RECENZJE

Lepiej późno, niż wcale? – recenzja Midnightdate „Disease of Mutual Hatred”

Midnighdate Disease Of Mutual Hatred
Koncert zespołu Faun

Na przełomie stuleci w Gliwicach było kilka godnych uwagi zespołów. Vox Interium, który w latach 2001-2004 wydał trzy płyty. Succubus, który opublikował swój jedyny album pt. „Adrian” wyłącznie na kasecie magnetofonowej (tu się pochwalę – mam!) i Midnightdate. Ten zespół nie miał tyle szczęścia, co koledzy po fachu.

Mało jest grup, które wydają debiutancki album ponad 20 lat od momentu założenia. Takim wyjątkiem jest właśnie Midnightdate, którego początki sięgają… 1997 roku. Zespół wydał na przełomie wieków kilka demówek, miał nawet propozycję kontraktu, po czym zniknął. Dla mnie było to o tyle przykre, że będąc gliwiczaninem, uważnie śledziłem kariery grup z mojego rodzinnego miasta.

Z racji tego, że w Midnightdate bębnił swego czasu mój kumpel z podwórka, miałem okazję być nawet na jednej czy dwóch próbach zespołu. Było to w czasach, gdy grupa ogrywała materiał z demówki „Date At Midnight”, a więc w okolicach lat 2000-2001. Młodej formacji cały czas kibicowałem i nie sądziłem, że pierwszą studyjną płytę Midnightdate otrzymam dopiero dwie dekady później.

Sprawdź również te recenzje:

Stało się! Midnightdate powraca!

Najpierw na serię koncertów, a teraz z nowym materiałem. Nowe nagrania wpadły mi w ręce jeszcze w ubiegłym roku, a 13 grudnia 2020 r. ujrzały światło dzienne. Nie powiem, bardzo mnie to cieszy i mam nadzieję, że zespół nie zniknie z powierzchni ziemi na kolejne x lat.

Jak napisałem powyżej – grupa miała gotową płytę już jakiś czas temu, jednak odejście z zespołu Krzysztofa Latacza, który odpowiadał za partie klawiszowe, wymusiło na muzykach przearanżowanie i ponowną produkcję gotowego materiału. Jest to o tyle istotne, że dostałem rzadką okazję, by posłuchać „Disease of Mutual Hatred” w jej pierwotnej wersji, wypełnionej rozbudowanymi klawiszowymi galopadami.

Jak wypada porównanie? Czy Midnightdate bez chóralno-symfonicznych wstawek ma rację bytu? Zapraszam do lektury recenzji płyty o wdzięcznym tytule Choroba Obopólnej Nienawiści.

Midnightdate anno domini 2020 jest surowe i nowoczesne

Wiem, że rozstanie z osobą, która współtworzyła zespół niemal od początku jego istnienia nigdy nie jest łatwe, ani przyjemne. Uważam jednak, że grupy nic lepszego przez te wszystkie lata nie spotkało. Kto zna stare demówki Midnightdate, ten raczej uzna za dziwne to, co właśnie przeczytał. Klawiszowe, rozbudowane partie były od zawsze niezwykle ważnym elementem muzyki gliwickiej formacji i pewnie wielu starych fanów grupy nie wyobraża sobie, żeby Midnightdate mogło brzmieć inaczej. Nie zmienia to faktu, że rozstanie pozwoliło muzykom wydobycie ze swoich utworów należnego im ciężaru i masywności.

Choć klawiszowe ozdobniki nie zostały całkowicie wyrugowane, ich obecność ograniczono do absolutnego minimum. O efekcie mogę wypowiadać się wyłącznie pozytywnie. Zwłaszcza, że były klawiszowiec zespołu nie uznawał w swoich pomysłach nic innego oprócz chórów i smyków. A do mniej gotyckiego i bardziej nowoczesnego materiału prosiłoby się o nieco bardziej stonowane, równie nowoczesne brzmienia. Być może nawet elektronika rodem z nowszych płyt Samaela by się sprawdziła. Ale nie ma co gdybać. Niewielką próbkę tego, jak album miał pierwotnie wyglądać znajdziecie w filmie ze Studia Młyn, w którym rejestrowany był album.

