SPECJALNE

Megadeth: 30. rocznica premiery „Rust in Peace”, czyli płyta bez gniewu i wściekłości

Megadeth Rust in Peace
Koncert zespołu Faun

„Rust in Peace” to wielki album – pełen kapitalnych riffów, wirtuozerskich popisów solowych, trafnych i ciekawych tekstów, a także po prostu świetnych kompozycji. To z jednej strony szczytowe osiągnięcie Dave’a Mustaine’a, ale z drugiej to również pierwszy album, na którym Megadeth stało się prawdziwym i pełnoprawnym zespołem. Patrząc z perspektywy czasu nawet sam Mustaine pyta się z niedowierzaniem – „jak ja to do cholery napisałem?” No właśnie, jak? Odpowiedzi na to pytanie poszukamy w wyjątkowy dzień, czyli 30. rocznicę premiery „Rust in Peace”, czyli opus magnum Megadeth.

Megadeth na drodze do samozagłady

Lata 80. dla muzyków Megadeth to szalony czas. Granie koncertów i nagrywanie coraz lepszych i szerzej dostrzeganych płyt przeplatane było niekończącymi się ciągami narkotyczno-alkoholowymi, awanturami i burdami. Im większym zespołem stawało się Megadeth, tym jego muzycy bardziej rozrabiali. Pędzili na oślep i dla osób, które wiedziały, jak wygląda życie w tym zespole, stało się jasne, że jest to droga ku samozagładzie.

Megadeth mogło podzielić los wielu składów, które szybko rozbłysły, ale wewnętrzne konflikty oraz uzależnienia nie pozwoliły im utrzymać się na szczycie. Taki scenariusz wydawał się więcej niż prawdopodobny i wydawało się, że w zasadzie w drugiej połowie 1988 roku się ziści.

Zespół Dave’a Mustaine’a marnuje wielką szansę

Pierwsza połowa tamtego roku upłynęła w Megadeth pod znakiem koncertów. Zespół promował wówczas swoją trzecią płytę, czyli „So Far, So Good… So What!” wydaną w styczniu. Pierwsza część trasy obejmowała kilkadziesiąt koncertów w USA i Kanadzie – większość z nich jako support przed Dio, co niewątpliwie pomogło zdobywać coraz większą popularność.

Jednak w Europie zespół wciąż miał jeszcze spory potencjał popularności do odkrycia. Dał co prawda kilka występów w 1987 w Niemczech i pojedyncze w Wielkiej Brytanii, Francji czy Holandii, a także kilkanaście kolejnych w maju 1988. Przełom w tym zakresie miał nastąpić właśnie latem i jesienią tamtego roku. Megadeth zostało zaproszone na festiwal Monsters of Rock na zamku w Donnington w Wielkiej Brytanii. Zagrali tam koncert dla 100 tysięcy fanów metalu, rozgrzewając publiczność przed występami tuzów metalowego grania tamtych czasów, czyli Iron Maiden.

Występ okazał się sukcesem, a zespołowi zaproponowano, aby wziął udział w całej europejskiej trasie Monsters of Rock. Ta obejmowała kilka występów więcej. Każdy przy co najmniej kilkunastotysięcznej widowni. Trudno o lepszą promocję. Jednak na występie w Donnington się skończyło. Wszystko przez uzależnienie od narkotyków Davida Ellefsona, basisty grupy, który po prostu nie był w stanie grać. Megadeth wyłączono z line-upu, a na ich miejsce zaproszono Testament. Z powodu „niedyspozycji” muzyków zespół zmuszony był odwołać również pierwsze w swojej historii występy w Australii zaplanowane na jesień.

Czytaj też:

Czy Megadeth w ogóle jeszcze istnieje?

Na tym jednak kłopoty się nie skończyły, bo rozgoryczeni całą sytuacją muzycy zaczęli skakać sobie do gardeł. Relacje w zespole ograniczały się wówczas do niekończących się kłótni, oskarżeń i awantur, których dodatkowym katalizatorem były wszelkiej maści używki. Tych żaden z członków Megadeth sobie nie szczędził. Po latach Dave Mustaine przyzna, że to przede wszystkim narkotyki sprawiały, że z każdego wychodziło to, co najgorsze.

W tamtym czasie nikt nie myślał jednak trzeźwo, a Mustaine zareagował autorytarnie. Usunął ze swojego zespołu gitarzystę Jeffa Younga, a także perkusistę Chucka Behlera. Była zatem druga połowa 1988 roku, zespół odebrał właśnie złoty certyfikat za sprzedaż w USA 500 tysięcy egzemplarzy „Peace Sells… but Who’s Buying”, a kilka miesięcy wcześniej wydał kolejny dobrze odebrany krążek. Jednocześnie jednak Megadeth było w totalnej rozsypce – bez połowy składu, z basistą uzależnionym od narkotyków oraz niemal uzależnionym i wściekłym na cały świat liderem.

