Dwie młode załogi z Danii grające nowoczesny death metal, Neckbreakker jako główna gwiazda oraz Galge w roli gościa specjalnego, są właśnie w trasie koncertowej „Within the Viscera”. W jej ramach Duńczycy wystąpili dwukrotnie w Polsce: 2 maja w Warszawie i 3 maja w Poznaniu. Dzięki współpracy z organizatorem tych imprez, agencją Winiary Bokings, mogliśmy uczestniczyć w pierwszej z nich. Poniżej relacja z majówkowego wieczoru w stołecznym VooDoo Club.
Czytaj też: Suffocation zagrali w Warszawie. Czy zespół dowiózł?
Galge – death metal nie dla tradycjonalistów
Gdy w piątkowy wieczór dotarłem do VooDoo, na scenie już od kilku minut prezentowali się chłopaki z Galge. Chwila na formalności na bramce, piwo z baru do ręki i lecę na salę sprawdzić co oferuje nam młoda krew duńskiej sceny death metalowej.
Nie znałem wcześniej twórczości tego dość nowego zespołu i zupełnie nie wiedziałem, czego się po nim spodziewać na żywo. Muszę przyznać, że wypadł przekonująco, choć może nie wybitnie. Galge bynajmniej nie składa hołdu starej szkole skandynawskiego death metalu, a raczej gra ten gatunek po swojemu, nowocześnie, z wyraźnymi wpływami sceny hc i metalcore. Nie jestem wielkim fanem takiego stylu, ale nie mogę kapeli odmówić dużej brutalności i jeszcze większej energii scenicznej.
Wokalista Søren Tuborg dwoił się i troił, by rozruszać warszawską publikę, co chwilę nawołując do rozkręcenia moshpitu. Fani byli chyba jednak nieco rozleniwieni trwającym długim weekendem, bo nie byli zbyt skorzy do harców na parkiecie, a w większości przypadków ograniczali się do headbangingu – o który było znacznie łatwiej, bo numery Galge są bardzo rytmiczne i głowa sama rwie się przy nich do miarowego machania. Pod koniec setu, aby nieco rozruszać towarzystwo, pod scenę zszedł nawet gitarzysta Sofus Kromann i trzeba przyznać, że całkiem mu się udało, choć ze skutkiem raczej chwilowym.
Podczas występu Galge nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że było w ich prezencji trochę za dużo „gwiazdorstwa”, ale była też naprawdę dostrzegalna pasja oraz zaangażowanie. Jak wspomniałem, zdecydowanie nie jest to muzyka dla deathowych oldschoolowców, a raczej dla miłośników ekstremalnego metalu przecinającego się z corem. Mimo że sam gustuję głównie w tradycyjnych dźwiękach i po studyjne dokonania Galge nie będę zbyt często sięgać w domu, to na ich występie bawiłem się całkiem dobrze.
Neckbreakker – energia, młodość i chwile wzruszenia
Chwilę po godzinie 20:30 rozpoczął się koncert gwiazdy wieczoru. Neckbreakker, wcześniej znany pod nazwą Nakkeknaekker, istnieje od zaledwie pięciu lat, ale już zdążył zostać okrzyknięty nową siłą duńskiej sceny metalowej, koncertował też kilkakrotnie w Polsce, choćby u boku brazylijskiej Crypty oraz na ostatniej edycji Mystic Festivalu. Nadszedł wreszcie czas na pierwszy headlinerski występ w naszym kraju.
Młodzieńcy ze Silkeborga zaczęli od swojego hiciora „Face-Splitting Madness”, jednego z singli z debiutanckiej płyty „Within the Viscera”. No ładnie to pobujało. Nowocześnie brzmiący death metal, choć osadzony w klasyce gatunku nieco bardziej niż ten w wykonaniu Galge, ale też nie unikający skojarzeń z hardcorem i podszyty sporą ilością groove’u momentalnie kupił zgromadzonych na sali fanów. Tym razem zachęty do moshowania nie były specjalnie potrzebne, a temperatura pod sceną szybko wzrastała.
W zaledwie 50 minut Neckbreakker zaprezentował publiczności cały przekrój stylistki, w jakiej się obraca, oraz swoich niewątpliwie wysokich umiejętności technicznych. Death metalową młóckę urozmaicały czasem monumentalne zwolnienia, jak w utworze „Unholy Inquisition”, czasem d-beatowe galopki jak w kończącym występ, świetnym „Silo”, a gdzieniegdzie potrafił wjechać też nawet jakiś thrashowy riff. Mimo ogromnej dawki młodzieńczej energii, chłopaki z Danii doskonale wiedzą, gdzie leżą ich korzenie, a poza samą muzyką idealnie zaświadczała o tym koszulka Metalliki „Damage, Inc.” noszona przez wokalistę Christoffera Kofoeda.
Frontman Neckbreakker to zresztą sceniczna bestia, ale też i zwykły, skromny chłopak, o którym, w odróżnieniu od Sørena z Galge, ostatnie, co można powiedzieć, to słowo „gwiazda”. Chris po każdym kawałku dziękował zgromadzonej na sali publiczności, uśmiechał się do ludzi pod sceną i naprawdę widać było, że przeżywa koncert całym sobą. Momentami dało się zauważyć autentyczne wzruszenie, czemu zupełnie się nie dziwię – ci goście mają niewiele ponad 20 lat, jeżdżą po świecie, grając muzykę, którą kochają, i są właśnie w swojej pierwszej headlinerskiej trasie. Fajnie być świadkiem takich chwil.
Podsumowanie – leniwy wieczór w środku długiego weekendu
Był to naprawdę udany, choć krótki wieczór w VooDoo Club. Całość imprezy z udziałem Neckbreakker i Galge zamknęła się raptem w niecałych dwóch godzinach: 40 minut dla pierwszej kapeli, 20 minut przerwy i 50 minut dla drugiej. Oczywiście środek długiego weekendu zrobił swoje, więc frekwencja była daleka od ideału i mam wrażenie, że nawet ci, co zdecydowali się wpaść na koncert w piątkowy wieczór, nie żałowali specjalnie, że nie potrwa on dłużej i że wyjdą sobie do domu jeszcze spokojnie przed 22.
Wydarzenie przebiegło na wielkim luzie i w iście majówkowym, leniwym klimacie, ale mimo to bez żadnych opóźnień czy innych problemów. Dwa szybkie strzały i do domu – fajna i potrzebna koncertowa odmiana po zeszłotygodniowym metalowym maratonie w Potoku, kiedy to podczas Until Death Takes Us III prezentowało się aż pięć kapel.
Przegląd sił duńskiej młodzieży wypadł naprawdę pozytywnie. Co prawda po tym koncercie nie zostanę raczej fanem Galge, ale Neckbreakker to już inna bajka i zespół, który naprawdę zasługuje na często przyznawane mu miano nadziei death metalu. Chłopaki wiedzą skąd przychodzą i dokąd idą, jeśli więc już koniecznie chcemy w tym gatunku „nowoczesności”, to niech będzie właśnie taka. Wypatrujcie ich na kolejnych koncertach w Polsce, a w międzyczasie przesłuchajcie „Within the Viscera”, bo to kawał naprawdę solidnego albumu!