Nie opadł jeszcze dobrze kurz po piątej, październikowej edycji warszawskiego klubowego mini-festiwalu, a już w listopadzie mogliśmy wziąć udział w Metal Kommando Fest VI. Jak w sobotni wieczór 16.11 zaprezentowała się rodzima ekstrema? Przekonajcie się czytając poniższą relację.
Czytaj też: Relacja z koncertu Assassin w Warszawie. Teutońscy zabójcy w akcji
Jako stały bywalec Metal Kommando Fest muszę od razu na wstępie stwierdzić, że „szóstka” była bezapelacyjnie najlepszą edycją tej imprezy, w jakiej uczestniczyłem. Tych kilka godzin w klubie VooDoo minęło jak z bicza strzelił podczas pięciu bardzo dynamicznych występów. Zazwyczaj w relacjach z koncertów staram się dość szczegółowo opisać cały wieczór – od formy danego zespołu, przez setlistę, po nagłośnienie i organizację, tym razem będzie jednak trochę inaczej. Żeby dobrze oddać ducha szaleństwa, które miało miejsce 16 listopada w Warszawie, tekst musi być szybki, dziki i napakowany konkretami. Gotowi? No to jazda!
Chanid – solidny black metal na start
Metal Kommando Fest VI rozpoczął występ warszawskiej formacji Chanid. Panowie łoją klasyczny, do bólu tradycyjny black metal – ze wszystkimi plusami i minusami tego faktu. Czy były zatem szybkie blasty, fajne gitarowe tremolka, jad w brzmieniu i piwniczno-leśny klimat z Norwegii rodem? Jak najbardziej. Czy był rozmazany corpse paint, spora dawka kiczu i lekko groteskowo brzmiące zapowiedzi utworów? Tak, też. Całość miała w sobie pewien urok lat dawno dla black metalu minionych i absolutnie nie mogę napisać, że występ Chanid był słaby. Mimo to był najsłabszy ze wszystkich podczas MKF VI, ale tylko dlatego, że pozostałe okazały się po prostu fenomenalne.
Gallower – pokłon legendom lat 80.
Znacie śląskie trio Gallower? Nie? No to wyobraźcie sobie następującą sytuację: Jest rok 1986, zachodnie Niemcy. W niewielkim, zadymionym klubie koncert gra Venom, którego supportują Sodom i Destruction. A żeby było jeszcze ciekawiej, wieczór otwierają jacyś lokalni punkowcy. Macie to w głowie? To teraz wyobraźcie sobie, że tak naprawdę gra to jedna kapela, tyle że poruszająca się stylistycznie gdzieś pomiędzy wszystkimi wymienionymi. To właśnie chłopaki z Gallower – black/speed/thrash/punk nisko kłaniający się staroszkolnej klasyce. Totalna petarda, którą trzeba zobaczyć na żywo. Byłem na nich po raz pierwszy i jestem oczarowany.
Crippling Madness – bestialska thrashowa rzeź
W relacji z Metal Kommando Fest V mogliście przeczytać o bardzo fajnym koncercie wykonującej death/thrash metal kapeli Pandemic Outbreak, którą ze względu na brzmienie i stylistykę nazwałem „Sepulturą z Pomorza”. A jak na MKF VI wypadła „Sepultura z Podlasia”? Crippling Madness gra tak, jakby grali słynni Brazylijczycy na etapie gdzieś pomiędzy „Beneath the Remains” a „Arise”, gdyby łoili bimber i oglądali krwawe horrory na kasetach VHS. Death/thrashowy łomot pierwszej wody z tekstami inspirowanymi kinem i literaturą grozy – lubię to.
Crippling Madness to dla mnie, obok Hellfuck, ścisła czołówka polskiego thrash metalu z deathowym sznytem. Kapela wulgarna, brudna, energetyczna, ale też zdystansowana w stosunku do samej siebie i kipiąca czarnym humorem. Taki sam był też jej koncert – z dumnie zaprezentowaną na początku koszulką z Arnoldem z filmu „Predator”, z zamaskowanym wokalistą wymachującym tasakiem i maczetą oraz sadzącym prymitywne żarty między kawałkami, ale przede wszystkim z furą siarczystych riffów i solówek.
Świetny gig, do którego mogę mieć tylko jedno zastrzeżenie – dobór utworów. Fajnie, że panowie z Białej P. zagrali swoje najbardziej znane numery, jak „Bestialski rzeźnik”, „Pancerna pięść” czy „Klątwa Innsmouth”, ale brak „Lśniącego zimnego ostrza” i „W świetle prawa” to dla mnie zbrodnia wcale nie mniejsza niż te, o których w większości tekstów wyśpiewuje frontman CM, niejaki Boroth. Z dobrych wiadomości, usłyszeliśmy też w VooDoo trochę premierowego materiału i jeśli cała trzecia płyta zespołu będzie utrzymana w takim klimacie, jak wieńczące koncert „Thrash Metal Fuckers”, to szykuje nam się niesamowity album.