Błyskawiczny awans Nicka Menzy

Dave Mustaine nie zamierzał jednak w taki sposób zakończyć działalności Megadeth. Niemal z miejsca po wyrzuceniu dwóch muzyków zaczął szukać ich następców. Perkusistę znalazł błyskawicznie – w zasadzie cały czas miał go pod ręką. Nick Menza był bowiem technicznym wyrzuconego Chucka Behlera.

Nie miał co prawda wcześniej za dużego doświadczenia scenicznego. Był muzykiem sesyjnym, ale nie specjalizował się w metalu. Jednak jego umiejętność gry na perkusji była nieprzeciętna. Co więcej, zdarzyło mu się już wcześniej zastąpić Behelera podczas koncertu, gdy ten był zaćpany niemal do nieprzytomności. Dostał propozycję i z miejsca na nią przystał.

Dimebag Darrell prawie dołącza do Megadeth

Z poszukiwaniem gitarzysty było więcej zachodu. Wśród przesłuchiwanych muzyków był między innymi Jeff Waters, który od kilku lat był liderem Annihilatora, ale zespół wciąż nie miał na koncie jeszcze żadnej wydanej płyty. Ostatecznie nie otrzymał propozycji przystąpienia do składu.

Taką dostał natomiast inny gitarzysta – Dimebag Darrell. Tak, dokładnie ten z Pantery. Trzeba jednak pamiętać, że jego zespół był wówczas w zupełnie innym miejscu niż zaledwie kilkanaście miesięcy później. Wydał niedawno czwartą płytę – „Power Metal” z 1988 roku. Ta jednak znów nie przebiła się do masowego odbiorcy, nie zdobyła też za dobrych recenzji, więc w owym czasie Pantera była w poważnym kryzysie. Nie powinno zatem dziwić, że Dimebag szukał dla siebie różnych możliwości.

Mustaine ostatecznie zaoferował miejsce gitarzysty w Megadeth Darrellowi. Ten początkowo nawet się zgodził. Postawił jednak warunek. Za perkusją musi usiąść jego brat – Vinnie Paul – którego muzyk nie chciał zostawić na lodzie. Wcześniej jednak Mustaine przyjął Menzę, więc nie mógł przystać na tę propozycję. Ostatecznie do porozumienia nie doszło. Jak się później okazało z korzyścią dla obu zespołów i całego metalowego świata.

Cukierek, który zauroczył Mustaine’a

O poszukiwaniach Megadeth usłyszał Marty Friedman – wirtuoz-samouk, który przez lata 80. grał w różnych, najczęściej niezbyt popularnych składach. Wymienić można chociażby Hawaii, Shout czy Cacophony, z którym nagrał nawet dwa albumy studyjne. Friedman w 1988 roku rozpoczął karierę solową i wydał debiutancką płytę instrumentalną sygnowanym swoim nazwiskiem – „Dragon’s Kiss”. Wysłał ją Mustaine’owi, ten posłuchał i postanowił zaprosić gitarzystę na przesłuchanie. Zgodnie z relacją Friedmana po pierwszym spotkaniu i wspólnym graniu, dostał angaż.

Dave Mustaine wspomina z kolei, że jak pierwszy raz zobaczył Friedmana, nie był zachwycony. Młody gitarzysta miał włosy w glam metalowym stylu – do połowy czarne, od połowy pomarańczowe i wyglądał jak „świąteczny cukierek”. Jednak wystarczyło kilka dźwięków z jego płyty i trochę wspólnego grania, żeby wiedział, że będzie to właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Klasyczny skład Megadeth nagra „Rust in Peace”

W ten sposób narodził się uznawany za klasyczny i funkcjonujący najdłużej w niezmienionej formie skład Megadeth. Niekwestionowanym liderem był Dave Mustaine, jego prawą ręką i współzałożycielem zespołu był basista Dave Ellefson, drugim gitarzystą stał się piekielnie utalentowany Marty Friedman, a za perkusją usiadł, grający z niezwykłym wyczuciem Nick Menza. W takim zestawieniu Megadeth grało przez niemal dekadę.

Czytaj też:

Guns n’Roses ważniejsze od Megadeth

Prace nad kolejną płytą zaczęły się jeszcze 1989 roku. Do studia zaproszono producenta Mike’a Clinka. I to nazwisko najlepiej może świadczyć o tym, że wytwórnia wciąż mocno wierzyła w Megadeth. W końcu ten właśnie producent jest odpowiedzialny za „Appetite For Destruction” Guns n’Roses.

Mustaine wspomina jednak, że jego ostateczny wkład w nowy album jego zespołu okazał się niewielki. Wedle słów gitarzysty i wokalisty Clink miał się wówczas skupiać przede wszystkim na pracy nad kolejnym albumem Gunsów, czyli „Use Your Illusion I & II”, a jego zaangażowanie w Megadeth było co najwyżej umiarkowane. Stąd też jako producent „Rust in Peace” obok nazwiska Clinka jest również nazwisko Mustaine.

