RECENZJE

Recenzja: Sacramentum – „The Coming of Chaos” (remix 2024). „Powrót” w wielkim stylu

Recenzja Sacramentum The Coming of Chaos Remix 2024
Koncert zespołu Faun

Nie w takich okolicznościach miała pojawić się ta recenzja. Niedawno odszedł od nas Nisse Karlen, wokalista i lider Sacramentum – wieść ta uderzyła w fanów melodic black metalu jak grom z jasnego nieba. Jak podaje fanpage zespołu na Facebooku, muzyk od pewnego czasu miał problemy ze zdrowiem psychicznym.

Jego historia, jak i wielu innych ludzi na świecie pokazuje, że żyjemy w czasach, w których główną chorobą cywilizacyjną jest depresja. Można nie zdawać sobie sprawy z tego, że się ją posiada. Można również ją sprawnie tuszować, przykrywając przytłaczający ból uśmiechem.

Wyjątkowo darowałem sobie swoją typową retorykę na wstępie, gdyż nie chcę ubierać ludzkiej tragedii w szaty ironii, a zwłaszcza tragedii muzyka, którego respektowałem. Nisse Karlen dopiero co wrócił na scenę muzyczną i ciekawiło mnie, co dalej będzie z Sacramentum. Teraz to można tylko gdybać.

Sprawdź inne nasze recenzje:

Niech ta recenzja będzie hołdem w stronę zmarłego Nissena Karlena

Sacramentum rozpoczęli swoją karierę na początku lat dziewięćdziesiątych. Nakręceni słuchaniem kapel pokroju Bathory, Judas Priest i King Diamond wypuścili początkowo demówkę „Sedes Impiorum”, a następnie w 1994 rzucić w eter EP-kę „Finis Malorum”.

Jednak dopiero jakąkolwiek rozpoznawalność przyniosło im wydanie debiutanckiego albumu, „Far Away from the Sun”, będącym graniem zorientowanym na melodic blacku. Dzięki temu młodzi Szwedzi mogli budować ówczesną scenę razem z Dissection, Necrophobic, Unanimated, Vinterland i tym podobnymi.

Kariera Sacramentum nie kończy się jedynie na tym albumie, mianowicie niedługo po wydaniu debiutu zespołem zaczyna interesować się większa wytwórnia, Century Media Records. Pod ich skrzydłami zostaje wydane rok po debiucie „The Coming of Chaos”, po części obiekt naszych badań… tylko, że nad oryginałem wydanym w 1997 roku jakoś specjalnie spuszczać się nie będziemy.

Czemu „The Coming of Chaos” nie powtórzyło sukcesu „Far Away from the Sun”?

Ano dlatego, że ta płyta brzmi po prostu koszmarnie, o czym jeszcze bardziej się rozgadam w późniejszych sekcjach. Wpływ na to miały zmiany w liście płac w postaci zatrudnienia innych osób na stanowisku producenta i twórcy okładki.

Nie wiem, czy Century Media nie zezwolili Sacramentum na współpracę z Danem Swano, czy może to była decyzja samego zespołu, by dać szansę innym ludziom. Tak czy siak, album został ostatecznie wyprodukowany przez Andy’ego LaRoque znanego z grania dla Kinga Diamonda, zaś całość posklejał do kupy Tomas Fernstrom.

I mimo, że po usłyszeniu efektu końcowego zespół wiedział, że owy duet nie popisał się wykańczając materiał, to zdecydowano się go wydać w takiej a nie innej postaci.

Wiadomo, takiej kultowej personie jak Andy LaRoque nie wypada mówić, że nie spieprzył sprawę przy pracy nad całością. Fani i krytycy również nie byli zbyt zachwyceni. Doceniono za to, że rok po wydaniu debiutu zespół stał się bardziej ambitny i zaczął rozwijać swój styl o nowe patenty, by móc na scenie bardziej się wyróżnić.

Szwedzi nie dostali tak srogich batów jak można było się spodziewać, choć oznaki wypalenia były coraz bardziej zauważalne. Niedługo po wydaniu swojej trzeciej płyty, w 2001 roku Sacramentum zakończyło działalność i mało kto na nich czekał.

Niespodziewany powrót Sacramentum na salony

Dopiero panowie wspólnie zaczęli coś tam między sobą skubać pod koniec 2019 roku. Grupka dziadków wówczas trochę nieśmiało rozpoczęła europejską trasę koncertową grając muzykę ze swoich trzech oryginalnych płyt, zajęła się promowaniem swojego merchu i wydanych w ostatnim czasie reedycji, a także niczym Coca-Cola przypominać o tym, co przez te wszystkie lata pisały o nich zine’y.

W międzyczasie (podobnie jak wówczas Sodom) szykowali swoim starym fanom bombę, mającą przypomnieć zorientowanym w gatunku, jak bardzo Sacramentum swego czasu było ambitne. Pierwsze wzmianki o reedycji starej-nowej płyty pojawiły się pod koniec września 2024 roku.

