Opus magnum Metalliki, najlepszy thrash metalowy album w historii, być może w ogóle najlepsza płyta metalowa w dziejach. Trudno mówić o „Master of Puppets” inaczej niż w samych superlatywach. Trudno też nie popaść w tych zachwytach w banał. Ile razy w końcu pisano o tym krążku „genialny”, „wybitny”, „bezbłędny” i tak dalej? Czy można jednak nie napisać nic, zwłaszcza w taki dzień jak dziś, czyli 35 rocznicę premiery? Zdecydowanie nie! Zapraszamy Was zatem do poznania historii powstania „Master of Puppets” – ponadczasowego dzieła Larsa, Jamesa, Kirka i Cliffa!
Metallica porządkuje formalności
Wydany w 1984 roku album „Ride The Lightning” okazał się nadspodziewanie dużym sukcesem – zarówno komercyjnym, jak i artystycznym. Po jego premierze Metallica znalazła się na autostradzie prowadzącej ku metalowej ekstraklasie.
Na drodze pozostawała tylko jedna przeszkoda – wydawca. MegaForce Records i jego właściciel Jon Zazula popadł w dość spore długi (część z nich wiązała się jeszcze w bardzo dużą inwestycję w nagranie i wydanie debiutanckiego albumu Metalliki – „Kill 'Em All”) i nie był w stanie zapewnić zespołowi nie tylko promocji czy trasy koncertowej na odpowiednim poziomie, ale nawet przyzwoitych warunków do nagrania kolejnej płyty.
Zazula zdawał sobie sprawę, że musi szybko spieniężyć swoje zasoby i zorganizował kilka występów zespołów ze swojej stajni, które miały w jego ocenie największy potencjał komercyjny. Oprócz Metalliki były to między innymi Anthrax czy Raven. Na koncerty zapraszał łowców talentów i managerów z większych wytwórni, którzy mogliby zainteresować się odkupieniem od niego praw do ich muzyki. Ot, taki metalowy targ niewolników.
Sprawdź podobne artykuły o Metallice:
- Cover ‘Em All! – Rocznica wydania „Garage Inc.” Metalliki
- Metallica symfonicznie – Rocznica wydania „S&M”
- Unboxing: Metallica – “S&M2” (Limited Deluxe Box) [Wideo]
Thrash metal staje się… modny
Takie występy budziły niemałe zainteresowanie wśród dużych graczy na rynku muzycznym. Powód był prosty – wietrzyli w tym szansę na zarobek. Muzyka metalowa, a zwłaszcza thrash metal były wówczas na wyraźnej fali wznoszącej i stawały się po prostu – o zgrozo! – modne. Dodanie jednego czy dwóch zespołów z tego nurtu do swojego portfolio, na pewno było więc opcją wartą rozważenia.
Tak właśnie doszło do rozmów między Cliffem Burnsteinem współzałożycielem firmy managerskiej Q-Prime, a Metallicą. W żadnym wypadku nie była to postać anonimowa. Jego wielkim sukcesem było rozpromowanie Def Leppard, które już w pierwszej połowie lat 80. mogło poszczycić się wielomilionowymi nakładami płyt i statusem międzynarodowej gwiazdy.
Burnstein zaproponował Metallice, że może poprowadzić ich karierę i skontaktować ich z przedstawicielami dużych wytwórni, które chętnie wzięłyby Metallikę pod swoje skrzydła. Wybór ostatecznie padł na Elektra Record (część Warner Music Group) i to pomimo tego, że zaoferowała zespołowi nieco gorsze warunki finansowe niż Atlantic.
Kilka lat później Kirk Hammet i James Hetfield w wywiadzie dla magazynu „Thrasher” tłumaczyli to tym, że Elektra znana była z większej wolności, którą oferowała zespołom, a dodatkowo nie miała zbyt wielu metalowych składów w swojej stajni. Atlantic z kolei zainteresował się tym nurtem już wcześniej i mogłoby się okazać, że Metallica byłaby tam po prostu jednym z wielu zespołów – bez specjalnych warunków.
„Robota warta milion dolarów”
Warto wrócić na chwilę do Jona Zazuli, który z żalem, ale zrozumieniem oddał prawa do muzyki Metalliki. Po latach mówi, że przedstawiciele Elektra Records przyznali, iż wykonał on przy Metallice robotę wartą milion dolarów – odkrył nieznany nikomu zespół, zainwestował w niego i pomógł mu wypłynąć na szerokie wody. Tyle, rzecz jasna, nie otrzymał, ale dzięki pieniądzom ze sprzedaży praw wyszedł na prostą.
