RECENZJE

Recenzja: Lamb of God – „Lamb of God” (2020)

Lamb of God 2020
Koncert zespołu TSA

Wobec najnowszej płyty Lamb of God miałem bardzo duże oczekiwania. Ba! Była do dla mnie jedna z najważniejszych premier całego 2020 roku. Jednak równolegle obawiałem się tego wydawnictwa. Ze składu odszedł niezwykle ważny muzyk, czyli perkusista Chris Adler, a wydana pod szyldem Burn The Priest płyta z coverami pozwalała przypuszczać, że zespół zagubił się i na nowo próbuje wykrzesać z siebie ogień i pasję do tworzenia muzyki. Finalny efekt, czyli płyta pod tytułem po prostu „Lamb of God”, okazał się… niestety rozczarowaniem.

Kilka faktów o nowej płycie Lamb of God

Na początku warto odnotować, że Lamb of God to zespół niezwykle regularny i konsekwentny. Właściwie od debiutu nie potrzebował więcej niż trzy lata do wydania kolejnego albumu, a bywało i tak, że rok po roku potrafił zaserwować prawdziwe petardy. Tak było z „As The Palaces Burn” oraz „Ashes of The Wake” z kolejno 2003 i 2004 roku.

Tym razem jednak fani musieli uzbroić się w cierpliwość, bo na nową płytę Lamb of God przyszło czekać aż pięć lat. W tym czasie w zespole zaszła jedna niezwykle istotna zmiana na stanowisku perkusisty – Chrisa Adlera (który był też jednym ze współzałożycieli zespołu jeszcze w latach 90. XX wieku) zastąpił Art Cruz. Pozornie może się wydawać, że podmiana za zestawem perkusyjnym jest mało odczuwalna. Jednak w przypadku Lamb of God jest zupełnie inaczej. Styl gry Adlera był na tyle charakterystyczny, że stał się jednym z kluczowych elementów wyróżniających muzykę zespołu. Fani mieli prawo odczuwać więc niepokój.

Jak poradził sobie nowy perkusista?

Co zaskakujące jednak na płycie „Lamb of God” zmiana perkusisty jest prawie… nieodczuwalna. I zdecydowanie należy to traktować jako duży komplement w stronę Cruza. Bo odegrać partie Adlera podczas koncertów to jedno, ale wejść do studia i dać pozostałym muzykom komfort pracy z innym perkusistą to duża sztuka.

Cruz w żadnym wypadku nie powiela patentów Adlera i nie stara się go bezmyślnie naśladować. Osoby, które lepiej rozumieją prawidła gry na perkusji, z całą pewnością będą w stanie wyłapać jego indywidualny styl. Natomiast dla słuchaczy bardziej nastawionych na ogólny efekt, jego gra na pewno nie będzie zgrzytem czy problemem.

Przeczytaj inne nasze recenzje płyt metalowych:

Co jest nie tak z wydawnictwem „Lamb of God”?

Z najnowszą płytą kwintetu z Richmond mam zupełnie inny problem. Jest ona po prostu bardzo zwyczajna, a przez to płaska. Kompozycje nie wbijają się w pamięć, riffy wpadają jednym uchem, a drugim wypadają, solówki nie świdrują uszu, odciskając na nich trwałe piętno. Co jednak istotne to poczucie rozczarowania narasta z każdym kolejny przesłuchaniem.

Pierwsze przesłuchania były dla mnie wręcz entuzjastyczne. Singlowe „Gears” uznałem za wręcz rewelacyjne. Wyłaniające się z dość spokojnych niepokojących dźwięków „Memento Mori” było dla mnie najlepszym otwieraczem płyty, jaki mogłem sobie wyobrazić. Jednak im dłużej słuchałem tej płyty, a przesłuchałem ją naprawdę sporo razy, tym bardziej odnosiłem wrażenie, że w katalogu Lamb of God jest mnóstwo lepiej napisanych i bardziej zapadających w pamięć numerów.

Dodatkowo najnowsza płyta prezentuje bardzo równy poziom. I z jednej strony można odczytywać to jako komplement – w końcu ten zespół poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Ale z drugiej strony ten równy poziom oznacza dla mnie, że wszystkie numery są tak samo przeciętne. Gdybym miał wymienić moje trzy ulubione kawałki z tej płyty, byłby to dla mnie duży problem. Podobnie, gdybym miał wymienić trzy najgorsze. W zasadzie w obu przypadkach mógłbym wybrać je drogą losowania.

Lamb of God zaprasza gości

Nie można jednak odmówić zespołowi, że nie próbował. Różnorodność na płycie miał zapewnić udział gości w dwóch numerach. W jednym z nich udzielał się Jamey Jasta z Hatebreed w drugim Chuck Billy z Testamentu.

Lepiej wypada ten pierwszy w kawałku „Poison Dream”. Faktycznie, gdy wchodzi ze swoim wokalem, da się poczuć zmianę klimatu – skandowany tekst sprawia, że kawałek zyskuje hardcore’owego posmaku. Chuck Billy natomiast aż tak bardzo nie odciska swojego piętna na „Routes”. Choć trzeba oddać, że numer jest napisany w nieco bardziej klasycznym thrashowym stylu, a solówka jest wręcz bardzo oldschoolowa.

W konkurencji z samymi sobą

Na koniec muszę powiedzieć też bardzo wyraźnie. To nie jest zła płyta w ogólnym tego słowa znaczeniu – pomimo tego, że krytykuję ją dość otwarcie. W skali całego metalowego światka to bardzo solidna pozycja – muzycy to mimo wszystko fachowcy najwyższej klasy i nie odwalają fuszerki. Kawałki takie jak „Bloodshot Eyes” czy „Reality Bath” na pewno mogą się podobać. Niezła jest też produkcja, bardzo dobrze wypada też Randy Blythe za mikrofonem.

Jednak w konkurencji z samymi sobą i swoimi poprzednimi dokonaniami ta płyta wypada dla mnie blado. Do krążków takich jak „Sacrament” czy „Ashes of The Wake” nie ma w ogóle startu. Rozumiem wiele pozytywnych recenzji, które dostała ta płyta. W mojej ocenie wynikają one jednak przede wszystkim z wyposzczenia długim brakiem nowej muzyki od Lamb of God, a nie wyjątkową jakością nowego materiału. Dla mnie to jednak tylko solidna płyta bez fajerwerków, a tych od tego zespołu po prostu oczekuję bezwarunkowo.

Oficjalna strona zespołu: https://www.lamb-of-god.com/

Okładka nowego albumu Lamb of God
„Lamb of God” (2020)

„Lamb of God” lista utworów:

1. „Memento Mori”
2. „Checkmate”
3. „Gears”
4. „Reality Bath”
5. „New Colossal Hate”
6. „Resurrection Man”
7. „Poison Dream” wspólnie z Jamey’em Jastą
8. „Routes” wspólnie z Chuckiem Billym
9. „Bloodshot Eyes”
10. „On the Hook”

Podobne artykuły

Chaos nadchodzi z Północy. Recenzja Immortal – „Northern Chaos Gods”

Redakcja

Recenzja: Trivium – In Waves

Redakcja

Recenzja: Paradise Lost – „Obsidian”

Szymon

1 komentarz

Marcin 22 lipca 2020 at 21:13

Recenzent-klasa
Nie bać prawdy bo „…prawdziwa cnota…” Itd.

Odpowiedz

Zostaw komentarz