RELACJE

Relacja: Rebellion Tour II, Częstochowa – 23.10.2010

decapitated
Koncert zespołu Faun

Dzień 23 października roku (bez)pańskiego 2010. jest zimno jak cholera, wiatr niemiłosiernie targa odzieniem. Pełna nadziei udaję się do częstochowskiego klubu „Zero” na „Rebellion Tour Vol. II”. Oczekiwania mam wielkie. No bo jakże nie mieć wielkich oczekiwań, jeżeli skład jest tak bogaty? Sześć iście okrutnych kapel – czegóż innego można oczekiwać, jeżeli nie piekła?

Pierwsze rozczarowanie przeżyłam już pod klubem. Spodziewałam się tłumu, a co zastałam? Kilka zaledwie osób, które snuły się smętnie, sącząc piwko i ćmiąc papierosy. No cóż, pomyślałam sobie, może w środku będzie lepiej. No ale i tam, niestety, pustki. Miałam ochotę zakląć, ale powstrzymałam się, w nadziei, że będzie lepiej. Czas upływał, ludzi przybywało, chociaż bez rewelacji, nie było tego aż tak dużo, jak można się było spodziewać.

Oczekiwałam lekkiej obsuwy czasowej, ale – na szczęście – nie kazano nam długo czekać. Gdy na scenie pojawiła się włoska grupa Nerve, parkiet tuż przed barierkami ział pustką. Zespół produkował się bardzo energicznie, zachęcając stojący sztywno „tłum” do zbliżenia się i bardziej energicznej zabawy, lecz nie uzyskali odzewu. Szkoda mi ich było, nie ma nic gorszego niż wypruwać z siebie flaki i nie dostać nic w zamian. Włosi zaserwowali całkiem ciekawą mieszankę death i groove metalu, ale – jak już wspomniałam – nie zdołali nawiązać kontaktu z publiką.

Po krótkiej przerwie technicznej, na scenę wkroczył Nammoth. Miałam już okazję widzieć ich na żywo kilka miesięcy wcześniej i podobnie jak kilka miesięcy wstecz, nie zawiodłam się – pomimo bardzo anemicznej odpowiedzi zgromadzonych w klubie ludzi, ze sceny zionęło ogniem. Szczególne ukłony w stronę wokalisty – szalał niczym diabeł tasmański. Miło było popatrzeć. Wprawdzie deczko toporny death metal nieco mnie ogłuszył (nie wiem, może to kwestia nagłośnienia), ale warto było. Kilkoro panów pod sceną usiłowało robić dobre wrażenie i chwała im za to, bo czułam już wielki niesmak…

Kilka minut przerwy i na deski wkroczył warszawski Vedonist. No! Nareszcie zaczęło się coś dziać! Ludzie ruszyli pod barierki i zaczęli broić. Mieszanka death i thrash metalu dosmaczona szatańską wręcz dawką energii pozwoliła mi uwierzyć, że nie wszystko jeszcze stracone. Publika poczuła „feeling”, więc pod sceną rozpętało się istne piekło. Skojarzyło mi się ciutkę z Samael’em – może wzięło się to z tego, iż wokalista wkładał w swój występ całego siebie, nie żałując ani gardła, ani fizyczności. Wielki plus!

Przykro mi się zrobiło po ich występie, bo dopiero teraz pojawił się tłum, którego oczekiwałam. Smutne, dopiero gdy zbliża się występ kapeli bardziej znanej, publiczność się ożywia. Tak jakby ci mniej znani nie zasługiwali na uwagę (???) No ale dość dygresji, bo oto pojawili się Christ Agony. Powiem krótko – mnie nie oczarowali, chociaż reakcja zgromadzonych była zgoła odwrotna. Ja uśmiechałam się z politowaniem a pogo rozkręcało się w niesamowitym tempie. Niech mi wybaczą ci, których obrażę, ale śmieszył mnie nieco ten występ. Przerysowany i mało zaskakujący. Muzycznie było naprawdę dobrze, melodyjny black/death metal popieścił mile uszy, ale… No właśnie, zabrakło mi „tego czegoś”.

Gdy tuż po nich na scenę wkroczył Hate, rozpoczęło się misterium. Może to moje wrażenie, może już świadomość różnic i wrażliwość na nastroje, ale klimat w klubie zagęścił się niczym smoła. Zrobiło się mrocznie, tajemniczo i bardzo, ale to bardzo mistycznie. Zespół uraczył nas wspaniałą mieszanką death i black metalu, okraszoną industrialnymi naleciałościami. Przekrój twórczości. Cóż tu dużo mówić – klasa sama w sobie. Oczywiście, odezwali się malkontenci, którzy oczywiście zaczęli wylewać swoją żółć – że wtórność, że Behemoth dwa i takie tam – ale dla mnie ta część wieczoru była rewelacyjna.

W końcu nadszedł czas na gwóźdź wieczoru. Decapitated. Wielki powrót po wielkiej tragedii. Wszyscy pokładali w tym koncercie wielkie nadzieje. Ja również. I co dostałam? Niestety – znowu się rozczarowałam. Ale – patrząc na szalejący tłum – doszłam do wniosku, że coś ze mną jest nie tak. To co zachwycało większość, mnie rozczarowało. Wprawdzie nie zabrakło takich kawałków jak „Invisible Control” czy „Spheres of Madness” – wybaczcie mi, wybaczcie! – ale brakowało mi w tym czegoś istotnego. Ale ja już taka wredna jestem. Ważne, że ludziom się podobało, dali prawdziwy popis sztuki pogowania. Chwała im za to że przynajmniej pokazali, że to potrafią…

Podsumowując – wyszłam rozczarowana. Brakowało mi tej iskry szaleństwa, do której jestem przyzwyczajona na koncertach. Uwielbiam, kiedy publiczność daje z siebie wszystko od samego początku. Tutaj tego zabrakło. Mało ludzi, może dlatego tak się stało. Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że następnym razem będzie lepiej…

Częstochowa, 23.10.2010

tekst: Dorota Hajdukiewicz

zdjęcia: Dorota Hajdukiewicz

 

 

Podobne artykuły

Zespół Furia w Warszawie. Relacja z koncertu (11.11.23)

Piotr Żuchowski

Relacja z koncertu Riot V (Warszawa, 08.05.24). Stal gromu uderzyła

Piotr Żuchowski

Relacja z koncertu Stoned Jesus w Warszawie. Stonerowe Halloween

Piotr Żuchowski

Zostaw komentarz