„Jak ja to do cholery nagrałem?”

Sam proces nagrywania „Rust in Peace” lider Megadeth wspomina z lekkim niedowierzaniem. W jednym z wywiadów mówi, że sam zadaje sobie często pytanie „Jak ja to do cholery nagrałem?”. Chodzi mu o złożoność kompozycji, bogactwo aranżacji i ogólne wzniesienie muzyki Megadeth na nieosiągalny wcześniej poziom. Przyznaje skromnie – co należy bardzo mocno podkreślić, bo to w końcu Dave Mustaine, pierwszy arogant świata metalu – że często odnosił wrażenie, iż utwory na „Rust in Peace” wyrastają daleko poza zasięg jego pojmowania.

Co zatem stało się w studiu, że udało się nagrać ten album? Mustaine nie ma wątpliwości, że chodzi o skład i atmosferę, którą udało się stworzyć. Zwraca przede wszystkim uwagę na współpracy z Martym Friedmanem. Nazywa go wręcz „tajną bronią” na tym albumie. Swoją nienaganną techniką, pomysłowością i kreatywnością miał wzbudzać w liderze nieznane mu wcześniej pokłady zapału do pracy. Miał go w pozytywny sposób mobilizować do sięgnięcia po maksimum swoich możliwości i skorzystania z całego talentu. To się niewątpliwie udało.

„Rust in Peace” – płyta nie z gniewu, a z pasji

Mustaine przyzna też, że „Rust in Peace” było pierwszą płytą Megadeth, która została nagrana bez gniewu i wściekłości na kogoś lub na coś. Nie była próbą udowodnienia czegoś komukolwiek. Powstała po prostu z wielkiej pasji go grania metalu. Nie bez znaczenia było również to, że wszyscy muzycy w czasie nagrywania byli trzeźwi i odstawili na bok używki.

Efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. „Rust in Peace” z miejsca zostało okrzyknięte metalowym arcydziełem. Podkreślano wirtuozerię gitarzystów, świetne kompozycje i niemal punkową energię muzyki. Album okazał się też wówczas największym sukcesem komercyjnym zespołu – dotarł do 23. miejsca najlepiej sprzedających się płyt w USA. Do dziś tylko w Stanach Zjednoczonych nakład „Rust in Peace” przekroczył milion egzemplarzy. Otrzymał także złote certyfikaty w Kanadzie i Wielkiej Brytanii.

https://youtu.be/Mr9q9d8-NhM

Z biegiem czasu kult wokół „Rust in Peace” tylko rósł. Dziś to płyta, na której palce łamią sobie niemal wszyscy adepci gitarowego rzemiosła, kopalnia fantastycznych riffów i wybitnych solówek. Wiele z nich – jak na przykład ta z „Tornado of Souls” – uchodzą za najlepsze w całym metalowym świecie.

Co prawda większym sukcesem komercyjnym okaże się następna płyta, czyli „Countdown to Extinction” wydana w 1992 roku. Nikt nie powinien mieć jednak wątpliwości, że to właśnie „Rust in Peace” jest największym dziełem w dorobku Megadeth.

Podobne artykuły

Metallica… zaczęła się na „Kill 'Em All” – 35-lecie wydania albumu

Szymon

Poczwarka rozwija skrzydła – 25 rocznica wydania „Portrait of an American Family” Marilyna Mansona

Paweł Kurczonek

Encyklopedia Metalu – skarbnica wiedzy dla fanów ciężkiego brzmienia

Tomasz Koza

4 komentarze

Marek 25 września 2020 at 22:08

Bardzo dobry artykuł. Gratulacje. Pełna zgoda z tym, że to wspaniały album. Czy najlepszy w dorobku Megadeth? Myślę, że to kwestia gustu. Dla mnie tak, chociaż kolejny ” długograj ” uważam, że nie jest gorszy. I na koniec mała uwaga. Lider Annihilator dostał propozycję grania w Megadeth, ale Jeff po prostu odmówił dołączenia do grupy z USA.

Odpowiedz
Peter 26 września 2020 at 00:11

Yes, that’s true. Being a musician myself I was always astonished by the „Rust In Peace”

Odpowiedz
Sandaman 26 września 2020 at 07:18

Trochę nie tak to było. Dopiero Countdown To Extinction była płytą nagraną bez narkotyków i alkoholu co wyznał Dave-„Ta płyta to prawdziwy Ja”

Odpowiedz
Pumpciuś 23 stycznia 2023 at 22:31

Marek ma rację. Jeff Waters wspominał że zadzwonił do niego Mustaine z propozycją grania w Megadeth lecz ten wolał grać w swoim własnym Annihilator niż być tylko drugim gitarzystą Megadeth.

Odpowiedz

Zostaw komentarz