Hell-Born – czarny sztandar Szatana
Hell-Born widziałem nieco ponad rok temu przed Malevolent Creation w klubie Hydrozagadka i był to naprawdę rewelacyjny koncert. Jednocześnie był to ich pierwszy występ po dłuższej przerwie od grania na żywo i podejrzewałem, że jak panowie zejdą się już na dobre, może być jeszcze lepiej. I wiecie co? W sobotę w VooDoo było jeszcze lepiej.
No ale czego innego można było się spodziewać? Jeśli w jednym projekcie spotykają się byli muzycy takich hord jak Behemoth, Damnation czy Bloodthirst, to raczej nie po to, by na żywo brać jeńców. O nie, przeciwnie – było totalne zabijanie, był osadzony na thrashowym kręgosłupie brutalny, ale i przebojowy black/death metal, było „Raise the Dead”, „Darkness”, no i oczywiście było też przewspaniałe „Black Flag of Satan”. Oldschoolowa muzyka od oldschoolowców dla oldschoolowców.
Infernal War – agresja, rozlew krwi, dekapitacja
Headlinerem Metal Kommando Fest VI było Infernal War – zespół niezwykle kontrowersyjny z przyczyn niekoniecznie muzycznych, ale bezapelacyjnie cieszący się statusem żywej legendy polskiego black metalu. Grupa uważana za jedną z najbardziej obrazoburczych, nienawistnych i bezkompromisowych (tak muzycznie, jak tekstowo) na naszej ekstremalnej scenie swoim koncertem potwierdziła tę powszechnie panującą opinię.
W relacji z poprzedniej edycji MKF piałem z zachwytu nad gigiem Voidhanger i zastanawiałem się czy mogli w ogóle zagrać lepiej. Infernale, których skład osobowy w dużej części pokrywa się z Voidhanger, udowodnili, że na pewno co najmniej równie zajebiście zagrać można. Zaserwowali godzinny strzał, podczas którego nie było ani chwili na oddech, były za to wszystkie ich klasyki: „Spill the Dirty Blood of Jesus”, „Crushing Impure Idolatry”, „Into Dead Soil”, „Axiom”, „Paradygmat” czy wykonana na sam koniec najpiękniejsza polska pieśń religijna – „Ściąć Nazarejczyka”. Agresja skondensowana tak, że nie mam pytań, no może poza jednym – kiedy panowie znów powrócą do Warszawy?
Strona organizacyjna Metal Kommando Fest – mamy przełom?
Metal Kommando Fest raczej nie słynie z przesadnego przywiązania do zaplanowanej rozpiski czasowej i tym razem też już pierwszy koncert wieczoru zaliczył obsuwę, ale w trakcie imprezy udało się czasówkę ładnie nadgonić i opóźnienie zredukować do minimum. Z kolei w przeciwieństwie do poprzedniej edycji, która miała trochę problemów brzmieniowych, do nagłośnienia MKF VI absolutnie nie mogę się przyczepić. Akustyk stanął na wysokości zadania i każdy z koncertów był bardzo dobrze zrealizowany. Wprawdzie na początku swojego setu muzycy Infernal War narzekali na brak perkusji w odsłuchach, ale dla publiczności ten akurat techniczny mankament był zupełnie niezauważalny.
Zauważalna jest natomiast tytaniczna praca, jaką od 2022 r. wykonuje bardzo skromna liczebnie ekipa Metal Kommando Fest dowodzona przez głównego organizatora imprezy, Filipa Kowalczyka. Szósta edycja MKF pobiła rekord frekwencji, przyciągając ponad 350 osób z Warszawy i nie tylko, ale dzięki przeniesieniu koncertów na większą salę VooDoo Club nie odczuwało się wielkiego ścisku. Stoiska z merchem wreszcie miały sensowną przestrzeń, by zaprezentować swój asortyment, a fani nie tłoczyli się w długich kolejkach do baru czy toalety.
W relacji z październikowej edycji napisałem, że chciałbym, by MKF przestał być już tylko mini-festem, a stał się festiwalem przez duże „F”. Szósta odsłona cyklu może okazać się imprezą przełomową i dużym krokiem w kierunku spełnienia tego życzenia. A jeśli wypalą wszystkie plany organizatorów związane z wiosenną „siódemką”, to już w 2025 r. będziemy mieli w VooDoo duży klubowy fest z prawdziwego zdarzenia. Na razie nie mogę zdradzić nic więcej, czekajcie na pierwsze oficjalne ogłoszenia – będzie warto!
