slayera „Raining Blood” i „Postmortem”, ale ponownie nasilające się opady deszczu szybko wygoniły mnie znów pod dach, aby w spokoju poczekać na ikonę thrash metalu z Bay Area, Vio-lence.
Duże festiwale w rodzaju Mystica, gdzie przez cztery dni na pięciu scenach (podczas Warm-up Day działały cztery) prezentuje się niemal setka artystów, mają to do siebie, że koncerty muszą się na siebie nakładać i czasem fani stają przed bolesnym wyborem, gdy o tej samej porze grają dwa lub więcej zespołów, które chcieliby zobaczyć. Tradycyjnie thrash metalowe serduszko kazało mi więc iść na Vio-lence, mimo że na znajdującej się po sąsiedzku Desert Stage, najmniejszej z trzech plenerowych scen festiwalu, występowała ikona wcale nie mniejsza – potężni death metalowcy z Suffocation.
Swojego wyboru nie żałuję, gdyż Sean Killian z ekipą zaprezentowali się naprawdę solidnie, trochę żałować mogę za to własnej niekonsekwencji w trzymaniu się tego wyboru. Opuściłem The Shrine gdy koncert Vio-lence jeszcze trwał, aby chociaż chwilę posłuchać Suffocation, przez co przegapiłem moment dość historyczny – zagrany na koniec utwór „World in a World”, podczas którego wraz z kolegami ze swojego byłego zespołu pojawił się na scenie Robb Flynn z Machine Head. Jednocześnie na zewnątrz Suffo w strugach deszczu totalnie masakrowało swoim brutalnym death metalem licznie zgromadzony tłum – chyba na żadnej z poprzednich edycji Mystica nie widziałem tak wielu osób pod Desert Stage. To były naprawdę bardzo dobre występy i wielka szkoda, że musiały się odbyć dokładnie w tym samym czasie.
Główną gwiazdą Warm-up Day był Kreator. Można się zżymać na ich ostatnie płyty i narzekać, że za bardzo ugrzecznili i umelodyjnili swój oldschoolowy thrash, ale nie zmienia to faktu, że koncertowo Mille Petrozza i spółka wciąż są w dobrej formie. Owszem, nie pogniewałbym się za więcej starych klasyków w setliście, ale i tak bawiłem się przednio. Poza samą muzyką wrażenie robiła też scenografia i pirotechnika, a realizator dźwięku stanął w stu procentach na wysokości zadania, czego niestety nie można powiedzieć o kilku wcześniejszych występach tego dnia.
Za namową znajomego fana stoneru, totalnie już wymęczony po koncercie Kreatora poczłapałem jeszcze raz do B90, gdzie kwadrans przed północą rozpoczął się występ Greków z Villagers of Ioannina City. Sączące się z głośników psychodeliczne dźwięki idealnie nadały się na wyciszenie po thrashowym szaleństwie i zamknięcie rozgrzewkowego dnia, który jednak okazał się nadspodziewanie intensywny.

Mystic Festivalu dzień pierwszy – czwartek 6.06
Dzięki temu samemu stonerowemu kumplowi, o którym pisałem akapit wyżej, pierwszy pełnoprawny dzień Mystic Festival 2024 zacząłem wcześniej niż planowałem, jako że polecił mi zespół Ampacity, który inaugurował czwartkowe występy o godz. 14:30. Instrumentalny stoner z klawiszami, jaki prezentuje ta gdyńska kapela, nie jest może moją ulubioną stylistyką, ale trzeba Ampacity oddać, że potrafili naprawdę fajnie pobujać i przyjemnie się ich słuchało z rusztowania z leżakami umiejscowionego naprzeciwko Desert Stage.