Spod jego skrzydeł wyszły między innymi takie składy jak Testament, Overkill czy Ministry. Szacuje się, że całkowity nakład płyt sprzedanych przez MegaForce Records to blisko 40 milionów.
James Hetfield i Lars Urlich, czyli kreatywny duet Metalliki
Zespół wyprostował więc wszystkie formalności i mógł wrzucać wyższy bieg. Końcówka 1984 i początek 1985 roku upłynęły pod znakiem intensywnego koncertowania. Później jednak zespół miał kilka miesięcy przerwy, którą intensywnie wykorzystywali wszyscy muzycy.
Kirk Hammett pobierał lekcje gitary od Joe Satrianiego, Lars Urlich szlifował kunszt bębniarski, ale przede wszystkim – wraz z Jamesem Hetfieldem pracował nad nowym materiałem. To znów przede wszystkim oni dwaj odpowiadali za kształt utworów. Pracowali nad szkieletami kompozycji, a gdy uznali, że są one już na tyle skonkretyzowane, że można przystąpić do ich zamykania, zapraszali pozostałych członków zespołu, aby również mogli dodać coś od siebie.
Metallica była w tamtym czasie zespołem niesłychanie płodnym i kreatywnym, a pisanie utworów przychodziło jej niezwykle łatwo. Już we wrześniu 1985 na Metal Hammer Festival w Niemczech, czy na pół roku przed premierą płyty, na żywo odegrała utwór „Disposable Heroes”.
Występ ten był jednak tylko krótką przerwą od prac nad płytą. Te zaczęły się kilkanaście dni wcześniej – dokładnie 1 września tamtego roku. Zespół znów zdecydował się na pracę w duńskim studiu Sweet Silence, a producentem płyty został ponownie Flemming Rasmussen. Obie decyzje poprzedziły jednak bardzo długie poszukiwania.
Metallica ma brzmieć jak Iron Maiden czy Rush?
Perfekcyjnego miejsca do nagrywania poszukiwał przede wszystkim Lars Ulrich – odwiedził mnóstwo studiów nagraniowych, rozmawiał z wieloma potencjalnymi producentami, ale do żadnego z rozwiązań ostatecznie nie był przekonany.
Jednym z kandydatów do wyprodukowania nowej płyty Metalliki miał być Martin Birch, niezwykle ceniony producent, który współpracował z Deep Purple, White Snake czy Black Sabbath. Z perspektywy Metalliki jednak najciekawsze było jego doświadczenie z pracami przy płytach Iron Maiden – od „Killers”. Do tej współpracy jednak nie doszło.
Lars Urlich po słowie miał być też z basistą Rush – Geddym Lee. Muzyk był nawet obejrzeć na żywo Metallikę podczas koncertu w Toronto i odnosił się pozytywnie do tej potencjalnej współpracy. Rozmów jednak nigdy nie skonkretyzowano, a temat umarł śmiercią naturalną.
Ostatecznie perkusista Metalliki uznał, że może – skoro jakieś rozwiązanie już raz zadziałało – warto ponownie skorzystać z gościnności duńskiego studia i współpracy tego samego producenta. Tym razem jednak praca nad albumem wyglądała zupełnie inaczej niż przy „Ride The Lightning”.
„Master of Puppets” – nagrany na własnych zasadach
Pomiędzy nagrywaniem „Ride The Lightning” a „Master of Puppets” minęło zaledwie półtora roku. Jednak warunki, w jakich mogła pracować Metallica zmieniły się radykalnie. Przy pierwszej z tych płyt musieli liczyć się z wydatkami – więc rejestrację albumu zamknęli w niewiele ponad dwa tygodnie, a dodatkowo nagrywali głównie nocą, bo wtedy wynajęcie studia było tańsze.
Przy „Master of Puppets” siedzieli w studiu bite cztery miesiące – od 1 września do 27 grudnia 1985, a sam Lars pracował jeszcze do ostatniego dnia tamtego roku. Skoro już wcześniej było wspomniane, że niemal cały materiał mieli gotowy, co właściwie tak długo robili? W końcu Metallica to czterech luzaków, którzy bawiąc się w granie metalu, spędzają czas na zabawie i imprezach. Otóż nie.