Wtedy Nissen Karlen wyjawił, że „The Coming of Chaos” tym razem zostanie zmiksowane na nowo przez Dana Swano na bazie starych, surowych nagrań będących w jego posiadaniu, zaś nową okładkę stworzył nie kto inny, jak Necrolord.

No właśnie, bo Necrolord prawie trzy dekady wcześniej również został zastąpiony na liście płac, a konkretnie przez Alfa Svennsona dawniej grającego w At the Gates – jak się okazało, panom z Sacramentum ten gostek również nie przypasował.

Okładka trochę przecząca standardom Necrolorda

I choć ten samotny dementor (jak to określiła moja dziewczyna) prezentuje się dużo okazalej niż zarówno ten spuszczany w kiblu klocek Alfa Svennsona buchnięty na papier, jak i wersja z późniejszych reedycji, tak nadal mam wrażenie, że nowa okładka jednak trochę zawiedza biedą. Jakby Necrolord nie szykował jej pod grafikę zdobiącą album muzyczny.

Może to tylko pozory; może Nisse zlecił Kristianowi Wahlinowi stworzenie czegoś nawiązującego do oryginalnej okładki, tylko prezentującego się bardziej złowieszczo, bardziej w stylu najbardziej kultowych grafik zdobiących melodic blackmetalowe klasyki.

Trochę brakuje mi przywiązania do szczegółów typowego dla wczesnych prac Necrolorda, jak to np. było w „In the Nightside Eclipse” Emperora, czy „Slaughter of the Soul” At the Gates, gdzie grafiki były przepełnione treścią i ukrytymi smaczkami, wywołując pozorny chaos. Nawet oryginalna okładka „Far Away from the Sun” prezentująca ponure zamczysko prezentowała się dużo bardziej zjawiskowo.

Nie umiem tego w 100% kupić, gdyż wydaje mi się pójściem na łatwiznę ze strony zespołu. To wygląda tak, jakby Sacramentum poprosili Necrolorda o możliwość wzięcia na okładkę którejś z jego prac wykonywanych dla zwykłego zabicia czasu. Jednak jak to mówią, „nie oceniaj książki po okładce”, zatem wypadałoby rozpocząć odsłuch nowej wersji „The Coming of Chaos” i za dużo nie marudzić.

Ale najpierw przypomnienie o „The Coming of Chaos” z 1997

Gdy tak sobie dywaguję na temat tego, czemu 27 lat wcześniej Sacramentum zdecydowali się zmienić Dana Swano i Necrolorda na Andy’ego LaRoque i Alfa Svennsona myślę sobie, że sami nie do końca wiedzieli, na co właściwie się wówczas pisali.

Mogli kierować się tym, jakimi są kompozytorami zdając sobie sprawę z tego, że są świadomi, na czym polega artystyczna ekspresja. LaRoque i Svennson są świetni w swoim fachu i wypruli z siebie pokaźną ilość świetnych utworów.

Bez Andy’ego King Diamond nie osiągnąłby tak wybitnego sukcesu, tak samo jak i bez Alfa At the Gates nie byłoby tak zjawiskową formacją przez pierwsze lata swojego istnienia. Jednak ówczesne zatrudnienie ich do zrobienia roboty, którą zazwyczaj robili dla siebie na boku, brzmi jak wyciągnięcie ryby z wody i zmuszenie jej do latania.

W praktyce album był tak kiepsko zmiksowany, że gdyby ktoś mi powiedział, że nagrano to dyktafonem, to wcale bym się nie zdziwił. Do tego wybór i nałożenie na siebie konkretnych ścieżek (zwłaszcza wokalnych) i brak konsekwencji w doborze brzmienia skutecznie mnie utwierdziły w przekonaniu, że Andy LaRoque i Tomas Fernstrom urządzili sobie ruską popijawę w studiu nagraniowym.

Słuchając tej chałtury naprawdę bardzo stęskniłem się za Danem Swano. Chłop rozumiał to granie jak nikt inny i potrafił uchwycić melodyjne niuanse i specyficzną głębię tegoż gatunku. Necrolord z kolei potrafił zobrazować klimat roztaczający się wokół niego.

Nowe „The Coming of Chaos” jest świeższe niż wyprane w Vizirze!

I skoro chwilę temu skupiłem się na tym, jak bardzo Andy LaRoque i ten drugi facio zepsuli „The Coming of Chaos” od strony brzmieniowej, to ten akapit poświęcę monumentalnemu wysiłkowi jaki włożył Dan Swano, by ten album wreszcie brzmiał tak, jak powinien był brzmieć oryginalnie.

Nowe „The Coming of Chaos” jest dużo czytelniejsze, nie zawiera w sobie fuck up’ów brzmieniowych oryginału i posiada w sobie atmosferyczną głębię, a także dużo mocniej dający się we znaki chłód, co po części jest również zasługą współczesnej technologii masteringu.

