RECENZJE

Recenzja: Me And That Man – „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1”

Goście na płycie Me And That Man
Koncert zespołu TSA

Nergal to oszust. Już samą nazwą projektu i tytułem płyty wprowadza słuchaczy w duży błąd. Po pierwsze, że nie ma już żadnego „Me and That Man”, bo „thatmana” zastąpiła grupa artystów, w tym kobieta. Również tytuł „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1” znacząco odbiega od prawdy. Jak już ustaliliśmy, „new man” powinien być w liczbie mnogiej, „new songs” się z grubsza zgadza, „same shit” natomiast powinno być jednak zdecydowanie zmienione na „different shit”. Czy to jednak źle, że Nergal oszukuje słuchaczy? Sprawdźmy!

Gdzie się podział „that man”?

Nergal przy drugim podejściu do projektu „Me and That Man” całkowicie zmienił nastawienie. Za pierwszym razem, wraz z Johnem Porterem stanowili tandem. Byli partnerami, zarówno w sferze kompozytorskiej, jak i wykonawczej. Efektem tego była niezwykła spójność materiału z płyty „Songs of Love and Death”. Owszem, dało się łatwo wyczuć, w którym kawałku palce bardziej maczał Porter, a który to sprawka Darskiego – w ogólnym rozrachunku jednak wszystkie numery miały wspólny mianownik, czyli specyficzny klimat, który był wyczuwalny od pierwszego do ostatniego dźwięku.

W przypadku płyty „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1” Nergal postawił na współpracę z różnymi artystami, a z każdym z nich nagrał tylko jeden kawałek. Sam też znacznie ograniczył swój udział wokalny, choć jeden utwór zaśpiewał całkowicie sam.

Goście, goście, goście na nowym albumie „Me and That Man”

Lista osób, które Nergal zaprosił do współpracy, jest wprost imponująca – to w bardzo klarowny sposób pokazuje, jak Polak jest postrzegany w metalowym światku. Przypadkowy człowiek na pewno nie nagrałby razem utworu z Coreyem Taylorem (Slipknot), Ihsahnem (Emperor), Johanną Sadonis (Lucifer) czy Mattem Heafym (Trivium). Co więcej, na płycie „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1”, wielu z zaproszonych gości prezentuje swoje oblicze w sposób nieoczekiwany lub wręcz taki, którego w ogóle byśmy się po nich nie spodziewali.

Weźmy na przykład „By The River” nagrane z Ihsahnem – jego skrzekliwy głos w tym numerze jest niesamowicie klimatyczny, niesie ze sobą wielki ładunek emocji, a bliżej końca, gdy jeszcze bardziej dokręca śrubę, wchodzi w rejestry, z których znany jest raczej… Axl Rose. To zdecydowanie jeden z najjaśniejszych numerów na płycie!

Metal? Zdecydowanie nie!

Skoro już przeszliśmy do zawartości muzycznej, trzeba od razu podkreślić, że jeśli ktoś nie wie, czym jest „Me and That Man” i patrząc na listę wykonawców, spodziewa się metalu lub czegoś pochodnego, to sorry, zły adres. „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1” to rodzaj hołdu dla amerykańskiej muzyki gitarowej – od country i folku, przez bluesa, po rock. I ten opis można by też przyłożyć do pierwszej płyty „Me and That Man”, jednak tam było to bardziej spójne, jednorodne i zdecydowanie bardziej mroczne. Na obecnym krążku różnorodność jest zdecydowanie większa. To jednak samo w sobie nie jest ani wadą, ani zaletą. Jakość jest w tym przypadku kluczowa.

„New Songs” – co zagrało?

Siłą zdecydowanej większości utworów jest prostota i szczerość tak typowe dla klasycznego rockowego grania. W ten opis świetnie wpisuje się „Coming Home” z Sivertem Høyem na wokalu. Z jednej strony utwór napędza prosta i powtarzalna zagrywka gitarowa, z drugiej momenty wyciszenia i mocniejszego uderzenia ciekawie ze sobą współgrają i fajnie budują napięcie.

„Burning Churches” to z kolei ukłon w stronę Johna Portera i płyty z nim – ten numer zdecydowanie mógł znaleźć się na pierwszej płycie Me and That Man. Akustyczny wstęp, refren zaśpiewany na wiele głosów i powtarzany jak mantra zwrot „Burn, burn, burn” na koniec tworzy ciekawą wariację na temat nastrojowego country z elementami bluesa.

W nurcie bardzo mrocznego i nastrojowego bluesa, nawet z elementami soulu, można usłyszeć w „Surrender”. Bardzo oszczędny utwór cały czas rośnie i pomimo tego, że jest raczej spokojny, od razu daje do zrozumienia, że kulminacja zaraz nastąpi. Jest nią pyszna solówka w stylu Gary’ego Moora lub podobnego wirtuoza bluesowo-rockowego grania.

