Szwedzi zmienili swój styl w sposób diametralny już jakiś czas temu, ale skutki tej, dla wielu fatalnej zmiany są odczuwalne do dziś. Przed premierą „I, The Mask” muzycy z zespołu In Flames zachwalali nowe dzieło, że będzie to album, który położy niedowiarków na łopatki, ponieważ powróciło stare dobre wcielenie grupy. Jednak z dniem premiery przyszedł moment weryfikacji.
Muzycy wcześniej zapowiadali swoje nowe dzieło singlami, które sprawiły, że słowa wypowiadane w wywiadach przez twórców zaczęły być brane na poważnie. Wielu jednak dalej było przekonanych, że „I, The Mask” nie będzie niczym ciekawym i wartym uwagi.
Warto również przypomnieć, że In Flames już nie tworzy agresywnego melodic death metalu, tylko bardziej fuzję tego podgatunku z metalem alternatywnym. Obecna dekada pełna była dla szwedzkiego bandu mocno średnia, ponieważ rozpoczęli ją „Sounds of a Playground Fading”, które zostało dosyć ciepło przyjęte, ale następne płyty już mocno obniżyły poziom.
In Flames występuje od prawie 30 lat
Można dużo mówić o ich obecnej słabej formie, ale nie można im odmówić dużego wkładu do tworzenia kanonu melodic death metalu. Takie płyty jak „Whoracle” czy „Subterranean” były zadziorne, ostre i miały dla mnie jeden bardzo ważny szczegół. Genialne okładki cechowały obydwa albumy.
Tego waloru niestety nie posiadają płyty In Flames z drugiej dekady XXI wieku
Szata graficzna „ Sounds of a Playground Fading” wyszła całkiem dobrze, ale jest to wyjątek. Okładki „Battles” oraz „Siren Charms” są kiczowate i mało oryginalne. Jednak według mnie najgorszą okładką w historii twórczości In Flames jest oprawa ich dwunastego dzieła pt. „I, The Mask”. Mam wrażenie, że „to coś”, co znajduje się w centralnej części ilustracji kompletnie nie pasuje do nazwy i ogólnie całego długograja. Za tajemniczą postacią widzimy ślamazarnie napisaną bądź wydłubaną nazwę zespołu. Niestety wydaje się to być zapowiedzią tego, co znajdziemy w środku.
Głośne zapowiedzi i niespełnione oczekiwania – nowa płyta In Flames w skrócie
Jeszcze w zeszłym roku udostępniono dwa pierwsze single z płyty. Mowa tu o „I Am Above” oraz „(This Is Our) House”. Pierwszy z nich nie jest idealny, ale na tamten moment był na tyle dobry, aby mieć nadzieję, że płyta będzie utrzymana w podobnych klimatach.
Wideoklip jest ciekawy, ponieważ przez cały czas widać twarz aktora Martina Wallströma, który jest znany dzięki swojej roli w serialu „Mr.Robot”. Bohater klipu udaje, że śpiewa, i właściwie to tyle, ale i tak można uznać to za coś nowego i oryginalnego. Wracając do utworu; jest energiczny, ale dużej jego części brakuje growlu Andersa, który był uwielbiany przez sympatyków In Flames. „I Am Above” nie posiada tego istotnego elementu, ale i tak dało się tego słuchać, a na reszcie płyty znajdują się znacznie większe potworki niż pierwszy singiel.
Piosenka „I, The Mask” zajeżdża połączeniem metalu i popu?!
Niestety to nie jest interesujące i odkrywcze połączenie, ponieważ kawałek oprócz początkowo szybkiego tempa nie prezentuje nic ciekawego. Na szczęście w utworze słyszymy trochę growlu, ale niektóre jego części całkowicie odbiegają od dobrze nam znanych metalowych dźwięków.
Refren równie dobrze nadawałby się do popowej piosenki. Ogólnie płyta jest pełna różnorakich niespójności i paradoksów, np. ciągłe pojawianie się i znikanie growlu oraz żonglowanie tempami utworów. Wszystko wygląda mocno nieprofesjonalnie, a taki zespół jak In Flames powinien mieć wszystko dopięte na ostatni guzik.
