29 sierpnia światło dzienne ujrzy kolejne dzieło legendarnego Helloween „Giants & Monsters”. Dzięki uprzejmości polskiego dystrybutora tej płyty, Mystic Production, mogliśmy posłuchać jej jeszcze przed premierą i zrecenzować ją dla Was. Czy niemiecka ikona na swoim siedemnastym albumie wciąż ma „to coś”?
Czytaj też: Zespół Helloween w 2025 roku zagra koncert w Polsce
Weterani powracają. Nowa płyta zespołu Helloween
Obrodziło w tym roku nowościami od zasłużonych weteranów niemieckiej sceny metalowej. Nie tak dawno miałem okazję recenzować na naszych łamach kolejne wydawnictwo Sodom „The Arsonist”, raptem tydzień temu wyszło nowe Desaster, a teraz na tapet wjeżdża długo oczekiwane „Giants & Monsters” od Helloween.
Lubię tę kapelę i szanuję jej ogromny wkład w muzykę heavy metalową, choć nigdy nie byłem przesadnym fanatykiem, który łykałby jej dyskografię w całości. Za najlepsze uważam wczesne dokonania Dyniek, jeszcze z lat 80. – surową, speed metalową EP-kę i pełnometrażowy debiut oraz obie części „Keeper of the Seven Keys”, z naciskiem na epicką „dwójkę”, o której można śmiało powiedzieć, że dała początek współczesnemu europejskiemu power metalowi.
Płyty nagrane po odejściu Kaia Hansena nie były już jednak tak wspaniałe, dlatego z ogromnym entuzjazmem przyjąłem wieść o jego powrocie do zespołu wraz z Michaelem Kiske w 2016 r. Poszerzony skład Helloween, znany jako „Pumpkins United”, co prawda głównie koncertował, ale wydał też całkiem sympatyczną płytę w 2021 r. i miałem nadzieję, że „Giants & Monsters” przynajmniej jej dorówna. Czy tak się stało?
„Giants & Monsters” – fajne momenty i totalne nieporozumienia
Kilka pierwszych przesłuchań nie nastrajało optymistycznie. Mimo powrotu części starego składu zdecydowanie nie jest to już to Helloween, które polubiłem za „Keepery”. Jest tu za to sporo nawiązań, których bym się po tym zespole nie spodziewał i do których po prostu musiałem się przyzwyczaić, żeby je do końca zaakceptować. No i wychodzi na to, że Dynie nagrały album właśnie „akceptowalny” – może nie jednoznacznie zły, ale też bardzo daleki od ich najciekawszych dokonań – w którym naprawdę fajne momenty przeplatają się z totalnymi nieporozumieniami.
Przede wszystkim, mało tu, jak na Helloween, szybkich temp i power metalowego czadu. Dużo za to, moim zdaniem za dużo, klawiszy, patosu, słodkich i banalnych melodii. Mam wrażenie, że słyszę tu więcej amerykańskiego hard rocka, a czasem nawet glamu, niż tradycyjnej niemieckiej szkoły heavy/power. Sporo jest fragmentów przywodzących na myśl klimaty a’la Skid Row, Alice Cooper czy Poison. Wszystko zawodowo odegrane i na wysokim poziomie technicznym, ale jakoś tak… bez ducha starego Helloween.
Kiedy Zjednoczone Dynie wydały „Helloween”, choć nie była to płyta bez wad, miałem wrażenie, że słyszę na niej autentyczną radość z powrotu członków dawnego składu i emocje, które towarzyszyły jej nagrywaniu. W przypadku „Giants & Monsters” nie mogę się pozbyć odczucia, że ten album – choć pod względem czysto muzycznym nie jest słabszy od poprzednika – wypuścili, bo po prostu „wypadało”. Jest na nim kilka wybijających się utworów, ale też i sporo kompozycji zwyczajnie nudnych. Na pewno w odbiorze płyty nie pomaga też brzmienie instrumentów – dość płaskie, sterylne, mało organiczne. Podobają mi się za to wokale, ale po takim tercecie za mikrofonami jak Hansen-Kiske-Deris tego akurat można się było spodziewać.
