RECENZJE

Recenzja: Saratan – Asha

Koncert zespołu Faun

Ze słuchaniem metalu jest jak z przeglądaniem filmów dla dorosłych w internecie – im bardziej się w to zagłębiasz, tym dziwniejsze rzeczy odkrywasz. Doszedłem do tego błyskotliwego wniosku po odsłuchaniu płyty „Asha” zespołu Saratan. Dlaczego? Bo łączy ona thrash metal z muzyką orientalną. Nie wiem jak Wy, ale ja wcześniej, czegoś takiego nie miałem okazji usłyszeć. Dlatego też pierwszy odsłuch albumu Saratan wprawił mnie w konsternację i nawet za bardzo nie mogłem wydać żadnej opinii na jego temat. Jednak po kilku kolejnych odtworzeniach mogę się z Wami podzielić kilkoma spostrzeżeniami.

Po pierwsze „Asha” jest dobrze wyprodukowana. Brzmienie jest solidnie dopieszczone. Wspominam o tym, bo w przeciwieństwie do standardowych, metalowych albumów trzeba było tu zadbać o nagłośnienie nie tylko gitary, basu i perkusji, ale także takich instrumentów jak tar, sitara, baglama cura, kamancheh, darbuka, tamburyn lub tombak. Inna sprawa, że ¾ z nich nie znam, a przynajmniej 1/3 ich brzmienia nie rozróżniam, nie zmienia faktu, że wszystko idealnie słychać. Wokale też dają radę – Jarosław Niemiec ma silny, odpowiednio szorstki growl, a śpiew i orientalne wokalizy Małgorzaty „Maggie” Gwóźdź są o dziwo ciekawym i jakościowym dla niego kontrapunktem. Generalnie rzecz biorąc ten orientalno-metalowy melanż daje radę. Oczywiście nie zawsze (czasami jest zwyczajnie zbędny lub zupełnie nie pasuje do utworu) jednak daje świetne możliwości kompozycyjne – częste zmiany tempa, melodii, rytmu i ogólnie klimatu całych utworów. Album trwa ponad 40 minut, a zawiera jedynie 6 kawałków. Niektóre utwory dałoby się skrócić, bo czasami trochę się ciągną, jednak ogólnie nie tracą dynamiki i bez przerwy (poza obowiązkowymi, orientalnymi wstawkami) soczyście katują głośniki.

Płytę zaczyna „Hvare Khshaeta”, który zaczyna się niepozornie, bo od Wschodnich, sitarowych zagrywek (lub innych orientalnych instrumentów, których nazw nie znam). W momencie gdy zaczynacie się zastanawiać dlaczego jako rasowi metalowcy tego słuchacie, akurat w punkt następuje odpowiednio mocny strzał w pysk. Potężna, gitarowa ściana dźwięku oraz perkusja uderzają bez litości. W połączeniu z orientalną wokalizą „Maggie” i brutalny wokalem Niemczyka otrzymujemy autentycznie Blisko-Wchodni Thrash metal (z Polski, żeby było jeszcze dziwniej). Kawałek jest naprawdę mocny, w przerwie dzięki wokalistce robi się trochę piosenkowy, tylko po to żeby za chwilę znowu wejść w death metalowe klimaty. Następna w kolejności jest tytułowa „Asha”. Tutaj od początku mamy do czynienia z mocnym uderzeniem. Utwór jeszcze lepiej niż poprzedni łączy wschodnie klimaty z mocnym thrashem. Mniej więcej w środku traci jednak tempo na orientalne zagrywki. Są one bardzo ciekawe i dobrze zagrane, mają swój urok, tworzą ciekawy klimat i melodię, jednak wybijają trochę z rytmu całego kawałka. Potem jednak wszystkie insrumenty wpadają razem na dobre tory, znowu świetnie ze sobą współgrają, co oddaje kapitalny refren.

Pierwszym zgrzytem na tej płycie jest trzeci utwór – „Dakhma – the tower of silence”. Oriantalne intro jest za długie (1/3 utworu, czyli 3,5 minuty) i jak dla mnie nie pasuje do reszty kawałka. Po nim wokal (a w tym wypadku raczej ryk) Niemczyka był dla mnie takim wybiciem z klimatu, że prawie spadłem z krzesła. W połowie utworu znowu wszystko zaczyna ze sobą współgrać, a końcówka ma dobre, szybkie tempo, ale wszystko mogłoby się tutaj ograniczyć do 3-4 minut, a nie 11. Kolejny „The Chinvat Bridge” jest monotonny i trochę się wlecze, rozkręcając się przez ponad 5 minut do szybkiej galopady, które niestety już go nie ratuje – muzycznie jest w porządku, jednak nic specjalnego go nie wyróżnia. Jeden z tych kawałków, które przesłuchasz, a o których potem całkowicie zapominasz. Za to „Khvarenah” to już thrashowa jazda bez trzymanki, przynajmniej na wstępie, bo później też traci tempo, znowu poprzez niedopasowaną, orientalną wstawkę. Owszem, przyjemnie się jej słucha i nie można jej odmówić muzycznego kunsztu, ale (przynajmniej dla mnie) nie sprawdza się w tym utworze i jest wrzucona trochę na siłę. Płytę kończy „Sacred Haoma”, która rozkręca się naprawdę długo i jest dosyć pompatyczna.

Ewidentnie Saratan miał pomysł na pierwszą połowę płyty, która jest naprawdę dobra. Orientalizmy świetnie współgrają z metalową siłą. Niestety potem jakby zabrakło pomysłu. Wszystko zaczyna się lekko rozmywać, muzyka tracie energię i świetny klimat pierwszej części. Muzycznie jest dobrze, jednak te utwory zupełnie niczym się nie wyróżniają i brzmią trochę jak wypełniacze. Założę się jednak, że wielu fanom zespołu mogą mimo wszystko przypaść do gustu. Ogólnie łatwo nie było, ale z czystym sumieniem mogę polecić płytę „Asha” – to muzyka oryginalna, na którą składa się kawał porządnego thrashu i ciekawa, orientalna stylistka. Jeżeli Saratan znajdzie tylko złoty środek (co udało się w pierwszych 3 utworach), który zastosuje po równi w każdym kawałku następnej płyty, to możemy liczyć na coś naprawdę świetnego.

saratan-asha-duzeTrack lista:

01. Hvare Khshaeta
02. Asha
03. Dakhma – the Tower of Silence
04. The Chinvat Bridge
05. Khvarenah
06. Sacred Haoma

 

 

 

 

 

 

Autor: Robert „Bob” Sierpiński

Rok publikacji: 2015

Podobne artykuły

Death metal dla melancholików – recenzja „Constellation of Black Light” Wolfheart

Szymon

Recenzja: „Whoosh!” – Deep Purple, ten zespół nie musi niczego udowadniać

Szymon

Krok wstecz – recenzja Dirtred „Transmissions From Below”

Paweł Kurczonek

Zostaw komentarz