Nie ma co jednak chillować na leżaczku, gdy tańczyć trzeba. Gutalax na Park Stage był niewątpliwie najweselszym i najbardziej imprezowym występem nie tylko tego dnia, ale chyba i całego Mystica. Szaleni Czesi dali show perfekcyjne w każdym z elementów, za które ludzie kochają (lub nienawidzą) grindcore. Były skoczne rytmy, świńskie wokale, głupie wygibasy, lecący ze sceny papier toaletowy, podbijane przez publiczność piłki plażowe i duża dawka żartów o seksie i kupie. Krótko mówiąc, zabawa na pełnej. Nie widziałem na tegorocznej edycji zespołu, który podchodziłby do tego, co robi, z większym luzem i dystansem niż Gutalax.
No i tutaj właściwie moja relacja z pierwszego dnia imprezy mogłaby się zakończyć, bo po występie Czechów nie mogło przecież czekać nas już nic lepszego, ale po szybkiej wizycie na kwaterze w celu zmienienia zabrudzonych z wrażenia majtek powróciłem na Mystic, by zobaczyć w akcji warszawskiego Wija. O tym, jaką petardą są występy tego poruszającego się w okolicach stoneru, occult rocka i proto-metalu trio, mogliście przeczytać jakiś czas temu na naszych łamach w relacji z inauguracyjnego koncertu trasy zespołów Wij i Narbo Dacal, więc nie będę się powtarzać. Minimalizm środków, maksimum energii i emocji. Ta kapela zawojuje jeszcze sceny znacznie większe niż mysticowa Desert Stage.
Po Wiju myk pod Park Stage na Sodom. Rzadko można powiedzieć, że na koncercie plenerowym jest taki tłum, że nie ma gdzie szpilki wcisnąć, ale właśnie tak było podczas występu niemieckiej ikony thrashu. Ludzie obserwowali go nie tylko szczelnie wypełniając przestrzeń pod sceną, ale też ze strefy gastro, alejki prowadzącej w stronę Main Stage, a nawet spod namiotu, w którym znajdował się sklep z merchem grających na Mysticu zespołów. Za świetne przyjęcie przez publiczność Sodom zrewanżował się równie świetnym występem pełnym staroszkolnych hiciorów z legendarnym „Agent Orange” na czele.
Main Stage podczas pierwszego dnia Mystic Festival
Skoro wspomniałem o Main Stage, to przydałoby się w końcu i tę scenę w końcu odwiedzić, prawda? Oczywiście tradycyjnie na każdym Mysticu grają na niej najpopularniejsi wykonawcy, co sprawia, że zazwyczaj nie odwiedzam jej za często, bo z mainstreamowym metalem niezbyt mi po drodze, wolę grzebać w głębokim podziemiu. No ale kto nie skorzystałby z okazji zobaczenia na żywo legendy legend, wokalisty Iron Maiden, tym razem z solowym projektem?
Występ Bruce’a Dickinsona niemal do ostatniej chwili stał pod znakiem zapytania, ponieważ wokalista zachorował i odwołał koncert w Bukareszcie 3 czerwca, a więc zaledwie trzy dni przed planowanym występem w Polsce. Na szczęście wykurował się na tyle szybko, by podczas Mystic Festivalu być w świetnej formie i dać porywający oraz bardzo zróżnicowany pod względem klimatu występ: czasem mroczny i posępny, szczególnie w numerach z ostatniej płyty, jak „Afterglow of Ragnarok” czy „Rain on the Graves”, czasem z bezpretensjonalnym heavy metalowym czadem (kończące występ „The Tower” i „Road to Hell”), a czasem autentycznie wzruszający („Tears of the Dragon”). Ogromne pozytywne zaskoczenie, bo nigdy nie byłem wielkim fanem solowej twórczości Bruce’a, a i poziom kilku ostatnich albumów Iron Maiden pozostawiał sporo do życzenia.

Pod główną scenę miałem jeszcze tego dnia raz wrócić, ale zanim to nastąpiło przelotnie zahaczyłem o gig Biohazard, zaś w całości obejrzałem godzinny występ High on Fire na Desert Stage. Panowie z Oakland swoją mieszanką stonera, sludge’u, heavy i doom metalu dosłownie zmiażdżyli ludzi pod sceną. Było ciężko i brudno do tego stopnia, że czasem miałem wrażenie, iż grają aż za głośno, a gitarowe riffy Matta Pike’a zamieniały się miejscami w jednolitą smolistą ścianę dźwięku. Fajny koncert, chociaż chyba pod względem nagłośnienia najgorzej zrealizowany ze wszystkich, w których brałem udział w czwartek.
Gwiazdą tego dnia był zespół Machine Head. To jedna z kilku kapel występujących na Mystic Festival 2024, o których mogłem powiedzieć: „szanuję, nie jestem fanem, ale skoro już tu są, to wypada zobaczyć”. No i taki właśnie był ten koncert – poprawny, dobrze zagrany i zrealizowany, bardzo widowiskowy pod względem pirotechniki i oświetlenia, ale nie wzbudził we mnie większych emocji, ponieważ po prostu nie darzę nimi studyjnej twórczości Machine Head. No dobra, trochę oszukuję – wspólne ryknięcie przez tysiące gardeł wraz z Robbem Flynnem refrenu „Davidian” było jednak mocarnym, poruszającym momentem, ale to tyle. Z kolei z tego, co słyszałem po koncercie od zdeklarowanych fanów Machine Head, występ im się bardzo podobał, więc gwiazda wieczoru swoje zadanie niewątpliwie spełniła.
Mystic Festival w sieci:

Myli się ten, kto myśli, że na takich imprezach jak Mystic Festival zakończenie koncertu headlinera oznacza koniec dnia i zasłużony odpoczynek w namiocie czy hotelowym pokoju. O nie, czasem jeszcze po północy na którejś z mniejszych scen można wyhaczyć prawdziwą perełkę. Dla mnie był nią w czwartek Zeal & Ardor – zespół, który niby znałem z płyt, ale niespecjalnie lubiłem, jednak postanowiłem dać mu szansę na żywo. W zamian za tę szansę otrzymałem godzinę magicznej, transowej, wręcz plemiennej muzyki w wykonaniu grupy pokręconych ludzi, którzy w jedną porywającą całość połączyli black metal, industrial, folk, blues i tradycyjne zaśpiewy czarnoskórych niewolników z XIX-wiecznej Ameryki. I choć po studyjne dokonania Zeal & Ardor dalej pewnie nie będę sięgać zbyt często, ich koncert był po prostu fe-no-me-nal-ny!
Zdjęcia autorstwa Halkile.