Komfortowe warunki pracy i brak presji związanej z konkretną datą premiery płyty sprawił, że muzycy mogli po raz pierwszy nagrać płytę na absolutnie własnych zasadach i zadbać o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Począwszy od budowy utworów, a na ich brzmieniu skończywszy. Każdy dźwięk zawarty na nowej płycie musiał być szczegółowo zaplanowany i powinien zabrzmieć dokładnie tak, jak to było założone. Pracy było przy tym sporo, bo Metallica postanowiła wejść jeszcze poziom wyżej pod względem skomplikowania i złożoności utworów – więcej czasu wymagało dopracowanie wszystkiego tak, aby zadowoleni byli z tego członkowie zespołu. Można powiedzieć, że perfekcjonizm Metalliki był wręcz chorobliwy Ta praca nie poszła jednak na marne.
W oczekiwaniu na wielki moment. Premiera „Master of Puppets”
Jeszcze w grudniu 1985 roku Metallica zagrała dwa koncerty. Na jednym z nich – 31 grudnia w San Francisco – fani po raz pierwszy mogli usłyszeć na żywo tytułowy utwór z nadchodzącej płyty. W styczniu rozpoczęła się natomiast karuzela marketingowa przed wydaniem albumu. Lars Ulrich udał się do Europy, gdzie odbył press tour i dał szereg wywiadów. To samo w USA robili pozostali członkowie zespołu. Znaleźli jednak na tyle dużo wolnego czasu, że pod nieobecność duńskiego perkusisty dołączyli do… innego zespołu.
Spastik Children, bo o nim mowa to skład założony dla zgrywy, który dał kilka koncertów na początku 1986 roku. Perkusistą i wokalistą był w nim James Hetfield, a tradycyjnie na basie wspomagał go Cliff Burton. Nie ma za bardzo co roztkliwiać się nad dokonaniami tego składu – była to ewidentnie odskocznia i żart. Najlepiej świadczyć mogą o tym niektóre tytuły utworów – jak na przykład „I Like Farts” czy „Pus is Great”.
Gdy jednak swoją premierę miał album „Master of Puppets” – dokładnie 3 marca 1986 roku – żarty się skończyły.
„Przedefiniowali heavy metal”
Album spotkał się z owacyjnym przyjęciem zarówno przez krytyków, jak i fanów. Przez tych pierwszych niemal z miejsca został okrzyknięty jednym z najlepszych albumów nie tylko thrash metalowych, ale ogólnie – metalowych. Tim Holmes, recenzent słynnego magazynu „Rolling Stone” napisał wręcz, że Metallica przedefiniowała cały gatunek swoim kunsztem kompozytorskim, agresją, ale również umiejętnością wplatania subtelnych i delikatnych fragmentów do swojej twórczości.
Zdarzali się również malkontenci. Zarzucali na przykład, że między „Ride The Lightning” a „Master of Puppets” nie ma takiego przeskoku, jak między „Kill’em All” a następną płytą – więc nie jest to aż tak przełomowy album. Były to jednak pojedyncze i słabo słyszalne głosy w morzu pochwał i zachwytów.
Powtórzona formuła „Master of Puppets”
Co jednak mogło zaskakiwać to fakt, że Metallica w jakiś sposób powtórzyła formułę albumu „Ride The Lightning”. Obie płyty otwiera iście metalowa wściekłość – na starszej płycie „Fight Fire With Fire”, na nowej nieokiełznane „Battery”. Drugi kawałek na obu płytach to utwór tytułowy – w obu przypadkach niezwykle rozbudowany, wielowątkowy i na swój sposób progresywny.
Trzeci kawałek to z kolei ciężki walec. Na płycie z 1984 roku było to fantastyczne „For Whom The Bell Tolls”, na „Master of Puppets” niegorsze „The Thing That Should Not Be”. Czwarty numer to ballada. W obu przypadkach nie można jednak mówić o ckliwości czy przesłodzeniu – obie to potężne emocjonalne ciosy, które pokazują Metallikę z zupełnie innej strony.
Później podobieństw jest nieco mniej – aż do końcówki płyty. Bliżej zwieńczenia obu krążków umieszczono dzieła prawdziwie monumentalne – instrumentalne utwory, które swoją dramaturgią i wymową mogłyby obdzielić kilka innych kawałków. W obu mocno palce maczał wielki Cliff Burton. Jednak dopiero „Orion” jest pokazem jego geniuszu i wyrafinowania muzycznego w pełnym tych słów znaczeniu. Czy jednak jest to utwór lepszy od „The Call of Ctulu”? Nie mam odwagi stwierdzić.