Podobny narastający klimat jest w „How Come”, gdzie wokalnie Nergala wsparł Corey Taylor. Takie numery pokazują, jak wybitnym wokalistą jest muzyk znany ze Stone Sour i Slipknot – potrafi zawładnąć słuchaczem zarówno opętańczym wrzaskiem, jak i niezwykle nastrojowym i emocjonalnym śpiewem. Na „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1” pokazuje to drugie oblicze w pełnej krasie.

Ciekawie pomyślany jest także ostatni numer na płycie, czyli „Confession”. Utwór zdecydowanie nawiązuje klimatem do twórczości Nicka Cave’a, a Niklas Kvarforth, który go śpiewa, również stara się sięgnąć po najniższe rejestry swojego głosu. Końcówka to jednak… black metalowa kawalkada perkusji, której jednak cały czas towarzyszy łagodny motyw na gitarze, co tworzy zaskakującą, ale spójną całość.

Credo Nergala

Osobny fragment warto poświęcić utworowi „Męstwo”, czyli jedynemu zaśpiewanemu tylko przez Nergala i do tego po polsku. Muzycznie nie wyróżnia się jakość szczególnie – ot, akustyczna ballada. Tekst jest jednak ciekawy, można go uznać za credo Nergala – jego poglądy na duchowość i swoje miejsce w świecie, tym i tamtym. I takiego Darskiego chce słuchać – subtelnego, bawiącego się słowem, metaforą. Czasem aż trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek, który pajacuje na Instagramie…

Żeby nie było za słodko…

„New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1” słucha mi się bardzo przyjemnie, nie ukrywam tego, ale żeby osiągnąć pełnie satysfakcji, bez żalu przeskakuję przez kilka kawałków. Do wyrzucenia dla mnie jest „Run with The Devil” z Jorgenem Munkebym. Ta radosno-głupkowata piosenka całkowicie nie leży mi na tej płycie. Nie pasuje mi też ten saksofon – może Nergal inspirował się Ghostem, który z powodzeniem użył tego instrumentu na ostatniej płycie, ale do estetyki pozostałych numerów mi w ogóle nie pasuje. Pomijam bez żalu.

Nie przemawia do mnie też „Deep Down South”. Utrzymane w stylistyce soundtracku do oldschoolowego westernu granie znów bardzo odcina się reszty numerów na płycie. Zupełnie osobiście nie jestem też fanem talentu wokalnego Johanny Sadonis, której głęboki śpiew wydaje mi się wysilony i nienaturalny, to jednak bardzo indywidualna kwestia. Na osłodę, jest w tym kawałku fajna, krótka solówka.

Trochę zawodzi też Matt Heafy w utworze „You Will Be Mine”. Z jednej strony zaskakuje bardzo niską barwą głosu, z drugiej akustyczny kawałek nie brzmi na o wiele lepiej przygotowany i zaaranżowany niż to, co wokalista Trivium gra na Twitchu. Rozumiem, że motorem napędowym kompozycji jest Nergal, w tym przypadku jednak utwór jest bardzo skromny. Za bardzo.

Vol. 1?

Tytuł płyty zdradza, że Nergal może coś jeszcze knuć. Jak ktoś dodaje „Vol. 1” to naturalnie oczekuje się, że będzie też „Vol. 2”. I ja – prawdę mówiąc – na drugą część takiego projektu będę czekał. Może nie z wielkimi oczekiwaniami i wypiekami na twarzy, ale na pewno ze sporym zainteresowaniem. Wszystko dlatego, że „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1” po prostu mi się podoba i chętnie posłuchałbym więcej.

Okładka New Man New Songs Same Shit
Me And That Man – „New Man, New Songs, Same Shit, Vol.1” (2020)

Tracklista „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1”:

1. Run with the Devil / feat. Jorgen Munkeby (Shining – Norwegia)
2. Coming Home / feat. Sivert Høyem (Madrugada)
3. Burning Churches / feat. Mat McNerney (Grave Pleasures)
4. By the River / feat. Ihsahn (Emperor)
5. Męstwo
6. Surrender / feat. Landers Andelius (Dead Soul)
7. Deep Down South / feat. Johanna Sadonis (Lucifer)
8. Man of the Cross / feat. Jérôme Reuter (Rome)
9. You Will Be Mine / feat. Matt Heafy (Trivium)
10. How Come / feat. Corey Taylor (Slipknot)
11. Confession / feat. Niklas Kvarforth (Shining – Szwecja)

Podobne artykuły

Goblin Metal, czyli recenzja „Welcome to Bonkers” zespołu Nekrogoblikon

Redakcja

Recenzja: Virgin Snatch – We Serve No One

Tomasz Koza

Recenzja: Obscure Sphinx – Void Mother

Tomasz Koza

Zostaw komentarz