„We Will Remember” tylko podkreśla niską formę Szwedów z In Flames
Trudno powiedzieć cokolwiek dobrego na temat tego kawałka, ponieważ pokazuje tylko problemy, z jakimi boryka się In Flames. Chodzi tu oczywiście o brak jakiegokolwiek dostosowania się do tego, co chcieliby usłyszeć słuchacze.
Nie ma na płycie ani jednego momentu, który oddawałby chociaż trochę klimat pierwszych albumów In Flames. Właściwie o melodic death metalu można zapomnieć. Mamy do czynienia z jakimś niezbyt udanym metalem alternatywnym, a właściwie w wielu przypadkach rockiem. „We Will Remember” jest kwintesencją niepowodzenia In Flames nie tylko na „I, The Mask”, ale również w ostatnich latach.
In Flames gra ballady – mogli sobie to odpuścić
Tracklistę zamyka „Stay With Me”, czyli ballada, która pokazuje kilka minusów i plusów całego wydawnictwa. Może zacznę od pozytywnych rzeczy. Kawałek uświadamia nas, jak piękną barwę głosu posiada Anders Fridén. Jednak growl, z którego słynie wokalista pojawia się na albumie tak rzadko jak śnieg w Egipcie. „Stay With Me” jest stanowczo dodana na siłę i niczego nie wnosi. Mogliśmy przez chwilę za to posłuchać śpiewów Andersa przy akompaniamencie gitary. Ale czy komuś to było potrzebne?
Mocne strony „I, The Mask”
Płyta ma również kilka momentów, w których nie jest aż tak źle. Dwa pierwsze single były ciekawie zagrane i dało się ich słuchać. Na albumie również dobrze wypadły „Follow Me” i „Voices”, a reszta to porządne rockowe kawałki, które pod żadnym pozorem nie powinny znaleźć się na płycie zespołu tak zasłużonego dla melodic death metalu.
Muzycy poprzez „I, The Mask” grają z nami w podchody
Niestety robią to trochę nieudolnie. Dzieło Szwedów jest jednowymiarowe i szczerze proponuję twórcom, aby posłuchali sobie ich wydawnictw z dwóch poprzednich dekad, może wtedy zauważą, jakie potworki wychodzą obecnie pod nazwą In Flames. Te płomienie już nie grzeją.
Gitary ratują trochę nowy album „In Flames”
Björn Gelotte i Niclas Engelin postarali się, aby nie znużyć słuchacza swoją grą na wiośle. Robią to ciekawie, i nie odbiegają tym samym od brzmienia klasycznych płyt In Flames. Jest to jeden z najlepszych punktów całego dzieła. Osobiście dzięki tej płycie bliżej poznałem czysty i spokojny wokal Andersa, który również jest warty uwagi. Jednak takie dźwięki wolałbym usłyszeć na solowym wydawnictwie solisty In Flames niż na pełnoprawnym długograju szwedzkiego zespołu.

Tracklista In Flames – „I, The Mask”
1. Voices
2. I, the Mask
3. Call My Name
4. I Am Above
5. Follow Me
6. (This Is Our) House
7. We Will Remember
8. In This Life
9. Burn
10. Deep Inside
11. All the Pain
12. Stay with Me
3 komentarze
beznadziejna recenzja
Zgadzam się z przedmówcą, beznadziejna recenzja.
W ogóle, nazwanie tego recenzją, to spore nadużycie. Ten twór to raczej subiektywny odbiór albumu, niepoparty ŻADNYM argumentem.
Jak to nie macie argumentów? A brak growlu, to co? xD
Ja tam przy płycie bawiłem się świetnie, bardzo mi się podoba jak rozwinął się główny wokal.
Perkusja brzmi soczyście, solówki są przyjemne. Moje 8/10 i to takie mocne 8.