Na „Master of Puppets” Metallica dołożyła jeszcze jeden utwór, czyli „Damage Inc.”, które całkowicie rozkładało słuchacza na łopatki.
Nie ma natomiast wątpliwości, że Metallica musiała być naprawdę zadowolona z koncepcji ułożenia utworów na płycie wymyślonej przed wydaniem „Ride The Lightning”. Jak widać na „Master of Puppets” zastosowano ten sam wzorzec. W pewnym sensie powtórzono go również na następnych płytach, czyli „…and Justice For All” oraz „Metallica”.
Pierwsza platyna Metalliki
Szokujący okazał się także sukces komercyjny. „Master of Puppets” zadebiutowało na 29. miejscu najlepiej sprzedających się płyt w USA. Biorąc pod uwagę, że popularność Metalliki brała się jedynie z koncertów i tak zwanej poczty pantoflowej, bo zespół nie udzielał się szczególnie w mediach, nie miał singli, ani teledysków – było to niebywałe wręcz osiągnięcie.
Już w listopadzie 1986 roku „Master of Puppets” otrzymało złoty certyfikat w Stanach Zjednoczonych. Oznaczało to nakład 500 tys. egzemplarzy. Latem 1988 roku album otrzymał platynową płytę za sprzedaż miliona kopii. Była to pierwsza i zdecydowanie nie ostatnia platyna w dorobku zespołu.
Ogólnie szacuje się, że do dziś w swoim rodzinnym kraju Metallica sprzedała ponad 6 milionów egzemplarzy „Master of Puppets”. W sumie sprzedaż na całym świecie oscyluje w okolicach 15 milionów.
„Master of Puppets” doceniony nie tylko w metalowym światku
Z perspektywy czasu album tylko rósł. Dziś trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek zestawienie płyt metalowych, w którym na jednym z czołowych miejsc nie byłoby właśnie „Master of Puppets”.
Jego siła oddziaływania jest tak duża, że znajduje się również w rankingach płyt obejmujących nie tylko metal. Magazyn „Rolling Stone” umieścił go wśród 500 najlepszych albumów w dziejach. Z kolei jeden z najpoczytniejszych i najbardziej poważanych tygodników na świecie, czyli „Time” zawarł „Master of Puppetes” w swojej liście – 100 najlepszych płyt w historii. To oczywiście tylko mały wycinek z długiej listy chwały tego wydawnictwa.
Pod skrzydłami Ozzy’ego Osbourne’a
Wielki sukces płyty, a także duży wydawca sprawili, że Metallica mogła zacząć promocję koncertową swojego nowego albumu z naprawdę dużym przytupem. Dołączyła jako support do jednej z największych gwiazd tamtych czasów, czyli Ozzy’ego Osbourne’a. U jego boku od marca do sierpnia przemierzała kolejne hale koncertowe Stanów Zjednoczonych, zdobywając coraz większą popularność.
Nie przeszkadzało w tym nawet to, że James Hetfield złamał jakiś czas wcześniej rękę (podczas jazdy na deskorolce) i podczas wielu występów nie grał na gitarze, a jedynie śpiewał. Jego partie zza sceny grał roadie – John Marshall – który niedługo po premierze „Master of Puppets”, jesienią 1986 roku dołączył do Metal Church. W tym zespole spędził w sumie kilkanaście lat (1986-1996, 1998-2001) i nagrał z nim cztery albumy studyjne.
We wrześniu Metallica – już z Hetfieldem w pełni sił – przyjechała po raz kolejny do Europy. Najpierw zagrała około 10 koncertów na Wyspach Brytyjskich, by przenieść się później do Skandynawii. Tam rozegrał się największy dramat w całej historii zespołu…
Ostatnia podróż Cliffa Burtona
Metallica podczas trasy koncertowej po Europie podróżowała dwoma autokarami – w pierwszym jechał zespół, managment – ogólnie ekipa. W drugim przede wszystkim sprzęt. Była 6:30 rano na dwupasmowej drodze niedaleko miasteczka Ljungby w Szwecji. Z niewiadomych do dziś przyczyn pierwszy autobus nagle zjechał na przeciwległą stronę jezdni. Próbował potem wrócić na właściwy tor jazdy. Zamiast tego jednak wpadł w długi, niekontrolowany poślizg, który ostatecznie zakończył się przewróceniem pojazdu na bok.