Nierówny poziom kompozycyjny utworów z nowej płyty Helloween
„Giants & Monsters” to dziesięć utworów i 50 minut muzyki. Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia – „Giants on the Run” otwiera świetny riff, kończy zaś klimatyczna operowa orkiestracja. Później dostajemy kawałki fajne i wpadające w ucho na zmianę z takimi do zupełnego zapomnienia. Niektóre, tak jak „A Little is a Little Too Much” czy „This is Tokyo” to właściwie rockowe przeboje do radia – przyjazne, słodziutkie (ten klawisz!), z hiciarskimi refrenami, kompozycyjnie niby dobre, ale dla mnie po prostu za mało metalowe. Oczywiście jest i ballada – znów lukrowany klawisz, ckliwy wokal i tak samo ckliwy tekst. Wiem, że staremu Helloween też takie utwory się zdarzały i były świetne, ale powiedzmy sobie szczerze – „Into the Sun” nie jest niestety drugim „A Tale That Wasn’t Right”.
Album zamykają dwa skrajnie różne od siebie kawałki – po idealnie przeciętnym, nic nie wnoszącym, za to na szczęście zaledwie trzyminutowym „Under the Moonlight” dostajemy numer 10 na trackliście, trwający ponad 8 minut „Majestic”, który zgodnie z tytułem jest naprawdę majestatyczny i doskonale oddaje styl, którym Helloween przekonało do siebie słuchaczy na początku kariery. Dobre riffy, umiejętne przeplatanie fragmentów szybkich i wolniejszych, sporo patosu, ale bez popadania w niezamierzoną śmieszność. Super kawałek, tylko zdjąłbym z niego trochę klawisza 😉
Podsumowanie – dlaczego „Giants & Monsters” to dziwna płyta?
„Giants & Monsters” jest albumem dziwnym. Początkowo odrzucił mnie płaskim brzmieniem, lukrowanymi melodiami i nierównym poziomem kompozycyjnym. Tak naprawdę tylko utwór otwierający i wieńczący są prawdziwymi bangerami, które od pierwszego przesłuchania przyciągają uwagę na dłużej. Stanowią doskonałą klamrę, ale cały jej środek pozostawia sporo do życzenia. Kawałki zupełnie nijakie przeplatane są takimi, które owszem, wpadają w ucho, ale chyba aż za bardzo. Żeby nie było – lubię dobre przeboje, ale nie lubię banalności. Tutaj jest jej odrobinę za dużo.
Koniec końców ocenię tę płytę chyba jednak wyżej niż początkowo zamierzałem, bo ona zwyczajnie zyskuje z czasem. Trzeba jednak pogodzić się z rozczarowującą produkcją i faktem, że kilka razy zdarzy się nacisnąć „skip” na odtwarzaczu. Dawszy szansę „Giants & Monsters” w zamian otrzymamy co najmniej dwa świetne utwory w typowym helloweenowym stylu oraz kilka mniej typowych – rockowych, chwytliwych, wręcz komercyjnych. I zapewniam, że one się z czasem wwiercą w Wasze głowy, nawet jeśli nie będziecie tego chcieli – Wam pozostawiam do decyzji, czy to dobrze, czy źle.

Lista utworów:
1. Giants on the Run
2. Savior of the World
3. A Little Is a Little Too Much
4. We Can Be Gods
5. Into the Sun
6. This Is Tokyo
7. Universe (Gravity for Hearts)
8. Hand of God
9. Under the Moonlight
10. Majestic
2 komentarze
W końcu jakaś sensowna recenzja, z którą można się zgodzić. Nie rozumiem tych zachwytów niektórych konioklepców którzy przedpremierowo dawali oceny rzędu 7,5 lub 8. Płyta to naprawdę średniak poniżej umiejętności tej grupy. Sasha i Kai uratowali całokształt swoimi kompozycjami.
4 lata od poprzedniej płyty tj. „Helloween” i ja nawet nie mówię o progressie – najnowsze wydawnictwo nie doskakuje nawet do poziomu tamtego albumu, który zresztą też nie był nie wiadomo jak wybitny… Cieszy mnie to, że nie kupiłem krążka w pre-orderze.
Po pierwszym przesłuchaniu dawałem 6/10 ale już teraz bardziej wchodzi i spokojnie 7/10. Wiadomo że daleko jej do legendarnych Keeperów ale znajdzie się kilka słabszych w ich dyskografii. Do zobaczenia na koncercie w Katowicach w Październiku. Pozdrawiam.