Co jest fajnym szczegółem, Dan postanowił również poprawić wokale; tylko nie na zasadzie, że kazał Nissemu przyleźć do studia, by ten po 27 latach nagrał swoje ścieżki na nowo, a bardziej przeszperał niewykorzystane sekcje nagrywane jeszcze z Andym. Na miejsce tych umieszczonych z dupy wstawił te najbardziej pasujące i zastosował na wokalach efekt delikatnego echa, by ich głębia pasowała do muzycznego bezmiaru krążka.

Rok od wydania debiutu, a zmiany dostrzegalne gołym uchem

Zaś jeśli chodzi o resztę – jako, że nowe „The Coming of Chaos” obecnie brzmi dużo bardziej klarownie i faktycznie teraz nie mamy wątpliwości, że jest to następca wielkiego „Far Away from the Sun”, tak teraz dużo łatwiej jest się skupić na faktycznym progresie, jaki panowie przez ten rok przerwy wydawniczej zaliczyli.

Mianowicie na etapie „Far Away from the Sun” zespół prezentował głównie melodyjne, tremolowe galopady w 80% okraszone gęstymi blast beat’ami z przerwami na średnie tempa składające się w całkiem logiczną, atmosferyczną, ale i złowieszczą całość.

Może i nie nadawało się to na koncerty ze względu na dość rozbudowane struktury (a bardziej do słuchania w domowym zaciszu), za to jak brzmiało!

Na „The Coming of Chaos” panowie postanowili ten aspekt nieco zmienić. Tym razem struktury utworów są klarowniejsze i bardziej tradycyjne, same riffy stały się chwytliwsze i nie są już aż tak bardzo odjechane, co współgra ze zmienioną konstrukcją utworów. Przy tym Sacramentum nie rezygnuje z podawania ich w typowym dla siebie chłodnym, tremolowym sosie.

Do inaczej brzmiącej całości zostały również dopasowane na nowo partie perkusyjne. Nicklas Rudolfsson częściej thrashbeat’uje i eksperymentuje z tempami, od czasu do czasu wplatając w nie delikatny groove. Czasem jednak się zdarzy, że pałker zbuduje utwór w większej części na blastach, podając je jednak intensywniej niż na debiucie.

Może i dużo się zmieniło, za to Sacramentum pozostali sobą

W pierwszej chwili dość ciężko jest uwierzyć, że to ten sam zespół, gdyż od samego początku podają nam na talerzu utwór-zmyłkę w postaci „Dreamdeath”, składający się w większości z patentów dotychczas nieobecnych w ich muzyce: wbijający się w mózg riff, proste partie perkusyjne, częste skandowanie (które w oryginale mocno się rozjeżdżało z sekcją instrumentalną).

Ale nie dajcie się zwieść, to jest to samo Sacramentum co grało na debiucie – „As Obsidian” brzmi już dużo bardziej w ich stylu, gęsto sypiąc w spokojnym tempie riffami lekko w stylu zimniejszego Iron Maiden, lub jak by to powiedział fan melodic black metalu „riffami brzmiącymi jak na „The Somberlain” Dissection”. I takich utworów jest więcej, na przykład „Black Destiny” i „To The Sound of Storms” – świetnie łączą ze sobą nową, przebojową jakość z ich wcześniejszym stylem.

„The Coming of Chaos”, czyli kompromis między przebojowością a atmosferycznością

Jednak nie tylko nową stylistyką Sacramentum wówczas żyło, gdyż na płycie znajdują się również numery, które teoretycznie mogłyby się znaleźć na debiucie… tylko, że brzmią jeszcze chłodniej i okazalej niż cokolwiek, co znalazło się na „Far Away from the Sun”. I są to „Awaken Chaos” (znane jako wersja demo z czasów debiutu), „Burning Lust” i „Portal of Blood”.

Oczywiście jako dodatkowe smaczki znajdziemy zjawiskowy przerywnik „The Abyss of Time”, w oryginale brzmiący jak odrzut z prób. Numer z tej naszej wersji jest spójny z resztą przez wyższe strojenie gitar i wolniej zagrany melancholijny riff, echo zastosowane na apokaliptycznie brzmiących bębnach i wciskające się między uszy niczym wąż syczące wokale. A to wszystko dodatkowo podkreślone intensywną głębią, aż po plecach przechodzą ciarki.

I co najlepsze, nawet jeśli Sacramentum podając te wszystkie patenty w różnych wariacjach, a czasem grając jak na debiucie prezentuje się niczym pacjent ze schizofrenią, to to wszystko jest ze sobą bardzo spójne. Ani razu nie uświadczyłem momentu, że coś mi tu bardzo nie pasuje. Płyta sobie przeleciała od początku do końca i bawiłem się przy niej świetnie.

Sacramentum album The Coming of Chaos Remix 2024
Sacramentum album „The Coming of Chaos” (Remix 2024)

Podobne artykuły

Na zagładę jeszcze poczekamy – recenzja „The Door to Doom” Candlemass

Szymon

Recenzja: Marilyn Manson – „We Are Chaos”

Miłosz Śmiałek

Recenzja: Frontside – Prawie Martwy

Tomasz Koza

Zostaw komentarz