W autobusie wszyscy spali – bezwładny Cliff Burton wypadł przez okno autobusu, a następnie został przez niego śmiertelnie przygnieciony. Był jedyną ofiarą tamtego zdarzenia.
Do dziś trwają dyskusje, co tak naprawdę wydarzyło się na drodze. Kierowca utrzymywał, że droga była śliska, pokryta gołoledzią. Szereg świadków, w tym fotograf lokalnej gazety, który był na miejscu krótko po zdarzeniu utrzymuje, że temperatura tego dnia była dodatnia, a droga sucha. James Hetfield wskazywał z kolei, że kierowca mógł być pijany. Policja przesłuchała go, ale ostatecznie nie postawiła mu żadnych zarzutów – nie wyjaśniła także ostatecznie, jaka była przyczyna wypadku.
Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że gdyby Cliff Burton spał w innym miejscu – wyszedłby z wypadku bez szwanku. Ironią losu jest to, że wyjątkowo tej nocy leżał na miejscu, które zazwyczaj zajmował Kirk Hammett. Dzień wcześniej jednak wygrał z gitarzystą w karty i mógł w nagrodę przejąć jego – rzekomo wygodniejsze – miejsce w autokarze.
Metallica walczy z żalem i bólem – grając ukochaną muzykę
Śmierć Cliffa Burtona była wielkim ciosem dla całego metalowego świata, ale przede wszystkim dla członków Metalliki i bez najmniejszych wątpliwości jego najlepszych przyjaciół – Jamesa, Larsa i Kirka. Patrząc na późniejsze zachowanie muzyków i to jak przez lata traktowali kolejnego basistę Jasona Newsteda, można stwierdzić, że rana, która powstała tamtego dnia nigdy do końca się nie zabliźniła. Jakaś wewnętrzna potrzeba kazała jednak Metallice trwać i dalej grać muzykę – oddając w ten sposób hołd zmarłemu koledze.
Żałoba nie trwała więc długo – ledwie trochę ponad miesiąc. Już na początku listopada 1986 roku Metallica wróciła na scenę z nowym basistą, wspomnianym już Jasonem Newstedem i dokończyła trasę promującą album. Zespół zamknął rok liczbą aż 114 koncertów.
Symboliczny wywiad Cliffa Burtona
Do rangi symbolu urasta jeden z ostatnich wywiadów (najprawdopodobniej przedostatni), który udzielił Cliff Burton. Cała sytuacja była dość przypadkowa. Brytyjski dziennikarz Garry Sharpe-Young był umówiony 20 września 1986 roku w Birmingham na rozmowę z Larsem Ulrichem. Ten jednak nie mógł przyjść i zamiast niego pojawił się właśnie Burton.
Jednym z wątków rozmowy była sytuacja w Led Zeppelin po śmierci Johna Bonhama. Jak powszechnie wiadomo zespół uznał, że to oznacza koniec wspólnej działalności. Dziennikarz miał zapytać Burtona, co by było, gdyby na przykład Lars „spotkał się ze swoim Stwórcą…”. Burton miał bez większego zastanowienia odpowiedzieć, że urządziliby na jego część wielką popijawę, a potem przyjęliby nowego perkusistę i grali dalej.
Czy tak było naprawdę – trudno powiedzieć, bo dziennikarz nigdy nie zdecydował się opublikować tego wywiadu. Twierdzi jednak, że wciąż ma to nagranie na dyktafonie.
Bez względu jednak na to, czy jest to prawda czy nie – taka odpowiedź wpisuje się w hippisowską postawę Burtona. I jak się okazało, również pozostałych muzyków Metalliki. Czy los zespołu potoczyłby się inaczej, gdyby Burton żył? Czy byłby to los lepszy czy gorszy, od tego, który znamy? Nie sposób dziś ocenić.
5 komentarzy
Świetny artykuł 🙂
Doskonały artykuł.
Sorry, ale The Call… jest ostatnim, a nie przedostatnim utworem na Ride…
Oczywiście masz rację! Dzięki za zwrócenie uwagi – już poprawiłem 🙂
Czytałem jak powieść sensacyjną,szacun