Na „Disease Of Mutual Hatred” zabrakło jeszcze jednego elementu

Drugą ważną zmianą w muzyce zespołu jest odejście od kobiecych wokali. Na starych nagraniach muzycy Midnightdate, wzorem Theatre Of Tragedy, z powodzeniem łączyli growling z czystym, subtelnym śpiewem Agnieszki Góreckiej (wokalistka powróciła właśnie z niebytu wydając z grupą Darzamat bardzo słabą płytę). Podobnych rozwiązań próżno szukać na „Disease Of Mutual Hatred”. I dobrze. Gdy dziś powróciłem do starszych nagrań, pomimo ogromnego sentymentu i równie wielkiej sympatii zacząłem delikatnie uśmiechać się pod nosem. Gotycki, ciut naiwny materiał był znakiem swoich czasów i próba wskrzeszenia tego samego brzmienia dwie dekady później, moim zdaniem, byłaby z góry skazana na porażkę. I choć wiem, że dla zespołu porzucenie kobiecego śpiewu również nie było łatwe, tak ponownie efekt mogę tylko pochwalić.

To co właściwie trafiło na „Disease of Mutual Hatred”?

Dużo pisałem o tym, czego nie ma na albumie. Pora przyjrzeć się temu, co się nań znalazło. A jest to dziesięć utworów trwających łącznie niecałe czterdzieści minut. W sam raz, żeby słuchacza nie znudzić, ani by nie miał poczucia, że dostał coś przygotowanego na kolanie.

Płyta rozpoczyna się singlowym „Reichsführer Rage”. Utwór od pierwszych sekund pulsuje czającą się w głębi agresją. Słychać syreny, odgłosy wojny. Napięcie narasta i narasta, a w końcu atakuje słuchacza nowoczesnym metalem, którego zapewne żaden ze starych fanów grupy się nie spodziewa. Bardzo dobry otwieracz, dodatkowo wsparty interesującym teledyskiem.

Kto zna śląską scenerię, ten bez trudu rozpozna w wideoklipie tak zwaną Katedrę Industrialu, czyli niedziałającą Elektrociepłownię Szombierki. A kogo interesują podobne miejsca, ten ma okazję zobaczyć zakład na własne oczy. Najbliższe wejście dla turystów zaplanowane jest na 23 stycznia 2021, a więc już niebawem.

https://www.youtube.com/watch?v=INKUeliFRWw

Midnightdate trzyma poziom praktycznie przez całą płytę

Mroczny „Ancient Prophecy” to jeden z utworów, które najlepiej wyszły na odarciu z chórów i smyków. Podoba mi się zastąpienie rozbuchanych klawiszowych „patatajów” podniosłymi, bardziej stosownymi trąbami i delikatnymi fortepianowymi ozdobnikami, które nie dominują nad utworem i go nie przytłaczają. Równie dobrze fortepianowe partie brzmią w „Mortal Corpses”. Bardzo ładny był pomysł zespołu na zakończenie tego utworu. Gdy wybrzmiewają ostatnie takty i słuchacz ma wrażenie, że kawałek się skończył, rozbrzmiewa jeszcze kilka taktów łagodnej, subtelnej melodii. Za ten moment wrzucam mocny punkt do oceny końcowej.

Brzmienie krążka również zyskało na „ogoleniu” utworów z nazbyt nachalnych partii klawiszy. Znalazło się miejsce, by wyciągnąć pozostałe instrumenty w miksie i nadać im bardziej masywne i cięższe brzmienie. I choć zespół nie udał się w stronę wspomnianej przeze mnie elektroniki, to uważam, że z niezbyt komfortowej sytuacji wybrnął bardzo sprawnie.

Na „Disease of Mutual Hatred” znalazło się miejsce na powrót do przeszłości

Mowa o kawałku „Oblivion”. Przy pierwszym odsłuchu pomyślałem sobie, że przecież to znam. „Soul to be tempted, heart to be stolen”, gdzieś to zdanie już słyszałem. Cover to raczej nie jest. Olśniło mnie nieco później, gdy ponownie wróciłem do zachomikowanych w zakamarkach dysku twardego starych nagrań grupy. Okazało się, że zespół wykorzystał w „Oblivion” jeden ze swoich najstarszych tekstów. Uważam, że to miły akcent i interesujący ukłon w stronę starych fanów Midnightdate. Bo ci z pewnością czekają na nadchodzącą płytę.

Podobnie, jak na wzięcie do ręki własnej, elegancko wydanej płyty wyczekali się członkowie Midnightdate. Wyraz temu oczekiwaniu dali w nostalgicznym, instrumentalnym „Too Much Time Has Passed”, który wieńczy płytę. Uwagę zwraca tu prosta, ale bardzo ładna, nieco rzewna solówka.

Pomimo sentymentu do Midnightdate, nie mogę nie zauważyć pewnych wad płyty

Bo wpadki niestety się zdarzają. Mniej interesujące fragmenty trafiają się chociażby w bardzo nierównym „God Of War”, którego środkowa część wypełniona została ciachaną, mało oryginalną łupaniną. Dopiero pod koniec utworu zespół pokazuje swoje charakterystyczne, bardziej melodyjne oblicze, które zdecydowanie bardziej mi odpowiada.

Podobnie niezbyt ciekawie wypada końcówka „Flowers Made Of Scarlet Tears”, w którym ewidentnie zabrakło pomysłu na wypełnienie tła. Jeżeli zastanawiacie się czy to efekt zmian koniecznych po rozstaniu z Krzyśkiem Lataczem, rozwiewam wszelkie wątpliwości. W pierwotnej wersji utworu nie działo się w tym fragmencie wiele więcej, klawisze dublowały po prostu linie gitar.

Melodia i klimat zawsze były ważne dla Midnightdate i jak już wspomniałem, zdecydowanie wolę grupę w momentach, w których pokazuje swoje zamiłowanie do tejże melodii i budowania nastroju.

Zanim podsumuję „Disease Of Mutual Hatred”, kilka słów o okładce

Na pierwszy rzut oka nie sprawia zbyt dobrego wrażenia. Jest prosta i schematyczna. Jednak, gdy przyjrzeć się jej nieco uważniej, okazuje się, że ze prostego rysunku można wyciągnąć wiele różnych znaczeń. Myślę, że nie będzie nadużyciem stwierdzenie, iż grafika bardzo czytelnie ukazuje dwoistość ludzkiej natury. Bo kim właściwie jest postać spoglądająca spod dwóch różnych skrzydeł? Demonem schowanym za otoczką pozornego piękna? A może odartym z tego piękna człowiekiem? Dobrym, złym, miotającym się między dwiema stronami własnego „ja”?

Gdy rozmawiałem z Łukaszem Marutem, gitarzystą i wokalistą śląskiej formacji, mówił, że tematyka utworów z płyty traktuje o naszych czasach i o tym co się dzieje na świecie. O kondycji Człowieka i o tym, co potrafi zrobić komuś innemu. Uważam, że grafika, która trafiła na okładkę płyty bardzo zgrabnie koresponduje z zawartością płyty. Gdyby nie ten nieciekawy font użyty do zapisania nazwy płyty, nie miałbym się do czego przyczepić.

Czas na podsumowanie, czyli czy jest jeszcze dzisiaj miejsce na Midnightdate

Patrząc na metrykę Midnightdate nie sposób w podsumowaniu pominąć fakt, że debiutancki album grupy ukazał się 23 lata po założeniu formacji. Żeby było jasne – nie chcę być złym prorokiem i nie chcę wieszczyć grupie braku sukcesu. Raz, że Midnightdate nagrali naprawdę dobrą płytę. Utwory wpadają w ucho, brzmienie jest nowoczesne i dopracowane, a kompozycje melodyjne i zróżnicowane. Dwa, że (choć już nie mieszkam w Gliwicach) mam ogromny sentyment do tego zespołu i życzę mu jak najlepiej.

Jednak uważam, że ekipa po prostu przegapiła swój moment, by wypłynąć na szerokie wody i dziś nie zrobi już większego zamętu na wypełnionej po brzegi scenie. Oczywiście chciałbym się pomylić i oczywiście nie wpływa to na moją ocenę „Disease Of Mutual Hatred”, która w moich oczach jest bardzo udaną płytą, do której chętnie będę wracał.

Midnightdate Disease of Mutual Hatred okładka
Midnightdate – Disease of Mutual Hatred (2020)

Lista utworów:

01. Reichsführer Rage
02. God Of War
03. Mortal Corpses
04. Ancient Prophecy
05. Evil In Brain
06. Oblivion
07. Flame On Devil’s Face
08. Dormant In Depths Of Madness
09. Flowers Made Of Scarlet Tears
10. Too Much Time Has Passed

Podobne artykuły

Uzasadniona arogancja – recenzja „Adonai” AXIII

Redakcja

Recenzja: Revamp – Wild Card

Tomasz Koza

Recenzja: Me And That Man – „New Man, New Songs, Same Shit Vol. 1”

Szymon

1 komentarz

Wojtek 19 grudnia 2020 at 19:48

Gliwicka scena pomiędzy 2000 a 2020 to rownież Embrional, a od 7 lat Brudny Skurwiel. Lokalnie mocną pozycję ma również Heretique. Więc te trzy nazwy już poniekąt przyćmiły dokonania kapel z przełomu wieku. M.D. widziałem w zeszłym roku w jednej z gliwickich knajp. Nie pojawiło się więcej niż 30 osób. Muzycznie niestety tylko poprawnie. Chyba przespali swój czas, pamiętam z drugiej połowy lat 90tych to była mocna nazwa 🙁

Odpowiedz

Zostaw komentarz